Ludzie |

Albert Serra: Inne filmy są za szybkie19.07.2019

Reżyser Albert Serra to jeden z najwybitniejszych twórców slow cinema i – jak sam o sobie mówi – jedyny dobry kataloński filmowiec. Ten prowokator, eksperymentator i minimalista będzie bohaterem tegorocznej retrospektywy, odbywającej się podczas 19. edycji MFF Nowe Horyzonty. Porozmawialiśmy z Serrą o jego metodach pracy i filmach, w tym o najnowszym, odważnym dziele Liberté
 

Co inspiruje twoje filmy?

Dużo czytam. Uspokajają mnie dzieła Dostojewskiego, Balzaca czy Prousta. Książki są nie tylko inspiracją dla pracy, ale też dla całego mojego życia. Ale duży wpływ ma na mnie też kino. Kiedyś byłem prawdziwym kinofilem. Znałem całą awangardę i undergroundowe tytuły z lat 60., ale też inne gatunki. Teraz już do tamtych dzieł praktycznie nie wracam, raczej śledzę współczesnych filmowców, których znam lub wielbię, lub tych młodych, których szanuję. 

Kim są ci twórcy?

Na przykład Lav Diaz. Bardzo podobał mi się jego nowy film – The Halt. Według mnie to arcydzieło. Cenię także kino, które tworzy Corneliu Porumboiu, uwielbiam wszystkie jego filmy. Może ostatni, La Gomera, jest trochę słabszy, ale w dalszym ciągu bardzo interesujący. Poza tym do głowy przychodzi mi też rumuński reżyser Cristian Mungiu i jego rodak, Cristi Puiu. Najwięcej produkcji oglądam na festiwalu w Cannes, gdzie co roku jeżdżę sprawdzać filmy. Zawsze używam tego określenia: nie „oglądam” filmów, ja je „sprawdzam”.

„Liberté” (źródło: Nowe Horyzonty)
„Liberté” (źródło: Nowe Horyzonty)

Co przez to rozumiesz? Starasz się być na bieżąco?

Raczej chcę wiedzieć, co się dzieje w kinie, co jest dla mnie dobre jako twórcy. Ale oglądam je także po to, aby robić coś odmiennego, być oryginalnym, unikać rzeczy, które inni już zrobili, być świadomym twórcą. Reżyserzy, o których wspomniałem, tworzą obraz współczesnego kina, ale na szczęście nie aspirują do tego, żeby trafić do uśrednionego współczesnego odbiorcy. To dużo mniejsza widownia, zamknięty obieg, ale bardzo ważny. Oczywiście jest też amerykańskie kino, ale ja go nie lubię i kompletnie nie śledzę. Może z wyjątkiem starszych amerykańskich filmów. I Tarantino. Uwielbiam Tarantino.

Obejrzenie moich dzieł zajmuje sporo czasu – bywają długie i niektórych nudzą. Ale mnie to nie obchodzi.

Krytycy przyklejają do twoich filmów łatki. Dobrze się czujesz jako przedstawiciel „slow cinema”?

Mam to gdzieś (śmiech). Mogą robić, co tylko chcą. Tworzenie etykiet czy przeznaczonych dla widzów estetycznych konceptów jest dla mnie OK. Krytycy mają swoją pracę, a ja swoją. Ale nie uważam, żeby moje filmy były powolne. Według mnie płyną w idealnym tempie. To inne filmy są za szybkie! Może to nie jest idealne komercyjnie podejście, bo często obejrzenie moich dzieł zajmuje sporo czasu – bywają długie i niektórych nudzą. Ale mnie to nie obchodzi.

Lubisz wplatać w swoich filmach wątki historyczne, jak np. w Śmierci Ludwika XIV, który opowiada o agonii słynnego króla Francji. Czy przygotowania do takich produkcji trwają długo?

Akurat w przypadku Ludwika sporo czytałem. Uważam, że to świętokradztwo zrobić taki film i nie być dokładnym. Myślę, że udało mi się uzyskać ok. 90-procentową zgodność z historią. Ciężko było oczywiście odwzorować warstwę wizualną, ponieważ to, jak wyglądał Ludwik XIV i jego środowisko znamy tylko z obrazów. Nie wiemy, jak się zachowywali, jak mówili, jak się poruszali. Musieliśmy sprawić, aby widzowie w to uwierzyli. Ale to właśnie siła kina i nie da się tego osiągnąć bez sztucznych dodatków. Bardzo skupiliśmy się też na dokładnym oddaniu samego procesu umierania – klinicznego i zimnego. Dokładnego na miarę dzisiejszych czasów, ale przy okazji z wielkim poszanowaniem historii.

Twoje filmy momentami są bardzo teatralne. 

Lubię pewną sztuczność, bycie na krawędzi form. Ale to, czy odbiera się to jako teatr zależy też od aktorów. Kiedy są twardzi, szorstcy, dzicy i naturalni, widz uwierzy we wszystko. Nawet wtedy, kiedy ma do czynienia z ekstremalnymi warunkami i teatralną scenografią lub słabym światłem. 

„Story of My Death” (źródło: Nowe Horyzonty)
„Story of My Death” (źródło: Nowe Horyzonty)

Opowiedz o pracy nad swoim najnowszym filmem, Liberté.

To była trudna produkcja, ponieważ opowiada o seksie i zawiera wiele niecenzuralnych scen. Nagość na planie sprawiła, że kręcenie stało się bardzo wymagające. A jeśli pracuje się z nieprofesjonalnymi aktorami – tak jak było w moim przypadku – a jednocześnie tworzy się pewien performance, to nie jest to łatwe.

Odgrywanie scen seksu jest wymagające, podszyte pewną przyjemnością, ale też wymaga psychicznego komfortu. To bardzo delikatny balans do osiągnięcia.

Jak kręciłeś takie sceny? Czy tak jak w wysokobudżetowych filmach pokroju Nimfomanki – używając komputerowej grafiki, dublerów i protez?

Nic z tych rzeczy. W moich filmach robię co prawda postprodukcję, ale nie tworzę syntetycznych obrazów. Czasami coś poprawiam, przerabiam, ale zawsze używając ujęć nagranych na tym samym planie. Kręcę z prawdziwymi ludźmi, ponieważ jest w nich napięcie. A połączenie fikcji z amatorami zawsze działa na korzyść filmu. Szczególnie kiedy mamy do czynienia ze scenami seksu. Odgrywanie ich jest wymagające, jest podszyte pewną przyjemnością, ale też wymaga psychicznego komfortu. To bardzo delikatny balans do osiągnięcia.

Pozwalasz swoim aktorom-amatorom improwizować dialogi?

Tak, oczywiście – jeśli bym tego nie robił, wszystko byłoby dużo trudniejsze. Sceny wyglądałyby nienaturalnie, gdyby nie mieli możliwości improwizacji. Kiedy aktor recytuje dialog z pamięci, prawie zawsze wypada to sztucznie. Pracuję więc z nimi nad tematami, szukamy pomysłów, proszę ich, aby używali poszczególnych słów czy konceptów, ale nigdy wszystkiego naraz. Nie mogę od nich wymagać, żeby w czasie szalonych ujęć recytowali całe zdania czy dialogi.

Podobno zawsze pracujesz w ten sam sposób – masz na planie włączone trzy kamery, które rejestrują wszystko, a potem wybierasz ujęcia. 

Tak, zawsze używam tego systemu, to jedyne możliwe dla mnie ustawienie. Przyzwyczaiłem się do niego, wiem, jak robić filmy w ten sposób. Ale moi kamerzyści mają pełną autonomię, mogą się przemieszczać i komponować kadry według własnego pomysłu – m.in. właśnie dlatego używamy bardzo lekkich kamer. Lubię wszystko planować, ale kiedy zaczynamy kręcić, zapominam o technikaliach, skupiam się na aktorach.

„Śmierć Ludwika XIV” (źródło: Nowe Horyzonty)
„Śmierć Ludwika XIV” (źródło: Nowe Horyzonty)
   

Chciałbyś zrealizować duży hollywoodzki film, gdyby ktoś pozwolił ci to zrobić po swojemu? Jak np. Yorgos Lanthimos? 

Znam Yorgosa bardzo dobrze, to mój przyjaciel. To bardzo interesujące, co próbuje teraz robić. Ma sukces na koncie, jego ostatni film (Faworyta – przyp. red.) uczestniczył w oscarowym wyścigu. Ale z drugiej strony wydaje mi się, że jego nowe filmy są słabsze i mniej interesujące niż te, które realizował w Grecji. Więc jaki to ma sens? Jasne, próbuje korzystać w Hollywood ze swojej estetyki, ale to zawsze duże wyzwanie i konieczność pójścia na ustępstwa. Ciężko mi przyznać, że taka kariera to słuszna droga. Ktoś jednak musi to robić, to bardzo ważne, aby europejscy filmowcy z mojego pokolenia mieli reprezentację w głównym nurcie, ale ciężko jest chyba zachować kreatywność w takim miejscu jak Hollywood. Przynajmniej dla mnie by było, choć nie mówię, że bym nie spróbował. 

Mówisz o sobie jako o głównym przedstawicielu katalońskiego kina. To samozwańczy tytuł?

Jestem jedynym dobrym filmowcem z Katalonii (śmiech)! Nie ma nikogo innego, więc nadaję się na takiego reprezentanta doskonale. Może i są jacyś ludzie, którzy mają kamery i coś kręcą. Ale nie nazwałbym tego filmami. To raczej dziecięce, niezdarne próby.
 

Papaya.Rocks jest partnerem 19. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty.

000 Reakcji
/ @zdzichoo

Sekretarz Redakcji Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty