Ludzie |

W poszukiwaniu prawdy. Rozmawiamy z twórcami nowego filmu o rodzinie Beksińskich28.08.2020

Z wnętrza w całości zmontowany jest z materiałów wideo zrealizowanych przez Zdzisława Beksińskiego i jego najbliższych. Prace nad filmem rozpoczęły się na długo przed premierą Ostatniej rodziny i dokumentu Beksińscy: Album wideofoniczny, a jego twórcy przez blisko dekadę mierzyli się z 300 godzinami nagrań, jakie pozostawił po sobie jeden z najwybitniejszych polskich malarzy XX wieku.

Cezary Grzesiuk, Tomasz Szwan i Krystian Kamiński za cel postawili sobie stworzenie najbardziej wiarygodnego i kompleksowego z dotychczasowych filmowych portretów rodziny Beksińskich oraz obalenie narosłych wokół niej mitów. Z wnętrza bierze udział w Konkursie Polskich Filmów Dokumentalnych tegorocznego festiwalu Millennium Docs Against Gravity (TU można zapoznać się z harmonogramem pokazów filmu). Tuż przed rozpoczęciem imprezy rozmawiamy twórcami filmu.

Z wnętrza (From Within) - trailer | 17. Millennium Docs Against Gravity

Z wnętrza to film w całości stworzony z materiałów zrealizowanych w latach 1987-1997 przez Zdzisława Beksińskiego i jego najbliższych. Nie mogę nie zadać pytania, kiedy i jak udało wam się dotrzeć do tych archiwalnych taśm?

Cezary Grzesiuk: Z tym pomysłem wyszedł Tomek Szwan, filmowiec-amator, a przede wszystkim rodowity sanoczanin zauroczony historią Beksińskich. A wszystko zaczęło się latem 2010 roku. Szykowałem się do wakacji w Bułgarii – walizki spakowane, w głowie odcięta od świata wioska na Bałkanach i tuż przed wyjazdem pojawił się u mnie Tomek z tymi materiałami. Nie było mi to w smak, ale uznałem, że zabiorę ze sobą sam skrypt spisany z kaset. Pewnego dnia w Bułgarii usiadłem do tego tekstu i momentalnie złapałem się za głowę. Myślałem, że może będzie to opis Beksińskiego stojącego przed płótnem, a ja tam czytam: „Zdzisio po operacji wyrostka robaczkowego otwiera rany, usuwa sączki, ropa i krew gęsto się leją, a on to filmuje”. Albo: „Zdzisio zmywa podłogę w samych gaciach, a chwilę później zastanawia się, czy się w kiblu nie sfilmować”. Generalnie byłem w szoku. Beksiński to był dla mnie artysta-kosmita nie z tego świata, kontakt z jego sztuką to dla mojego pokolenia było przeżycie mistyczne. A tu nagle takie rzeczy. Z początku nie mogłem w to wszystko uwierzyć, wziąłem ten skrypt za grubą ściemę. A pamiętajmy, że jesteśmy kilka lat przed książką Grzebałkowskiej, Ostatnią rodziną i dokumentem Marcina Borchardta.

Wtedy do ciebie dotarło, że Beksiński zostawił po sobie nie tylko twórczość do dziś frapującą, ponadczasową, ale wyjątkowy, intymny dziennik wideo. Jakie były początki waszej pracy nad tymi archiwaliami?

CG: Na start mieliśmy 50 godzin materiałów z kamery Beksińskiego, które po jego śmierci stały się własnością Muzeum Historycznego w Sanoku. Tomek Szwan dobrych kilka lat chodził za dyrektorem Wiesławem Banachem i prosił go, żeby mu je udostępnił. W końcu wyprosił u niego karton z kasetami, który leżał w piwnicy czy na jakimś strychu pod grubą warstwą kurzu i dostał zielone światło na zrobienie z nich filmu. I tutaj mam pewną anegdotę: praca nad zmontowaniem filmu z tych 50 godzin archiwaliów była żmudna i trudna, spędziliśmy nad nimi dziesięć miesięcy, aż do dnia, kiedy Podkarpacki Urząd Wojewódzki nie oskarżył nas o… defraudację środków publicznych. Sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że szybko wsiadłem do samochodu i pojechałem prosto do Sanoka, żeby nieporozumienie wyjaśnić. Na dowód postępów naszej pracy zabrałem wtedy ze sobą wersję roboczą filmu, nieukończoną, która trwała około 45 minut. Przyjechałem na miejsce, a tam sala… wypchana po brzegi! Dyrekcja, władze miasta, regionalna prasa i telewizja. Okazało się, że kilka dni wcześniej muzeum posłało w świat informację, że Grzesiuk przyjedzie z gotowym filmem.

Coś mi się tu nie zgadza. Ten spontaniczny pokaz w Sanoku odbył się w 2013 roku, a przecież oficjalna premiera Z wnętrza miał miejsce dopiero w ubiegłym roku. Zastanawia mnie, dlaczego spędziliście jeszcze kolejnych sześć lat nad tym materiałem.

CG: Ta pierwsza wersja to był totalny offline, obraz jeszcze przed ostatecznym montażem, bez grafiki, z muzyką „na rybkę”. Oczywiście nikt w Sanoku nie przykładał do tego aż tak dużej wagi – jak łatwo się domyślić, wszystkim się podobało, bo na ekranie pojawiła się największa chluba miasta. Ważne jednak, że po pokazie wydarzenie przeniosło się w kuluary. Wtedy dyrektor Banach wziął mnie na bok, pogratulował filmu i powiedział: „Ja się panu muszę do czegoś przyznać. Ten pana kolega prosił mnie o te materiały ponad dwa lata, nie dawał mi spokoju, ja naprawdę nie mogłem go już słuchać i powiem szczerze, że ja te 50 godzin nagrań to dałem mu tak dla świętego spokoju. A tego jest trochę więcej. No co najmniej dwa razy więcej”. Już wtedy wiedziałem, że nie można tego zostawić. Że trzeba to wszystko dokładnie przejrzeć, a nasz film puścić w niepamięć i rozpocząć całą pracę od początku. Nie wiem, czy było to po mnie w tamtym momencie widać, ale ja po prostu drżałem pobudzony ciekawością, co jeszcze na temat Beksińskiego się tam kryje.

Czego nowego o Beksińskich udało wam się dowiedzieć z nowych materiałów?

CG: Tu należy zauważyć, że łącznie udało nam się zgromadzić blisko 300 godzin materiału i oprócz nagrań autorstwa Zdzisia, w których dokumentował 10 lat życia swojej rodziny, dotarliśmy również do tych z prywatnego archiwum Tomka Beksińskiego i Piotra Dmochowskiego. Każde takie nagranie rzucało nowe światło na tę rodzinę i często zmieniało nasze spojrzenie. Przykład pierwszy z brzegu: ten film, który pokazaliśmy przed laty w Sanoku, zatytułowaliśmy Z wnętrza – prolog, dlatego że w tych 50 godzinach nie znalazła się choćby jedna scena plenerowa. Całość rozgrywała się w mieszkaniu Beksińskich na warszawskim osiedlu Służew. Początkowo uzyskaliśmy swoisty obraz – jak trafnie ujął to Stefan Szlachtycz – łodzi podwodnej, którą Zdzisiu płynął przez świat. Mieliśmy zatem trójkę ludzi, którzy w ogóle nie wychodzili z domu. Aż tu nagle w nowej puli materiału pojawiło się wiele taśm z ich podróży, bliższych i dalszych, czyli absolutne zaprzeczenie tezy jakoby Beksińscy wiedli żywot pustelników. Wyjazdy z Warszawy do Sanoka, wizyta w Dynowie na targach miejskich, albo scena, w której Zdzisio uczy Tomka jeździć maluchem w lesie. A takich smaczków i nieoczywistych ścieżek tematycznych było co niemiara.

No właśnie – a jak wam poszło mierzenie się z tymi wszystkimi nagraniami? Zakładam, że praca nad selekcją musiała być piekielnie trudna. Czym kierowaliście się przy wyborze poszczególnych tematów i wątków?

Krystian Kamiński: Kiedy spojrzeliśmy na ten ogrom zgromadzonego materiału to rzeczywiście poczuliśmy, że wyzwaniem będzie dokonanie selekcji i znalezienie spójnej konstrukcji fabularnej. Od samego początku zakładaliśmy jednak, że będziemy unikać formy pamiętnika i urywków, dlatego ostatecznie zdecydowaliśmy się podwiesić całość na trzech wątkach: życiu rodzinnym Beksińskich, transformacji ustrojowej w Polsce i opowieści Piotra Dmochowskiego. Ten pierwszy jest najbardziej oczywisty – Beksiński od roku 1987 przez kolejną dekadę dokumentował to, co działo się w jego mieszkaniu, włącznie z procesem powstawania swoich obrazów. Tak na marginesie mówiąc, myślę, że żyjąc dzisiaj, Beksiński mógłby spokojnie zostać YouTuberem i na swoim kanale opowiadać o tym, jak powstają jego dzieła. Ale w tych materiałach kryły się też inne, ciekawe rzeczy. Po przejrzeniu wszystkich taśm zauważyłem na przykład, że wykraczają one daleko poza sferę prywatną i momentami układają się w rodzaj komentarza społeczno-politycznego. Beksińskiemu z niezwykłą wnikliwością udało się stworzyć kronikę Polski tkwiącej w rozkroku – pomiędzy upadkiem komunizmu a pierwszymi latami demokracji. Natomiast wątek Dmochowskiego, czyli marszanda odpowiedzialnego za upowszechnienie sztuki Beksińskiego na świecie, wyłonił się z materiałów, które w międzyczasie on sam przysłał nam z Francji. Te nagrania same w sobie miały swoją dramaturgię i charakter, stały się osobną opowieścią.

A jak wyglądało klejenie tych starych taśm filmowych? Praca z archiwaliami to przecież nieustanne zmaganie się z materią, walka na polu kwestii czysto technicznych.

CG: Powtórzę za Krystianem, że zasadniczy problem polegał na selekcji materiału i złożeniu z niego półtoragodzinnego filmu. Ale prawdą jest, że schody zaczęły się już na etapie odzyskiwania obrazu z oryginalnych nośników. Beksiński pierwszy raz złapał za kamerę w 1987 roku, więc na wstępie musieliśmy zaopatrzyć się w pełni sprawne magnetowidy z tamtego czasu – w dobrej mechanice, z odpowiednimi wyjściami i rozszytym sygnału RGB. W sumie zgromadziliśmy dziewięć tego typu urządzeń i przez lata staraliśmy się z dramatycznej jakości obrazu VHS „coś wycisnąć”. I tutaj – na marginesie – ciekawostka technologiczna: przez dekadę realizacji swoich filmów Beksiński często zmieniał kamery, nagrywał w różnych formatach, a co więcej, uparcie korzystał z funkcji long play. To pozwalało mu co prawda zwiększać dwukrotnie pojemność kaset, ale rejestracja materiału odbywała się kosztem jakości. Musieliśmy zatem to wszystko odszumić, podnieść jakość obrazu; były sceny, które kolorowaliśmy klatka po klatce. Zaś nasz dźwiękowiec, Jacek Hamela, dokonał niemożliwego. Mikrofony w ówczesnych kamerach nie były w żaden sposób kierunkowe, na oryginalnych nagraniach Beksińskiego słychać tak naprawdę więcej kręcącej się taśmy niż świata z zewnątrz. Początkowo rozmowy były bardzo nieczytelne, ale Jacek oczyścił to do tego stopnia, że ma się wrażenie, jakby siedział pod biurkiem Zdzisia z mikrofonem osobiście.

A zatem wasza praca ciągnęła się latami, w międzyczasie premierę miała Ostatnia rodzina i dokument Beksińscy. Album Wideograficzny. Nie myśleliście, że na ten wasz film jest już trochę za późno? Że zostając daleko w tyle za innymi narażacie się na przesyt i spadek zainteresowania tematem?

CG: Oczywiście, ale jak to zwykle bywa w filmach, poszło o pieniądze. Nie mieliśmy finansowania, robiliśmy wszystko „na kolanie” i bez konkretnego wsparcia, a więc siłą rzeczy inni nas wyprzedzili. To nie ułatwiało nam zadania, bo skoro zostaliśmy na szarym końcu, to nikt już nie chciał nam do tego projektu dokładać. Z każdej strony słyszałem tylko: „Czarek, ty jeszcze tego Beksińskiego robisz, przecież wszystko już zostało pokazane…”. Te głosy były kamieniami u nóg, strasznie podcinały skrzydła, coraz częściej miałem poczucie, że jesteśmy z tym naszym filmem w ciemnej dupie. Ale największym ciosem była dla mnie osobiście premiera Ostatniej rodziny. I to nie dlatego, że zależało nam na ściganiu się z Jankiem Matuszyńskim. Nie. Ja po prostu zobaczyłem tam absolutnie nieprawdziwy wizerunek Beksińskich. Zupełnie niewspółmierny z tym, co mieliśmy na 300 godzinach materiałów z 10 lat życia tej rodziny.

Nie jesteś jedyną osobą, która nie może do końca pogodzić się z tym obrazem. Z wizją przedstawioną w Ostatniej rodzinie nie zgadza się chociażby Kamil Kuc, siostrzeniec Zofii Beksińskiej, twierdząc, że jest to film wypełniony fantazjami, kłamstwami, w którym należałoby zmienić nazwisko bohaterów. Wiesław Weiss, dziennikarz muzyczny, który znał się z Tomkiem Beksińskim 20 lat, też nie zostawił na nim suchej nitki.

CG: No tak, przecież Weiss we wstępie do swojej książki napisał, że „twórcy Ostatniej rodziny wskoczyli na grób rodziny Beksińskich i wykonali na nim taniec huculski z przytupem”. Nie wiem, czy ująłbym to w tak ostrych słowach, ale uważam, że ten film utrwalił pewne krzywdzące stereotypy wokół tej rodziny. Pamiętam taką kuriozalną sytuację podczas jednego z naszych pierwszych wewnętrznych pokazów. Pokazaliśmy film młodej widowni w Warszawie i nagle jedna pani mówi: „ale przecież to nie tak było, ja w Ostatniej rodzinie coś innego widziałam…”. No z krzesła zleciałem, a ręce opadły do ziemi. Nagle okazało się, że fikcja fabularna ukształtowała świadomość ludzi i zupełnie podważyła wiarygodność dokumentalnego zapisu! Na innym pokazie ktoś z publiczności podniósł rękę i zapytał nas, co Beksińscy robili w nocy, bo w naszym filmie nie ma żadnych scen po zmroku. Odpowiedzieliśmy, że pewnie spali. Nie wszyscy dowierzali w te słowa, bo oczekiwali czegoś innego od filmu o Beksińskich. Najlepiej okultyzmu, mroku, patologii, toksycznych relacji i absolutnego zdziwaczenia. To było niepojęte, ale jednocześnie motywowało nas, by ten film wreszcie skończyć i pokazać prawdę. A więc normalne mieszkanie, normalną rodzinę i normalnych ludzi, którzy troszczą się o siebie, poświęcają sobie wiele uwagi i się kochają.

Ale w przypadku Ostatniej rodziny i późniejszego dokumentu Borchardta pojawiło się również pytanie o to, czy po śmierci całej rodziny Beksińskich ktokolwiek ma w ogóle prawo do grzebania w ich życiu codziennym i wyciąganiu na światło dzienne momentów, które powinni zachować dla siebie. Wy przeżywaliście podobne dylematy?

KK: Często zastanawialiśmy się, czy to nie jest o krok za daleko w prywatność. Ale tak sobie myśleliśmy, że gdyby Zdzisław nie chciał, by te taśmy ujrzały światło dzienne, to na pewno nie przekazałaby ich w ręce Muzeum Historycznego w Sanoku. Zapisałby pewnie: „proszę po śmierci o zniszczenie materiałów z mojego życia prywatnego”, co zresztą uczynił z całą stertą minikaset, na których Tomek prowadził swój dziennik.

CG: No tak, te dylematy były gdzieś z tyłu głowy, ale zawsze przypominałem sobie jak Stefan Szlachtycz opowiadał mi o wizycie w mieszkaniu Beksińskich. Właśnie wtedy użył on tego określenia, że kiedy tam wszedł, to zobaczył architekturę łodzi podwodnej. W tym mieszkaniu nie było ani jednej gołej ściany, powierzchnia była wykorzystana do ostatniego centymetra. Wszędzie były półeczki na coś, głośniki w ścianach, zbiorniki z wodą zamontowane pod sufitem. Zdzisio był więc tak skrupulatny, drobiazgowy i zorganizowany, że musiał wiedzieć, co z tymi materiałami się stanie. Kolejna rzecz, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak powinniśmy wyciągnąć to z szafy, to słowa samego Zdzisia. W jednym nagraniu mówi on do Dmochowskiego: „Być może za dwadzieścia lat będzie można zaglądnąć do wnętrza tego materiału i wyciągnąć to, co jest pomiędzy jego wierszami…”. Jak to usłyszałem to uznałem, że on uchylił nam drzwi do swojego mieszkania i wyraził swoją wolę. Ten człowiek miał łeb, to był wizjoner, który wyprzedził swój czas. On już dwadzieścia lat temu przewidział, co my z tymi jego filmami zrobimy.

A do jakich momentów wracacie, kiedy po tych dziesięciu latach pracy nad filmem, wreszcie rozstajecie się z Beksińskimi? Jakie fragmenty z tych setek godzin taśm filmowych najbardziej utkwiły wam w pamięci?

KK: Trudno w kilku słowach to ująć. Mnie chyba najbardziej poruszyły nagrania, w których Zdzisław i Zosia przyjechali do domu babci w Sanoku, by zabrać ją ze sobą do Warszawy. Tego dnia Beksiński dokumentował dosłownie wszystko – począwszy od ścian, przez obrazy tam wiszące, aż po jakieś bibeloty porozrzucane po całym domu. To chyba najlepiej oddaje sens tego, dlaczego przez te wszystkie lata w ogóle sięgał po kamerę. Ja myślę, że celem samym w sobie było dla niego utrwalenie, a przede wszystkim zachowanie czasu, który nieubłaganie upływa i już nigdy się nie powtórzy. Na początku filmu mamy też taką scenę, gdzie Zosia niechętnie krząta się przed kamerą, a Zdzisław stwierdza: „Ja cię filmuję, żeby pamiętać, jak wyglądałaś”.

CG: A ja myślę, że Zdzisio odkrył w sobie po prostu dziecięcą radość płynącą z rejestracji rzeczywistości. Ja pamiętam, jak sam pod koniec lat 80. pierwszy raz dorwałem kamerę wideo. No oszalałem! Niepojęte dla mnie wówczas było jak tanie, a na dodatek nieskomplikowane i proste jest to zajęcie. Naciskasz raptem jeden guzik, patrzysz przez lupkę kamery i nagle cały świat zdaje się być u twoich stóp. Podejrzewam, że Zdzisio miał podobną zajawkę i wybuchła ona u niego z siłą wulkanu. To by zresztą tłumaczyło, dlaczego te jego filmy wyglądały tak naiwnie i nieprofesjonalnie. Dlaczego człowiek o wyobraźni nieskrępowanej, tworzący obrazy i fotografie, przed którymi można tylko się pokłonić i odprawić wielogodzinną medytacje, nagle zaczął „latać z kamerą” bez pojęcia i zostawił po sobie 300 godzin materiału filmowego, który trudno określić sztuką. A już wracając do pytania: ze mną po tym filmie zostanie przede wszystkim wspomniana kronika upadku komunizmu. My przecież dopiero co wyszliśmy z tamtego czasu. Z tej naprawdę ciemnej i głębokiej dupy, w której siedzieliśmy przez tyle lat. Trochę już o tym zapomnieliśmy, przestaliśmy doceniać, jaka zmiana wokół nas się dokonała. Może zabrzmi to górnolotnie, ale dla mnie materiały, które zostawił po sobie Zdzisio, są dziś jak wielki bijący dzwon. Jak przestroga przed tym, skąd wyszliśmy i gdzie jeszcze niedawno byliśmy.


 
Cezary Grzesiuk – urodzony w 1963 roku, polski montażysta, a także producent filmowy i reżyser. Właściciel studia Blue dReam Film i wykładowca w krakowskiej AMA Film Academy. Stały współpracownik Andrzeja Jakimowskiego, pracował także m.in. z Jerzym Kawalerowiczem, Janem Kidawą-Błońskim czy Jerzym Skolimowskim. Laureat licznych nagród, m.in. za montaż na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za „Przystań” (1997) Jana Hryniaka i Ogniem i mieczem” (1999) Jerzego Hoffmana. W 2016 roku został odznaczony brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Krystian Kamiński – ukończył kierunek reżyserii filmowej na Wydziale Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego. W latach 2005-2007 brał udział w zajęciach Przedszkola Filmowego organizowanego przez Mistrzowską Szkołę Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy, w czasie których powstał film Chłód, pokazywany na 7. MFF Nowe Horyzonty. W 2015 zrealizował pełnometrażowy dokument Biało czerwoni z Chrząstawy pokazywany m.in. na festiwalach Docs Against Gravity czy Krakowskim Festiwalu Filmowym. W 2018 roku pracował (współpraca reżyserska i scenariuszowa) przy pełnometrażowym dokumencie Cezarego Grzesiuka „Niebieskie Chachary”.

000 Reakcji

krytyk filmowy. Publikuje m.in. na łamach "Przekroju", "Czasu Kultury", tygodnika "Przegląd", czasopisma "Ekrany", a także w portalach Interia.pl, Wirtualna Polska, Popmoderna. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z Gwiezdnych Wojen.

zobacz także

zobacz playlisty