Ludzie |

Filip Springer: Pisanie wymaga płodozmianu15.08.2019

fot. Lechosław Kwiatkowski

Nie sądź, że jesteś kimś wyjątkowym. Nie sądź, że jesteś mądrzejszy czy lepszy od nas. Nie masz prawa śmiać się z nas. Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało. To tylko kilka z zasad zawartych w prawie Jante – stereotypie etnicznym po raz pierwszy zwerbalizowanym przez pisarza Axela Sandemosego. W swojej najnowszej książce Dwunaste. Nie myśl, że uciekniesz, reportażysta Filip Springer wyrusza w głąb Skandynawii, zastanawiając się, czym tak naprawdę jest Jante i gdzie można je znaleźć. Rozmawiamy z autorem o zacieraniu granic gatunkowych, plemienności Duńczyków i próbach dotarcia do nieuchwytnych bohaterów.

13 pięter, Wanna z kolumnadą czy Miedzianka. Historia znikania to opowieści rozgrywające się w Polsce. Skąd pomysł na to, żeby napisać książkę o Danii?

Po prostu po kilku książkach o Polsce, a zwłaszcza po Mieście Archipelagu, zmęczyłem się tym. Pisanie wymaga płodozmianu. Wszedłem więc w nowy temat związany z prawem Jante. To pewien kod kulturowy znany w krajach skandynawskich. Jego mechanizmy są jednak uniwersalne i będą dobrze zrozumiane w Tarnobrzegu, Wrześni czy innych miejscach w Polsce – nie tylko w Danii i Norwegii, gdzie dzieje się akcja. To dla mnie niedefiniowalny termin, który dotyczy niewielkiej wspólnoty.

Czyli jakiej?

No właśnie: jak zdefiniujemy, co jest niewielkie? W książce Axela Sandemosego Uciekinier przecina swój ślad wspólnota jest rzeczywiście małym miasteczkiem. Jeśli to jednak jakoś ekstrapolujemy, Dania również stanowi niewielką wspólnotę – w końcu żyje tam prawie sześć milionów ludzi. Bardzo wiele z mechaniki społecznej prawa Jante objawia się też na poziomie ogólnonarodowym. W tym sensie to już nie jest małomiasteczkowość, bo wszystko zależy od kontekstu, w ramach którego rozpatrujemy zagadnienie.

Mówimy o wspólnocie, a w książce pojawia się teza, że Duńczycy nie są narodem w tradycyjnym tego słowa rozumieniu.

Ta teza opiera się na pewnym sformułowaniu, które w latach 80. ukuł James Mellon, były ambasador brytyjski w Danii. Podczas pracy nad książką nie miałem problemu z porozumiewaniem się z tamtejszymi mieszkańcami, bo wszyscy znają angielski. Nie ma jednak sytuacji, w której ktoś dopuszcza obcego do wewnętrznego kręgu ludzi niemówiących w ich języku. W debacie publicznej pojawiają się głosy, że Duńczykiem może nazwać się tylko mieszkaniec kraju z rodzinną historią datowaną na cztery pokolenia wstecz. Kolekcjonowałem maile od różnych Duńczyków, którzy odpowiadali na moją propozycję spotkania: „Hej, Filip, Twój projekt brzmi bardzo ciekawie. Nie chcę z tobą rozmawiać”. To nie były dajmy na to dwie, a trzydzieści dwie wiadomości. W Polsce, gdy nie chcesz z kimś rozmawiać, okłamujesz go, chyba że kogoś bardzo nie lubisz. W tym wypadku zakładam, że nie była to kwestia niechęci, ale wynik pewnej duńskiej plemienności. Plemienność zastępująca nacjonalizm czy nowożytnie rozumianą narodowość przewijała się tam w wielu momentach, co utrudniało mi czasem pracę. 

Najprawdziwsza myśl, jaka płynie dla mnie z tych poszukiwań, opiera się na przekonaniu, że jedyne miejsce, w którym tak naprawdę istnieje Jante, to własna głowa.

W książce pojawia się słowo o #fuckjante. Na ile rzeczywiście jest ona obecna w duńskim społeczeństwie? 

To jest po prostu popularny hasztag na Instagramie. Odnosi się do tego najbardziej rozpowszechnionego rozumienia prawa Jante, które tłumaczy się analogią wiadra krabów: siedzą w nim wszystkie, a gdy jeden chce wyjść na zewnątrz, reszta ściąga go na dno. Wiadomo, że indywidualistyczne postawy wkraczają w tamten świat, ale to uniwersalna obserwacja, niedotycząca wyłącznie Danii. Jante jest opisem pewnej mechaniki społecznej, a #fuckjante jest reakcją w opozycji do niej – nic poza tym.

Czy po napisaniu Dwunaste. Nie myśl, że uciekniesz jesteś w stanie ocenić, czy prawo Jante jest czymś pozytywnym albo negatywnym?

Myślę, że nie ma odpowiedzi na to pytanie. Prawo Jante ma dziesięć podstawowych punktów. Jeżeli mówimy o wyróżnikach pokroju „nie myśl, że komukolwiek na tobie zależy”, czujemy grozę tej sytuacji i w żadnym z możliwych kontekstów nie interpretujemy tego jako coś pozytywnego. Punkt „nie myśl, że jesteś lepszy od nas” może z kolei skłaniać do pewnej refleksji. W zależności od sposobu rozumienia prawa Jante, można odmiennie rozumieć jego poszczególne części. Podstawowa metafora wspomnianego przeze mnie wiadra krabów dla kogoś, kto reprezentuje postawy indywidualistyczne, może stanowić ograniczenie, od którego trzeba się wyzwolić. Ktoś ceniący sobie wspólnotowość uzna, że to mechanika cementująca relacje wewnątrz wspólnoty.

Gdy praca nad książką przebiega przez dwa i pół roku, trudno przypomnieć sobie, co jest faktycznie prawdą.

A jak obecność prawa Jante ma się do wysokiego miejsca krajów skandynawskich w rankingu jakości życia czy poziomu edukacji?

Tak jak wspominałem, nie próbowałbym rozpatrywać prawa Jante wyłącznie w kontekście lokalnym. Z jednej strony faktycznie widzimy wysokie miejsca w rankingach jakości życia, z drugiej jest tam duży odsetek borykających się z depresją. Fakt, że Kopenhaga nazywana jest najszczęśliwszym miastem na świecie, ma się nijak do tego, że co trzeci mężczyzna, który umiera tam przed czterdziestką, to samobójca. Czy prawo Jante ma coś do tego? Nie, bo to mechanizm, który tam został zwerbalizowany i literacko opisany. U nas też funkcjonuje, ale nie ma takiej skondensowanej formy. Gdy weźmiemy Lalkę Bolesława Prusa, dostrzeżemy w niej podobne schematy. Najprawdziwsza myśl, jaka płynie dla mnie z tych poszukiwań, opiera się na przekonaniu, że jedyne miejsce, w którym tak naprawdę istnieje Jante, to własna głowa. Dość podobnie pisał też o tym Wiesław Myśliwski w Widnokręgu

Zastanawia mnie główny bohater twojej książki, czyli Ole. To silnie zainspirowany prawem Jante mężczyzna, którego łódź nazywa się tak samo jak główny bohater książki Sandemosego – Espen Arnakke. Finalnie nie wiadomo, czy go poznałeś. Jak zmieniłaby się historia, gdybyś miał szansę z nim porozmawiać?

Na pewno byłaby to książka bardziej reporterska, co nie wyszłoby jej na dobre. Paradoksalnie myślę, że gdyby Ole zdecydował się ze mną porozmawiać i przeprowadzilibyśmy kilka wywiadów, o wiele dowiedziałbym się o Jante. Nie uświadomiłbym sobie pewnych rzeczy i byłoby to dla mnie ciut bardziej stracona sytuacja. Wielkie gdybanie byłoby niemożliwe. W przypadku Olego gra fikcją i niefikcją odbywa się od samego początku na bardzo czystych zasadach. Od razu informuję czytelnika, że Ole jest wymyślony – często składa się z momentów, w których wydaje mi się, że go widzę albo go sobie wyobrażam. W pewnym momencie złapałem się na tym, że wieczorami, gdy po researchu spisuję notatki dotyczące tego, co się danego dnia wydarzyło, zaczynam przekuwać prawdziwe sytuacje w fikcyjne historie. Wertując ten notes, nie zaznaczałem długopisem wyraźnego momentu, w którym rzeczywistość zamieniała się z wyobrażeniami. Gdy praca nad książką przebiega przez dwa i pół roku, trudno przypomnieć sobie, co jest faktycznie prawdą.

Uświadomiłem sobie, że zastanawianie się nad granicą gatunku jest dla mnie bezużyteczne.

Czyli sam nie nazwałbyś tej książki reportażem?

Jeden z tych momentów, w których poczułem twórcze wyzwolenie, to ten, gdy zostawiłem definiowanie gatunków krytykom albo badaczom literatury. Całe szczęście, bo nie interesuje mnie to, w jakim gatunku napisałem swoją książkę.

Jaka jest najważniejsza lekcja, którą wyniosłeś z napisania Dwunaste. Nie myśl, że uciekniesz?

Uświadomiłem sobie, że zastanawianie się nad granicą gatunku jest dla mnie bezużyteczne. Ono jest pociągające w kategorii plotek środowiskowych, rozmów, dywagacji. Gdy jednak siadam do pisania, nie ma to dla mnie większego znaczenia. Stworzenie tej książki nie znaczy, że kończę z reportażem, bo teraz pracuję choćby nad kilkoma czysto reporterskimi cyklami dla magazynów. Tam muszę przybrać określony ton i nie mogę wymyślać bohaterów. Po co mam jednak rozważać to w przypadku książki całkowicie zależnej ode mnie? Moim zadaniem jest dowiedzenie się o czymś jak najwięcej albo zrozumienie danego fragmentu rzeczywistości. Książka jest efektem ubocznym takiego procesu. Wszystko, co mogę zrobić, odbywa się do momentu wysłania jej do druku i tyle. Potem jestem już bezwolny, dlatego bawienie się w klasyfikację, czy to reportaż, esej czy cokolwiek innego, nie ma najmniejszego sensu. Ważna była też dla mnie konfrontacja z Olem. Siedzenie w ciasnych ramach bycia reporterem w tropieniu go oznaczałoby klęskę. Bohater nie chce z tobą rozmawiać i koniec. Można np. tropić jego znajomych, ale po trzecim razie przestaną się z tobą komunikować. Jeśli ktoś nie chce cię poznać, nie ma powodu, żeby go do tego przymuszać. Gdy odpuszczam myślenie gatunkowe, pojawia się całe spektrum możliwości, dzięki którym mogę pójść dalej i – wierzę w to – pomóc historii. 

Nie zastanawiam się nad ogólnymi granicami etyki – każdy autor ma swój własny kodeks moralny, którego przestrzega.

A co z dotarciem do samego bohatera? Masz taką granicę, której za żadne skarby świata nie przekroczysz?

Nie mam raczej czegoś takiego – nie doświadczam sytuacji granicznych, w których muszę kogoś przydusić czy przycisnąć do muru, żeby wyjawił mi coś bardzo osobistego. Raczej nie jestem jak Marcin Kącki, który w trakcie pracy nad Maestro czekał na peronie na zastępcę Wojciecha Kroloppa, dyrektora chóru Polskie Słowiki oskarżonego o pedofilię. W jego postępowaniu tkwił jakiś wyższy cel, dziennikarska misja, śledztwo i dosyć jasna sytuacja. Jak ktoś nie chce ze mną rozmawiać, z reguły odpuszczam, chyba że to jest osoba publiczna, ale niewiele o takich piszę. Takie dylematy – jak ten z Olem – zdarzają mi się dość rzadko. W pewnym momencie skrupulatnie relacjonuję sposób, w jaki próbuję się z nim porozumieć. To, że on zaczyna funkcjonować jako fikcyjna postać, nie wynika tylko z dynamiki materiału, ale też z poszanowania jego prywatności i prawa do tego, że może ze mną nie rozmawiać. Naturalną koleją rzeczy nie zastanawiam się też nad ogólnymi granicami etyki – każdy autor ma swój własny kodeks moralny, którego przestrzega.

Jak długo po napisaniu książki żyjesz historiami w niej zawartymi? 

Jako że tak jak wspominałem, książka jest efektem ubocznym procesu poznawczego, zaspokaja to dużą część ciekawości. Oczywiście, z niektórymi bohaterami czy sytuacjami nie można się tak łatwo rozstać, ale jeżeli wciąż pojawiają się nowe, rozbudowane pomysły po powstaniu dzieła, to znaczy, że nie odrobiło się wcześniejszej lekcji. Po napisaniu następuje raczej proces wychodzenia z książki, opowiadania o niej, rozmów wokół tematu. Jestem już głową w następnych pomysłach – nieskrystalizowanych, ale jakoś zarysowanych. Proces pisania jest najczystszy wtedy, jeśli całą energię skupia się w czasie jej produkcji, a jej wydanie jest czymś pobocznym. Gdy głównym celem jest publikacja, źle robi to samej książce.

Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz – Wydawnictwo Czarne
Dwunaste: Nie myśl, że uciekniesz – Wydawnictwo Czarne
000 Reakcji

Publikował na łamach Krytyki Politycznej, Red Bull Muzyki, Gazety Magnetofonowej, Muno oraz innych magazynów zajmujących się kulturą. Szczególnie zainteresowany muzyką elektroniczną, kinem niezależnym, literaturą non-fiction i sztuką współczesną. Kiedy nie pisze, występuje w teleturniejach.

zobacz także

zobacz playlisty