Opinie |

„The Mandalorian”: Dawno, dawno temu na Dzikim Zachodzie27.12.2019

fot. kadr z serialu „The Mandalorian”

Ile jest z westernu w pierwszym aktorskim serialu z uniwersum Gwiezdnych wojen? Jakich gatunkowych klisz użyli twórcy, aby samotny mandaloriański wojownik był jednocześnie wiarygodnym bohaterem space opera i wyjętym spod prawa rewolwerowcem?

Niedługo po listopadowej premierze Mandaloriana, obok licznych zachwytów i zdecydowanie rzadszych jęków zawodu, w mediach pojawiły się filmowe porównania. Zamiast jednak odnosić się do starej, nowszej czy najnowszej trylogii, dziennikarze zestawiali stworzony przez Jona Favreau serial z takimi klasykami jak Siedmiu wspaniałych (1960), Jeździec znikąd (1953) czy Dobry, zły i brzydki (1966). Byli i tacy, którzy z dużą irytacją przyjmowali opinie, że dziejący się w gwiezdnowojennym uniwersum The Mandalorian to tak naprawdę western. Nawet jednak oni mieli w pewnym sensie rację – sceptyczne głosy odnosiły się bowiem do tego, że pierwowzorem dla serialu miało być raczej kino samurajskie, które – jak powszechnie wiadomo – miało gigantyczny wpływ na kreowany w filmach obraz Dzikiego Zachodu. Akademickie analizy filmoznawców czy krytyków to ciekawy temat, ale tak naprawdę wystarczy kilka pierwszych minut serialu, aby zrozumieć, co chcieli osiągnąć twórcy. Bo nie chodzi tu tylko o zwykłe inspiracje – The Mandalorian, choć dziejący się w kosmosie, to prawdziwy i spełniający wszystkie gatunkowe wymogi western.

The Mandalorian – Official Trailer 2 | Disney+ | Streaming Nov. 12

Spójrzmy na pierwszą sekwencję produkcji. Trafiamy do baru, w którym grupa rzezimieszków napastuje jednego z klientów. Gdy mają mu się już dobrać do skóry i okraść go ze wszystkich pieniędzy, otwierają się drzwi, przez które wchodzi nasz bohater: Dyn Jarren, czyli Mandalorian. Jest cichy, pewny siebie, dobrze się czuje w szarej strefie moralności, w której musi przebywać jako łowca nagród. Swoim nieoczekiwanym przeciwnikom – bo szybko dochodzi do konfliktu – nie daje żadnych szans. Chwilę później ów „rewolwerowiec” wychodzi z „saloonu”, trzymając na muszce poszukiwanego listem gończym bandytę. Trwająca zaledwie 3 minuty pierwsza scena Mandaloriana to zarazem jedna z najbardziej popularnych klisz w historii kina spod znaku Dzikiego Zachodu. Takich obrazków jest jednak więcej. Kiedy na przykład Mando decyduje się pomóc wiosce, która musi stawić czoła najeźdźcom, oglądamy chyba najmocniejsze nawiązanie do świata westernu. W niewiele ponad półgodzinnym odcinku otrzymujemy skondensowaną historię, dobrze znaną na przykład z Siedmiu Samurajów czy Siedmiu Wspaniałych. Motyw moralnie nieoczywistej postaci, która decyduje się stanąć w obronie uciśnionych bez żadnego konkretnego powodu, to kolejny powód, dla którego trudno postrzegać ten serial inaczej niż przez pryzmat nawiązań, które w sobie zawiera.

Pojedyncze sceny, wypełnione pojedynkami, jazdą ku zachodzącym słońcom czy zbliżeniami na nerwowe dłonie trzymane na kaburach to jednak nie wszystko. Cały świat w serialu Disneya nawiązuje do westernów i w dużym stopniu oparty jest na tym, co znamy z Rio Bravo czy trylogii dolarowej Sergia Leone. Postimperialny okres przedstawiony w serialu mocno kojarzy się z Ameryką, która powoli dochodziła do siebie w epoce tuż po Wojnie Secesyjnej. A nowy pracodawca Jarrena, przydzielający zlecenia Greef Karga, przywodzi na myśl przedstawiciela przegranej Konfederacji, który stara się dalej pociągać za sznurki i z tylnego siedzenia zmienić przyszłość świata. A przecież w wielu westernach to właśnie okres powojenny uważany był za idealne tło dla opowiadanych historii.

fot. kadr z serialu „The Mandalorian”
fot. kadr z serialu „The Mandalorian”

Kolejnym przykładem „westernowości” Mandaloriana jest muzyka. W znacznym stopniu odcina się ona od tego, co znamy z Gwiezdnych wojen. Kiedy pomyślimy o świecie stworzonym przez George’a Lucasa, automatycznie kojarzy nam się on z epickimi orkiestracjami jednego z najistotniejszych filmowych kompozytorów w historii, Johna Williamsa. Tutaj otrzymujemy natomiast utwory, które opierają się na mrocznym brzmieniu fletów, ekspresyjnej perkusji i klimacie, który każdego fanowi kina przywodzi na myśl zachodzące słońce i bohatera galopującego w jego kierunku. Zresztą autor soundtracku, Ludwig Göransson, nie ukrywał, że pisząc muzykę, starał się stworzyć wyjątkowe brzmienie „nowoczesnego westernu”.

Zestawienie świata Gwiezdnych wojen z westernowym uniwersum to w nie nowość. Gdy pierwszy film spod znaku franczyzy trafił do kin w 1977 r., wielu znawców porównywało go z kultowym filmem Johna Forda Poszukiwacze, w którym grani przez Johna Wayne’a i Jeffreya Huntera bohaterowie poszukują dwóch kobiet porwanych przez Komanczów. George Lucas nie ukrywał zresztą, że dokonania legendarnego westernowego reżysera inspirowały go w trakcie prac nad sagą rodu Skywalkerów. Wiele scen w oryginalnych „GW” jest wręcz oczywistym nawiązaniem do prac Forda. Gdy na przykład Luke dowiaduje się o śmierci jego wujostwa, nie da się nie zauważyć podobieństwa do sceny, w której Martin Pawley, główny bohater Poszukiwaczy odkrywa, że cała jego adoptowana rodzina została zamordowana przez Indian. 

fot. materiały promocyjne
fot. materiały promocyjne

„Jedną z najważniejszych rzeczy, które sobie uświadomiłem, to fakt, że widziałem, jak western umiera” – powiedział wiele lat temu reżyser w słynnym wywiadzie „George Lucas: The Force Behind Lucasfilm”. Dlatego gdy tworzył swoją kosmiczną operę, starał się oddać klimat filmów, które go wychowały, a które idealnie pasowałyby do świata międzyplanetarnych kowbojów.

Największym zarzutem, który mieli fani do nowej odsłony Gwiezdnych wojen był fakt, że historia w epizodzie VII była tak naprawdę powtórką z rozrywki i odświeżeniem tego, co już dobrze znali. Uniwersum potrzebowało więc czegoś nowego, ale co nie wykraczałoby zarazem poza świat kojarzący się z Lukiem, Hanem Solo i resztą, a także niekłócący się z zamysłem Lucasa. I na to właśnie na to zdecydował się Favreau tworząc Mandaloriana. Poprzez pracę kamery, konstrukcję postaci i opowiadane w serialu historie postanowił dać widzom coś, co dobrze znają, ale czego nie kojarzą jednoznacznie z Gwiezdnymi wojnami. Ostatecznie, zacierając przy tym granicę pomiędzy dwoma istotnymi gatunkami, na których dorastały całe pokolenia widzów. Dopóki mamy do czynienia z dobrą rozrywką, nie ma bowiem wielkiego znaczenia, czy zamiast jeździć na koniu, nasz bohater jeździ na kosmicznym stworzeniu, a zamiast strzelać z rewolweru używa blastera. Dlaczego kolejnych pokoleń nie miałby wychować western, który po prostu dzieje się w kosmosie?

000 Reakcji

Dziennikarz od dekady. Oglądał osiem razy „The Wire” i przeszedł wszystkie „Dark Soulsy”. Dlatego o nich non stop gada.

zobacz także

zobacz playlisty