Ludzie |

Kinomural, czyli nocna sztuka wideo we Wrocławiu. Rozmawiamy z twórcami wydarzenia15.09.2020

Kinomural 2019, fot. Piotr Bartos

„Audiowizualny mikrokosmos” – tak o swoim wydarzeniu mówi jeden z jego twórców, Bartek Bartos. Kinomural rozgrywa się nocą. Zmienia miasto w wielkoformatową galerię sztuki projekcjami z pogranicza filmu i sztuk wizualnych, które stworzyli artyści z Polski i świata. Ściany Wrocławia zaświecą już w sobotę 19 września. Z tej okazji rozmawiamy z realizatorami Kinomuralu – reżyserem i scenarzystą Bartkiem Bartosem oraz producentką Marianną Wasik – o neologizmach, Łowcy Androidów, współczesnym humanizmie oraz ewolucji filmowca w miejskiego iluzjonistę.

Na czym polega Kinomural?

Bartek Bartos: Anektujemy kilka bocznych ścian z różnorakich budynków w przestrzeni miejskiej Wrocławia. Wyświetlimy na nich stworzone na tę okazję animacje, videoarty, krótkie formy i fabuły. Wszystkie projekcje będą działy się w tym samym czasie, więc kiedy widz dotrze do miejsca zdarzenia, wkroczy w inną rzeczywistość. Kinomural to też kontekstualny artystycznie projekt, w którym przestrzeń determinuje rodzaj prac i charakter działań artystów. Wszystko ma ze sobą współgrać.

fot. Piotr Bartos
fot. Piotr Bartos

Co wam przeszkadzało w mieście, że postanowiliście zadziałać tak mocnym światłem?

B.B.: Nasza idée fixe wynikała z samej kinematografii. Jednym z najważniejszych dla mnie filmów jest Łowca Androidów. Mroczne miasto Ridleya Scotta rozświetlają nieustanne projekcje. Wprawdzie są to reklamy, a raczej ich futurystyczno-estetyczna wizja, ale razem tworzą niezwykły klimat. Mnie i mojego brata Piotra przejmował wtedy gwałt wielkoformatowych reklam na polskich miastach. Główne arterie Wrocławia były poprzykrywane wielkimi połaciami bezsensownych treści, a Piotrek akurat mocno siedział w videoarcie i eksperymentował z mniejszymi formami filmowymi. Patrząc na to, co się dzieje w przestrzeni, zastanawialiśmy się, co by było, gdyby zamiast reklam miasto zdobiła sztuka. Myśleliśmy o muralu, ale niewiele ma on wspólnego z kinem. To może Kinomural? Ten neologizm szybko stał się sensem naszych działań, choć faktycznie do projektu wróciliśmy dużo później. Nie mieliśmy wtedy jeszcze w sobie tej energii, która z filmowych twórców zmieniłaby nas w kreatorów miejskiego życia.

Co wam uniemożliwiało podjęcie działań?

B.B.: Każda ściana w mieście jest inna. Te boczne mają inne wymiary, strukturę i miejskie oświetlenie, które nasza producentka Marianna musi wyłączyć (śmiech). Nie wystarczy też zwykły projektor, potrzeba zaawansowanego sprzętu. Liczba wyzwań przekraczała w tamtym momencie nasze możliwości. Brakowało nam zespołu. Potem dopiero spotkaliśmy Mariannę Wasik i Magdę Kotowską, a także zdobyliśmy większe producenckie rozeznanie po poważnych projektach filmowych, telewizyjnych i reklamowych. Te doświadczenia dały nam lepszy ogląd sytuacji, bo wcześniej działaliśmy po prostu w sztuce, ale nie jako organizatorzy. Mówię w tym momencie nie tylko o sobie i moim bracie, ale także o mojej siostrze Agacie, która dołączyła do nas po studiach gdy otworzyliśmy we Wrocławiu studio.

fot. Piotr Bartos
fot. Piotr Bartos

Dlatego dziś Kinomural gości na Nadodrzu.

B.B.: W tej dzielnicy Wrocławia jest wiele miejsc, które nazywam „powyrywanymi zębami”. To pewne brakujące elementy, w których kiedyś była gęsta zabudowa i kamienice. Mam wrażenie, że mało kto wie, że po wojnie nie tylko Warszawa mierzyła się z katastrofalnymi zniszczeniami. Wrocław został zmieciony z powierzchni Ziemi aż w 70 proc. i w te miejsca – puste – chcielibyśmy właśnie wchodzić z Kinomuralem.

Łatwo wyprodukować takie wydarzenie w czasach pandemii?

Marianna Wasik: Pracowałam wcześniej nad różnymi wydarzeniami muzycznymi i teatralnymi, a także nad festiwalami, ale ilość papierologii przy Kinomuralu jest przytłaczająca. Każda pojedyncza ściana wymaga kolejnych pozwoleń zarządców budynków, właścicieli terenu, a także tego, kto zarządza oświetleniem i konkretną lampą miejską. W jednym małym miejscu może być 4 różnych właścicieli, z którymi należy się skontaktować i uzyskać ich zgody. W tym roku jest to dodatkowo utrudnione przez pozamykane biura i urzędy. Zawsze pracę ułatwiała mi rozmowa z drugim człowiekiem, a teraz wszystko trwa znacznie dłużej. Mamy właśnie przed sobą ostatnią batalię, którą trzeba stoczyć o oświetlenie. Nauczeni doświadczeniem prosimy już nawet nie o wygaszenie całej ulicy, ale tych lamp, które naprawdę będą przeszkadzać. Dodatkowo problemem bywają kwestie techniczne. Nie da się wziąć domowego projektora i oświetlić z jego pomocą całej ściany budynku. W sprzęcie, którego potrzebujemy, jedna żarówka potrafi kosztować tyle, co sam projektor.

fot. Jerzy Wypych
fot. Jerzy Wypych

W czasie pandemii w jednym z europejskich miast mieszkańcy oglądali film wyświetlany na ścianie budynku, zachowując dystans społeczny na swoich balkonach. Dziś kina nie cieszą się popularnością, więc może wasz projekt stworzyłby nową formułę obcowania ze sztuką filmową w czasach zarazy?

B.B: Mocno różnimy się od zwykłego kina. Szukamy ciekawszych i bardziej ambitnych form. Nie wyświetlamy po prostu filmów na budynkach. Dla nas cała ściana jest płótnem i artysta musi wykorzystać całą jej przestrzeń. Nie ma u nas ekranów. Nie jesteśmy też imprezą biletowaną ani festiwalem, a ludzie nocą też po prostu spacerują.

To co zobaczymy? Jak wyglądał proces selekcji prac?

M.W: W tym roku współpracujemy między innymi z School of the Art Institute w Chicago (kuratorem jest Peter Burr), a także z ASP we Wrocławiu. Agnieszka Jarząb i Piotr Bartos są kuratorami prac, które stworzyli polscy studenci. Praktycznie od lutego co tydzień konsultowali je z artystami pod kątem technicznym. Nie wszystkie propozycje przeszły dalej. W czerwcu wybrano w sumie 20 realizacji, które ostatecznie staną się częścią Kinomuralu.

fot. Aleksandra Macewicz
fot. Aleksandra Macewicz

Odbiorcami Kinomuralu są także dzieci, prawda?

M.W: Owszem, w tym roku pojawią się też specjalne prace dla najmłodszych w sekcji „Dobranocka”. Różnego formatu animacje zaczną być wyświetlane tuż po zmroku. Większość z nich jest autorstwa polskich artystów.

B.B: Ten pomysł jest pokłosiem niespodziewanego odbioru rok temu wśród dzieci i rodzin, które stały na ulicach jak zahipnotyzowane. Postanowiliśmy rozwinąć projekt. W końcu o to w nim chodzi, że zmieniamy przestrzeń i zapraszamy do innego makrokosmosu, który oczywiście nie będzie dobranocką w klasycznym rozumieniu tego słowa i przygodą bardziej odległą od tego, co najmłodsi mogliby przeżyć z Pixarem.

fot. Jerzy Wypych
fot. Jerzy Wypych

Zanim powstał Kinomural, przez lata tworzyliście kino autorskie w swoim studiu Manifiesta. Kiedy twórcza praca z kamerą przestała wam wystarczać i weszliście w role miejskich magików?

B.B: Dla mnie kino autorskie było zawsze zaproszeniem do miejsca, w którym zapominałem o świecie, z którego przybyłem. Dlatego liczyli się dla mnie tacy magicy jak David Lynch czy Stanley Kubrick. O tym, czy film jest dobry, dla mnie decydują jego pierwsze minuty. Jeżeli w trakcie tego czasu granica ekranu została przez widza przekroczona to znaczy, że obraz i narracja działają. Ta magia kina faktycznie w kontekście myślenia o Kinomuralu jest dla mnie podświadoma i niezwykle istotna, bo wciąż nie zrobiliśmy festiwalu tylko coś, co się wymyka nazewnictwu. Jak najbardziej chcemy iść tą drogą i zaczarować widownię.

Drogą eksperymentu?

Tak, poszukiwania i robienia czegoś nowego, bo czasem ciężko przychodzi nam samo pisanie i tworzenie scenariuszy. Zagrożeniem dla nas jako filmowców jest, świadome bądź nie, nawiązywanie do innych dzieł. Każdy w końcu chciałby być oryginalny, autorski, niesamowity, i tak dalej. Żeby to osiągnąć, szukamy nowych środków wyrazu, nowej formy i narracji, a akurat w Kinomuralu nam się to udało. Są to zupełnie inne doznania, które zmieniają odczuwanie miasta.

Blisko wam też do reporterów. Wasze nagradzane tytuły jak Egzul (2014), Chłopiec z Żabą (2014), albo Floating On Fire (2016) to mocne, poruszające i prawdziwe historie. Czy określiłbyś je mianem kina zaangażowanego? 

Bartek: Nigdy nie myśleliśmy, że robimy sztukę zaangażowaną. Filmy dokumentalne jak Chłopiec z Żabą zaczęły się od tego, że zobaczyliśmy po prostu genialnych bohaterów, a potem daliśmy się im chwycić za rękę. To oni pozwolili nam wejść do swojego świata. Reżyserskim osiągnięciem jest dla mnie to, że udało się wniknąć tak głęboko, że w pewnym momencie można zapomnieć o kamerze i być „w środku”. Floating On Fire to z kolei bardzo nietypowa sytuacja. Zaprzyjaźniliśmy się z bohaterką naszego filmu, artystką i polecieliśmy do Stanów. Poprosiła nas, byśmy sfilmowali, jak podpala własną instalację. Przez kolejne 5 tygodni od tego momentu mieliśmy po prostu swobodnie podróżować po Stanach, ale nagle zorientowaliśmy się, że dzieje się coś na tyle ciekawego i dziwnego, że musimy zmienić swoje plany. Mamy dwie kamery i po prostu robimy kino. To był czysty instynkt. 

A czy dzisiaj dzieje się na świecie coś, o czym mogłaby opowiedzieć kamera braci Bartos?

Teraz pisarz i twórca filmowy Tomek Tryzna realizuje z nami pełnometrażową fabułę. W sposób poetycki i filozoficzny nawiązujemy do rzeczywistości, w której przychodzi nam żyć. Chciałbym w jej kontekście użyć także słowa „humanistyczny”, ale ostatnio przeczytałem, że jak młodemu Kurtowi Vonnegutowi ktoś powiedział, że jest humanistą, to ten sięgnął po słownik i wyczytał, że humanista to ktoś, kto interesuje się ludźmi i się im poświęca, a w takim wypadku to może być tylko jego pies. Nadeszły czasy, które mogą okazać się dobre dla sztuki, także tej trudniejszej w odbiorze, od której zwykle się ucieka. Pewnie wielu z nas dotarło już nie tylko do końca internetu, ale także na kraniec ściany serwisów streaminowgych. Można się zorientować, że wszystkie te filmy i seriale są właściwie takie same. Dlatego wydaje mi się, że dla kina artystycznego jest teraz najlepszy czas w historii. Być może ludzie przez dłuższą chwilę będą bardziej wrażliwi, a recepcja głębszych treści tego wymaga.

Redaktorka Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty