Ludzie |

Kornél Mundruczó: Najbardziej melancholijne miasto na świecie07.12.2018

– W tym systemie albo uprawiasz sztukę dla sztuki, albo stajesz się klaunem władzy – mówi węgierski reżyser Kornél Mundruczó, którego nowy spektakl Cząstki kobiety będzie miał premierę 13 grudnia na deskach TR Warszawa.

Budapeszt tonie w chaosie, mieszkańcy czują się zagubieni i osaczeni. Tysiące uchodźców napływa ze wschodu, lecz nikt nie ma pomysłu, co z nimi zrobić. Atmosfera gęstnieje z dnia na dzień. W kulminacyjnym momencie dworzec Keleti wylatuje w powietrze. 

To oczywiście fikcja, lecz tylko częściowo. Kryzys migracyjny ukazany w ostatnim filmie Kornéla Mundruczó, Księżycu Jowisza, doprowadzony został do paroksyzmu finałowej eksplozji, lecz przecież wiemy, że wydarzył się naprawdę, a budapesztański dworzec w istocie stał się dla tysięcy ludzi uciekających przed wojną na Bliskim Wschodzie schronieniem, nadzieją, ale także ślepą uliczką i kresem marzeń o ucieczce od cierpień. 

– Starałem się uchwycić atmosferę, która wtedy, w 2015 roku panowała na Węgrzech. To był kompletny chaos, szaleństwo. Nikt nie wiedział, co się za chwilę zdarzy, ludzie czuli się zagubieni i bardzo przestraszeni. W filmie można ten stan odnaleźć w pracy kamery: dla widza jej ruch wydaje się całkowicie nieprzewidywalny. Historia, którą opowiadam w filmie posłużyła mi jednak do przedstawienia szerszego obrazu – poczucia zagubienia, które stało się tak typowe dla naszej epoki. Nie tylko na Węgrzech, a nawet nie tylko w Europie. Muszę przyznać, że jestem wielkim miłośnikiem twórczości Aleksieja Germana. Jego filmy, jak na przykład Mój przyjaciel Iwan Łapszyn, czy Chrustalow, samochód! zawierają jakąś fabułę, ale w swojej głębi są przede wszystkim refleksją nad epoką stalinizmu.

Fot. Krzysztof Miękus
Fot. Krzysztof Miękus

Węgierski reżyser jest niestrudzonym opowiadaczem historii. Opowieści, które snuje w swoich filmach i spektaklach nierzadko są dziwne, balansują gdzieś pomiędzy realizmem i fantazją. Owo przesunięcie ku surrealizmowi pozwala jednak reżyserowi dobitniej ukazać zło lub absurd czegoś, co dzieje się tu i teraz. W wielokrotnie nagradzanym Białym bogu z 2014 roku obserwujemy rewoltę bezdomnych psów przeciwko ludziom. Pod tą fantazją kryje się jednak gorzka satyra na współczesne Węgry, Europę i świat. Mundruczó ukazuje walkę psów z ludźmi, aby ośmieszyć to, jak szybko i łatwo ulegamy manipulacji polityków, z jaką bezrefleksyjną swobodą potrafimy się stać uczestnikami rasowo motywowanej zagłady. W Białym bogu nierasowe psy wyrzucane są bowiem na ulicę tylko dlatego, że władze nałożyły na ich właścicieli horrendalne podatki. Kundle są następnie wyłapywane przez hycli i zabijane. Ale ludzie nie chcą o tym myśleć. Zajęci są pracą, swoimi problemami, nie chcą mieć kolejnego „ciężaru” na głowie.

– Nacjonalizm i populistyczna prawica, która – nie tylko na Węgrzech – doszła tak mocno do głosu w ostatnich latach nie wydają mi się zjawiskiem jakoś szczególnie nowym, ani tym bardziej nie widzę w nich żadnej nowej siły. To wciąż stary, dobrze znany kapitalizm, ale kapitalizm dla mniejszej grupy. Kapitalizm plemienno-państwowy, śmierdzący, smutny i skorumpowany, niczym schyłkowy komunizm lat 80., gdy już nawet sami komuniści w nic nie wierzyli.  

Panujące w komunizmie poczucie niezmienności i trwanie w bezczasie dawało ludziom poczucie bezpieczeństwa. Z perspektywy dziecka oznaczało to, że świat nie obiecywał wielu pokus, ale za to dawał wyobraźni mnóstwo przestrzeni. 

Kornél Mundruczó, rocznik 75, mówi o sobie, że należy do pokolenia zero. – Przeżyłem kilkanaście lat w komunizmie, ale moje wspomnienia z tego czasu niekoniecznie są bardzo złe. Na Węgrzech żyło się wtedy względnie dostatnio, nie było represji. Pamiętam przede wszystkim, że jako dzieciaki mieliśmy mnóstwo czasu. Ale pewną osobliwością było głębokie poczucie niezmienności. Ten czas, którego mieliśmy tak dużo, zdawał się stać zamiast płynąć. Każdy rok był podobny do poprzedniego. Panowało poczucie niezmienności, przeświadczenie, że jest jak jest i tak będzie już zawsze, a przynajmniej przez najbliższe dziesięciolecia. Życie wydawało się być OK – każdy miał samochód, każdy spędzał wakacje nad Balatonem, stać nas było na trochę więcej niż mieszkańców innych krajów komunistycznych, a na stacjach można było kupić benzynę. Nic szczególnego, ale nie warto było walczyć. Przecież było jasne, że i tak nic się nie zmieni i nikt nie ma na nic wpływu. Poza tym, ta niezmienność i to trwanie w bezczasie dawało ludziom poczucie bezpieczeństwa. Z perspektywy dziecka oznaczało to, że świat nie obiecywał wielu pokus, ale za to dawał wyobraźni mnóstwo przestrzeni. Lata 90. były z kolei kompletnym odwróceniem tego, co działo się wcześniej – euforia, wolność. Dla mnie to jednak przede wszystkim czas szalonej, nieokiełznanej awangardy. Stare ograniczenia zniknęły z dnia na dzień, ale artyści w krajach postkomunistycznych nie zdawali sobie jeszcze sprawy z istnienia nowych barier, więc wolność była naprawdę nieograniczona. No i były filmy! Młody Lars von Trier, Wong Kar-wai. To było objawienie, zapowiedź czegoś wielkiego. Ale to się skończyło po 2000 r. Brutalny kapitalizm pozostał, natomiast entuzjazm i szaleńcza kreatywność się wypaliły. Okazało się, że żyjemy w systemie pozbawionym idei i wartości. Młodych ludzi uczy się, że mają się bogacić i żyć wygodnie. I tyle.

Motywem, który przewija się przez całą twórczość Mundruczó – zarówno filmową, jak i teatralną – są relacje rodzinne, zwłaszcza relacje między dzieckiem i rodzicem. W Białym bogu miłość nastolatki do jej psa (i do muzyki) ratuje świat (oraz psy), ale przede wszystkim otwiera oczy jej ojca, który pojmuje, że w imię konformizmu stał się zakładnikiem nieludzkiej władzy. Także w Księżycu Jowisza miłość syna do ojca stanowi pozytywny kontrapunkt chaosu, w jaki popadł świat. Z kolei relacje matki z córką stały się punktem wyjścia do spektaklu Cząstki kobiety, którego premiera będzie miała miejsce 13 grudnia tego roku na deskach TR Warszawa.

Każdy ma jakieś relacje z rodzicami. Fascynuje mnie ich dynamika oraz to, że oparte są zawsze na pewnej umowie. Dodatkowo nierzadko zdarza mi się zbaczać z utartych szlaków, tworzę historie dziwne, abstrakcyjne.

– Cząstki kobiety zrodziły się z krótkiego tekstu, który zobaczyłem w notatniku Katy Weber, pisarki, z którą od lat współpracuję. To był fragment dialogu między matką i córką. Oniemiałem gdy przeczytałem ten krótki fragment. Zacząłem naciskać na Katę, by to rozwinęła. I tak się stało. Powstał dramat. Relacja między dzieckiem i rodzicem jest czymś uniwersalnym, więc często osnuwam historie, które opowiadam wokół tego tematu. Bo to coś, do czego każdy może się odnieść. Każdy ma jakieś relacje z rodzicami. Fascynuje mnie ich dynamika oraz to, że oparte są zawsze na pewnej umowie. Dodatkowo nierzadko zdarza mi się zbaczać z utartych szlaków, tworzę historie dziwne, abstrakcyjne. Rodzina pozostaje więc czymś swojskim i rozpoznawalnym, do czego widz może się odnieść, czego nie trzeba tłumaczyć. 

Cząstki kobiety stanowią drugą inscenizację, którą artysta przygotowuje w ścisłej współpracy z TR Warszawa. Pierwsza – Nietoperz (2012) – spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem zarówno krytyki, jak i widzów. Spektakl będący brawurowym amalgamatem konwencji, ciągle meandrujący między skrajną powagą i operetką otrzymał szereg wyróżnień, między innymi główną nagrodę na festiwalu Boska Komedia w Krakowie. 
– Świetny zespół aktorski jest nieocenionym narzędziem w rękach takiego reżysera jak ja. Bo nie przychodzę i nie mówię, co mają robić. Przeciwnie – daję dużo swobody aktorom i przyglądam się temu, w jakim kierunku idą. Podczas pracy nad Nietoperzem długo nie dawałem aktorom żadnych wskazówek. Po prostu przyglądałem się temu, co sami chcą zaproponować. Podobnie działamy i teraz, z tą różnicą, że tym razem zanim aktorzy weszli na scenę, to odbyli 3-tygodniowe warsztaty dotyczące relacji w rodzinie. Każdy rysował swoje drzewo genealogiczne. Każdy musiał się też wcielić w rolę swojej matki, wyobrazić sobie jak wyglądało jej pierwsze spotkanie z ojcem. Przez trzy tygodnie zebraliśmy przejmujący materiał o pamięci, dzieciństwie, o tym jak wyglądały kiedyś mieszkania. 

O swojej rodzinie reżyser mówi krótko: jest normalna, nadspodziewanie normalna. – Byłem kochany i wspierany przez moich rodziców, co zawsze dawało mi wielki komfort i poczucie wolności. Niczego ode mnie nie oczekiwali, nic mi nie narzucali. Choć pamiętam też wielkie i szczere zdziwienie mojego ojca, gdy zadzwoniłem do niego, by powiedzieć, że dostałem się na akademię filmowo-teatralną w Budapeszcie. Powiedział „Ty? Ty na uczelni artystycznej?” To było rozbrajające i dla niego chyba naprawdę niespodziewane. W naszej rodzinie nie było wcześniej żadnego artysty. 

Nie wiem, czy zrobię jeszcze film na Węgrzech. Ale i tak nie wyobrażam sobie życia poza Budapesztem. To najbardziej melancholijne miasto na świecie.

W opinii Mundruczó, sytuacja artystów żyjących i tworzących obecnie na Węgrzech stała się bardzo trudna. – Osobiście nie doświadczam jeszcze cenzury, ale to może wiązać się z moją pozycją. Po prostu trudno mi odmówić. Ale wiem, że to się dzieje. W rzeczywistości życie na Węgrzech stało się ciężkie. Nie mamy już praktycznie opozycji, jeśli nie liczyć opozycji sankcjonowanej przez władzę, która w istocie jest tylko po to, by władza miała kim straszyć. I oczywiście musisz sobie wyrobić jakiś stosunek do tego, bo inaczej nie da się żyć. Przez pewien czas wydawało mi się, że to mi się udawało, że rozumiałem system coraz lepiej, że potrafiłem o nim mówić otwarcie. Aż w końcu pojąłem, że jestem tylko błaznem. Bo jako artysta, możesz albo uprawiać sztukę dla sztuki, co jest jałowe, albo stajesz się klaunem władzy. No i ja myślę, że stałem się clownem władzy. Uwierzytelniam Orbána, utwardzam beton, buduję im pomniki. Nie czuję się z tym komfortowo, więc nie wiem, czy zrobię jeszcze film na Węgrzech. Ale i tak nie wyobrażam sobie życia poza Budapesztem. To najbardziej melancholijne miasto na świecie. 
 

000 Reakcji

zobacz także

zobacz playlisty