Ludzie |

Radzimir Dębski: Mental maratończyka12.10.2018

fot. Cezary Rucki

Ma 11 lat, kiedy w ręce wpada mu III Communication Beastie Boysów. Spodziewa się hip-hopu, a okazuje się, że sporo tam też innych brzmień – m.in. acid jazzu i funku. Potem odkrywa 36 Chambers Wu Tangu. Te płyty są przeciwieństwem wszystkiego, czego uczą go w szkole muzycznej i bardzo mu się to podoba. Chce robić bity. Do tego potrzebne mu sample, które trzeba wziąć z innych utworów. W domu ma najlepsze winyle jazzowe, ściśnięte na dwumetrowej półce. Nie ma za to gramofonu, bo poprzedni zepsuł się po przeprowadzce. W końcu udaje mu się namówić rodziców, żeby mu go kupili. Przestaje wychodzić na podwórko, bo tygodniami przesłuchuje kolekcję rodziców. Słucha każdego albumu jeden po drugim myśląc, że szuka sampli do bitów. Tak naprawdę odbywa najważniejszą lekcję muzyki w życiu.

Czternaście lat później Radzimir Dębski daje się poznać szerszej publiczności. Wygrywa konkurs na remiks piosenki End of Time Beyoncé, kompozycja trafia na specjalną EPkę. Pojawiają się propozycje. Radzimir m.in. pisze muzykę do filmów – Sztuki Kochania, Miasta 44 i Ataku Paniki, staje na czele festiwalu Solidarity of Arts, a także realizuje symfoniczny projekt Historia Hip-Hopu, w ramach którego wykonuje z orkiestrą hip-hopowe hity. We współpracy z MoTripem nagrywa album dla Deutsche Grammophon – najstarszej i jednej z najpopularniejszych wytwórni płytowych na świecie. Jedzie do Kenii, żeby zrealizować charytatywny projekt Ghetto Classics, podczas którego prowadzi dziecięcą orkiestrę w Nairobi i wykonuje z nimi utwory 50 Centa, Kendricka Lamara czy Pharoah Moncha w wersji symfonicznej. Uczy dzieciaki gry i zachęca do praktyki przed koncertem. – Jak jeszcze trochę poćwiczysz, to będziesz leciał jak odrzutowiec! – obiecuje jednemu z chłopaków, który ćwiczy swoją partię na ksylofonie.

Sam po raz pierwszy poczuł, że leci, kiedy jako nastolatek usłyszał swój utwór w wykonaniu małej orkiestry smyczkowej. Brzmienie orkiestry jest dla niego wszystkim. Wcześniej mógł sobie tylko wyobrażać, jak brzmią jego pełne kompozycje. Zatrudnienie orkiestry jest drogie, więc do pewnego momentu kształcący się kompozytor musi opierać się tylko na tym, co słyszy we własnej głowie.

Na początku października Radzimir Dębski stanął na scenie Areny Gliwice jako dyrektor artystyczny festiwalu JIMEK +. Oprócz niego wystąpił na nim legendarny basista Michael League ze swoim kolektywem Bokanté, amerykański raper-legenda Pharoahe Monch, senegalski basista Aluna Wade i The Kutimangoes – duński zespół afro-jazzowy. Wśród polskich artystów znaleźli się pionierzy polskiego hip-hopu – Kaliber 44, a także The Dumplings, Krzysztof Zalewski, Miuosh i JIMEK SYMPHONIXX – orkiestra symfoniczna złożona z najzdolniejszych polskich muzyków młodego pokolenia.

fot. Cezary Rucki
fot. Cezary Rucki

Na JIMEK+ grałeś z każdym. Zaprosiłeś artystów do udziału, zaaranżowałeś ich wspólne partie, nazwa całego festiwalu to twój pseudonim. Schodziłeś ze sceny i po chwili na nią wracałeś, żeby wystąpić z kolejnym ze swoich gości. Nie boisz się oskarżeń o egocentryzm? 

Radzimir Dębski: Po tym, jak ogłoszono wydarzenie, dostałem kilka wiadomości z gratulacjami, bo rzekomo dorobiłem się własnego festiwalu. A ja jestem dyrektorem artystycznym, a nie organizatorem – moim zadaniem było wszystko spiąć od strony muzycznej i wystąpić z muzykami, których zaproszę. Nie czułem się głównym punktem, bo każdy z zaproszonych zespołów czy artystów miał czas na swój występ. Pierwszy raz w swojej karierze czułem tak dużą odpowiedzialność.

Patrząc na program może się wydawać, że starałeś się przypodobać fanom każdego gatunku – żeby na festiwal przyszedł zarówno fan rapu, jazzu, jak elektroniki.

Najłatwiejszą strategią byłoby postawienie na jeden gatunek na całym festiwalu. Wtedy jest dużo prościej: wiesz, jakiej spodziewać się publiczności i które media poprosić o pomoc w promocji. Ale to przetarte ścieżki. Zdecydowaliśmy się pójść własną, mimo że to dużo trudniejsze. W przypadku JIMKA + kluczem była różnorodność. Wszystkich artystów, których zaprosiłem łączy jedna cecha – potrafią zaskoczyć słuchacza. Wystąpił najlepszy moim zdaniem basista na świecie – Michael League. Był też Pharoahe Monch, którego rapowe kawałki znają wszyscy, nawet jeśli nie wiedzą, że to on jest ich autorem. Swój set zagrali Kaliber 44, The Dumplings, Krzysztof Zalewski. A dodatkiem było to, co przygotowaliśmy specjalnie na tę okazję – gościnne występy, wspólne kawałki. Stworzyłem jedynie miejsce do występu, a co ten ktoś sobie wymyślił i zagrał, zależało już tylko od niego.

A ty jak traktujesz kwestię weny? Wyczekujesz bezczynnie aż przyjdzie, czy jest dla ciebie efektem wytężonej pracy?

Żeby mieć wenę, musisz mieć spokój, bo jak jesteś odizolowany od bodźców, to do głowy przychodzą ci zajebiste pomysły. Ale sam pomysł jest niczym, jeśli go nie przepracujesz. Jakiś czas temu kupiłem sobie sztalugę i arkusze, na których rozrysowuję każdy projekt – poszczególne motywy, kształty, emocje i moment, w którym się pojawią. Jeśli masz do napisania półgodzinny utwór, to musisz mieć pod kontrolą to, co dajesz słuchaczowi i moment, w którym to robisz. Chodzi o to, żeby dokarmiać słuchacza stopniowo. Utwór, podobnie jak np. film, musi mieć swój własny rytm. Zanim staniesz przed orkiestrą, wykonujesz ogromną rzeźbiarską pracę – dzień w dzień walisz własną gębą w brąz, aż uda ci się stworzyć to, co chcesz. Mój ojciec jest kompozytorem, dziadek też nim był, więc od dzieciństwa obserwowałem tradycję napierdalania każdego dnia – obojętnie, czy masz dobry, czy zły dzień. Wspaniałą weną i motywacją jest też termin, w którym musisz mieć ukończony utwór. 

fot. Cezary Rucki
fot. Cezary Rucki

Jak wyglądają te ostatnie dni przed pokazaniem utworu światu?

Tak jak ostatnie dni przed złożeniem magisterki na studiach – pod koniec nie śpię po nocach i jestem skrajnie zmęczony, ale to daje potrzebnego mi kopa. Włącza się mental maratończyka. Człowiek, kiedy biegnie, dochodzi do pierwszego momentu zmęczenia i przestaje biec, bo nie ma siły – pojawia się zadyszka, kolka, wszystko go boli. Ale jeśli się w sobie zaprzesz i przetrwasz ten moment, to sam będziesz zaskoczony, że twoje ciało, choć nie powinno już się ciebie słuchać, daje radę. Robisz wtedy rzeczy, które w teorii są niemożliwe. 

Dźwięki zostają z tobą po tym, jak zejdziesz ze sceny albo zamkniesz komputer?

Mój związek z muzyką przypomina sytuację porwania, w której nie wiadomo, kto jest kim. Do pewnego momentu myślisz, że jesteś porywaczem i masz pełną kontrolę nad muzyką, którą piszesz, a potem się okazuje, że sam założyłeś sobie kajdanki, i że to muzyka ma nad tobą władzę – cały czas chodzi ci po głowie, nie daje spokoju, zamęcza.

Na wakacjach odpoczywasz od muzyki?

Staram się. Gdybym mógł, tobym najchętniej zrobił tak, żeby nie słyszeć niczego przez całe wakacje. W hotelu, w którym mieszkałem na ostatnich wakacjach miałem do wyboru dwie plaże: jedną – klubową, gdzie muzyka gra non-stop i wszyscy piją drinki z baru i drugą dla dziadków, na której nie wolno gadać przez telefon, nie mówiąc o puszczaniu muzyki. I ja najchętniej siedziałbym z dziadkami przez cały czas. Im mniej słucham muzyki, tym robię się bardziej głodny. W okolicach trzeciego dnia mimowolnie zaczynam już sobie coś nucić, wymyślać melodie, kombinować. Na co dzień staram się odrabiać muzyczne lekcje i śledzić to, co się dzieje w muzyce. Ale kiedy słuchasz za dużo czyjejś muzyki, za bardzo się sugerujesz i przestajesz myśleć samodzielnie. To bardzo cienka granica – tak jak ta pomiędzy inspiracją a kopiowaniem.

fot. Cezary Rucki
fot. Cezary Rucki

Wolisz filharmonię czy studio nagraniowe?

Do pewnego momentu myślałem, że w studiu jest mi lepiej niż na koncercie – przed komputerem mam pełną kontrolę, mogę nagrać partię każdego instrumentu samodzielnie. Koncert wydaje mi się trudniejszy, bo jestem zależny od innych. Nie ode mnie zależy nagłośnienie i nastrojenie harfy.

Źle się czujesz z tym, że nie wszystko zależy od ciebie?

Czasami wręcz przeciwnie, ale zdarza się, że rwę sobie włosy z głowy. Przez ostatnie dwa lata zagrałem może z dwudziestoma orkiestrami. Każda jest inna, więc zawsze musisz pracować nad innymi rzeczami. A w studiu walczysz z samym sobą, bo po 7-8 godzinach roboty stajesz się głuchy na niektóre dźwięki.

Co twoja muzyka ma zrobić ze słuchaczem?

Ma się nią zajarać i go porwać. Jeśli porównać muzykę do meczu, to najlepiej czuję się robiąc triki i posyłając widowiskowe podania. Staram się robić muzykę, dla której ktoś straci głowę, bo gdzieś po drodze zrozumiałem, że nie zatracisz się w czymś, co nie zaskakuje. Wszyscy mamy w sobie emocje, ale nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Wywołanie takich emocji jest zdrowe i oczyszczające, sprawia, że czujesz się lepszym człowiekiem. Sam staram się być szczery w tym, co robię, więc to, że muzyka, którą robię znajduje odbiorcę daje mi poczucie bliskości. Mam wtedy świadomość, że słuchacz mnie rozumie i że ruszamy razem w jakąś podróż. To dla mnie najpiękniejsze uczucie na świecie.

Hip-Hop History Orchestrated by JIMEK

 

000 Reakcji
/ @jonasztolopilo

Redaktor naczelny Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty