Opinie |

Piotr Stankiewicz | Komfort sprywatyzowany22.05.2020

ilustracja: Patryk Sroczyński | animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Każdy z nas to zna i tak miał. Była impreza, urodziny, promocja, czy rocznica ślubu. Goście się rozeszli, kac minął, zostaliśmy sami – i stosik prezentów. Przekopujemy się i przekopujemy, na Facebooku szczerzymy w podziękowaniach, ale w gruncie rzeczy te graty są dla nas raczej kłopotem niż radością. Brzmi jak niewdzięczność, owszem. Ale nie oszukujmy się, wszyscy dobrze znamy to uczucie.

Skąd ono się bierze? Stąd, że prezenty, te niespodziankowe i nieprzewidywalne, są ingerencją w nasz własny świat, w porządek mieszkania i sposób bycia. Każdy prezent to mały wstrząs dla prywatności. Pamiątkowy wazon muszę gdzieś postawić, dla książki znaleźć półkę z IKEI, nie mówiąc już o przedmiotach, które muszą tylko odstać swoje, zanim będzie się można ich pozbyć. Nic dziwnego, że nowożeńcom wręczamy po prostu pieniądze, a i przy mniej przełomowych okazjach coraz bardziej się uciera, że wolno poprosić o karty podarunkowe do Rossmanna, które się potem sprawnie przewalutuje na zapas pieluszek dla dziecka. Sporo prezentów dezaktualizuje się niestety szybciej niż stan upojenia po imprezie, na której je dostaliśmy,i zostawia nas z problemem, co właściwie z nimi zrobić. Owszem, jesteśmy wdzięczni, że dostaliśmy prezenty. Ale materia zostaje – i bywa problematyczna.

Z perspektywy roku 2020 sama idea, że ktoś z zewnątrz ma za nas podjąć decyzję, że mamy mieć zwierzę domowe, brzmi jak żart, czy wręcz jak znęcanie się nad zwierzętami.

A przecież nie zawsze tak było. Kiedyś braliśmy z dobrodziejstwem prezentażu, a ja z młodości pamiętam nawet czytanki, że pięknym prezentem pod choinkę może być szczeniak. Autentyczny, żywy pies. Z perspektywy roku 2020 sama idea, że ktoś z zewnątrz ma za nas podjąć decyzję, że mamy mieć zwierzę domowe, brzmi jak żart, czy wręcz jak znęcanie się nad zwierzętami. Dzisiaj potrafimy krzywo patrzeć na byle durnostojkę, którą dostaliśmy, a z którą trzeba „coś zrobić”, żeby ten czy ów się nie obraził. A pies? Brzmi jak szaleństwo.

Coś tu się niewątpliwie zmienia i nie tylko o prezenty chodzi. Wszystkie wspomnienia z czasów przed telefonami komórkowymi i telefonami w ogóle przynoszą bardzo wspólny pierwiastek: kiedyś odwiedzano się w domach mniej celebrując i mniej zapowiadając. To było w miarę normalne, że się do kogoś „wpada”. Dzisiaj się oczywiście zmieniło i się nie wpada, w ogóle rzadziej przyjmujemy gości, szczególnie tych niezapowiedzianych. Wbić do kogoś bez zapowiedzi, w sam środek czyichś planów to na ogół bolesne faux pas. Ba, dzisiaj nawet na rozmowę telefoniczną coraz częściej wypada się umawiać z góry! Zadzwonić do kogoś znienacka, tak po prostu, w sprawie, która mogła być wiadomością tekstową, jest dziś nieoczywiste, zaskakujące. Piszę te słowa siedząc w moim wygodnym mikroświecie, telefon niby leży obok, ale przecież wiem, że tak naprawdę nie chcę, żeby on zadzwonił. Przez telefon każdy staje się nieproszonym gościem. Dźwięk dzwonka to brutalna ingerencja w mir domowy, w ten mój kokonik komfortu, który sobie w danej chwili rozsnułem.

Elektronika już dawno nie jest„narzędziem pracy”. Ona jest środowiskiem, ba! miejscem pracy. A do tego przestrzenią wypoczynku, skrzynką kontaktową na cały świat, wszystko to zlane w jedno, w doskonale prywatne medium, które jest moje, ale i ustawione po mojemu.

Ucyfrowienie, internetyzacja i aplikacyzacja życia przyspieszają i wzmacniają ten proces. Komfort staje się jeszcze bardziej indywidualny. Kiedyś się mówiło, że „bez telefonu jak bez ręki”, dzisiaj powiem raczej, że „bez ręki” byłbym bez moich osiemnastu (lekko przesadzam) aplikacji, z których każda utarła się do użytku tak, jak lubię. O osiemdziesięciu (w ogóle nie przesadzam!) rozmowach ze znajomymi z pracy i zewsząd nawet nie wspomnę. Telefon czy laptop stał się elementarnym, absolutnie intymnym interfejsem współżycia ze światem, a elektronika już dawno nie jest„narzędziem pracy”. Ona jest środowiskiem, ba! miejscem pracy. A do tego przestrzenią wypoczynku, skrzynką kontaktową na cały świat, wszystko to zlane w jedno, w doskonale prywatne medium, które jest moje, ale i ustawione po mojemu. Wszelka strata czy awaria są zawsze bardzo bolesne, a backupy nie rozwiązują sprawy, bo dawno nie chodzi tu już o twarde dane, ale o te setki najskrytszych ustawień, wszystkie te hasła i hasełka, kody i koleiny prywatności, które się gromadzą w urządzeniu przez lata. Zresztą, po co myśleć o stracie, od tego tylko gęsia skórka. Przecież nawet pożyczenie komuś telefonu czy komputera, tego mojego, „głównego”, mało wchodzi w grę. Albo pożyczenie od kogoś. Wygodniej się pracuje jako korespondent na froncie niż na cudzym komputerze.

Prezenty, odwiedziny i konfiguracje to różne przejawy tego samego procesu. W szalonych fortisach czy fiftisach zeszłego stulecia komfort ogółu był łatwy do wyobrażenia (choć trudny do zrealizowania). Nie zginąć na wojnie, mieć co jeść i kawałek dachu nad głową – te potrzeby są uniwersalne, dla każdego zrozumiałe, a ich spełnienie każdego i każdą ucieszy. Dzisiejsze potrzeby stają się coraz mniej przetłumaczalne i zrozumiałe dla nas wzajemnie. Nasze poczucie, że jesteśmy „u siebie”, czy raczej „po swojemu” i „na swoich własnych zasadach”, jest coraz bardziej indywidualne. Nie znaczy to bynajmniej, że jesteśmy osobno, jakby tego chcieli dyżurni załamywacze rąk. Znaczy jednak, że jesteśmy coraz bardziej różni  na swoich drogach i manowcach, na prywatnych ścieżkach, w ustawieniach aplikacji i życia. Strefę komfortu każdy dziś konfiguruje zupełnie po swojemu.

To nie miejsce na moralitet, a ja nie jestem apostołem, więc nie oceniam. Ale uważam, że warto zauważyć. I dorzucić przynajmniej dwa – z licznych możliwych – kontekstów.

Boomerowi millenials wydaje się „rozpieszczony”, „roszczeniowy”, względnie „przejmuje się głupotami”. Są setki tekstów o tym. I są też setki tekstów o tym, że millenials czuje się tu nieuczciwie potraktowany. I ma się prawo tak czuć.

Po pierwsze, pada tu nieco światła na oklepany konflikt pokoleń między „rodzicami-boomerami”, a „millenialsami”. Bo to właśnie prywatyzacja komfortu (dla boomerów niewidoczna, przez millenialsów nienazwana) jest jedną z linii sporu. Boomerowi millenials wydaje się „rozpieszczony”, „roszczeniowy”, względnie „przejmuje się głupotami”. Są setki tekstów o tym. I są też setki tekstów o tym, że millenials czuje się tu nieuczciwie potraktowany. I ma się prawo tak czuć. Zachodzi tu bowiem złudzenie optyczne. Nie idzie tu o żadne „roszczenia”, ale o to, że starsze pokolenie przykłada własną miarkę, a na niej stopnie komfortu są ciągle całkiem wspólne, wolne od tak radykalnej prywatyzacji, jakiej doświadczyło młodsze pokolenie.

I druga rzecz, czyli puenta. Pisałem, że nie oceniam, ale zgodzimy się chyba, że jest w tej refleksji coś... smutnego. To nie są gołe fakty, że z prezentami coraz trudniej i że odwiedzamy się coraz rzadziej. Przynajmniej na pierwszy rzut oka większość z nas się zgodzi, że spontaniczne odwiedziny i telefony bez podchodów na doodlu nie były złe. A stąd już tylko kroczek do stwierdzenia „no więc wróćmy tam”, tudzież, zgodnie z duchem czasu, „przecież to tylko od ciebie zależy czy zakumplujesz się z sąsiadami i na spontanie odwiedzisz kolegę”. Tylko, że nie.

Nie w porządku jest oczekiwanie, że na własną rękę i koszt będziemy wyciągać ducha czasów z zaułków, w których pobłądził. Tak to po prostu nie działa, to prosta droga do frustracji i zniechęcenia. Owszem, mogę pójść do sąsiadki i poprosić o cukier, jakby ciągle był XX wiek. Tylko, że ona zrobi wielkie oczy, za drugim razem nie otworzy, a za trzecim wezwie policję. Owszem, mogę wziąć telefon i zacząć obdzwaniać znajomych, jakby ciągle były lata 90., ale oni nie będą odbierać, bo to przecież nie jest przyjęte, względnie wpadną w panikę, że ktoś umarł. Indywidualna walka z megatrendami nie ma bowiem sensu. Od nikogo nie wolno oczekiwać, że samodzielnie przeważy szalę epoki...a przede wszystkim nie wolno oczekiwać tego od siebie. I nie jest to żadna rezygnacja, czy wycofanie. To jest właśnie zdrowa, asertywna postawa. Musimy grać kartami takimi, jakie rozdał je los i czas, a nie starać się je na siłę zmieniać. To jest warunek równowagi psychicznej – tak potrzebnej w dzisiejszych czasach. I to tędy droga do pięknych rzeczy.

Pisarz i filozof, autor książek „Sztuki życia według stoików” (2014), „21 polskich grzechów głównych” (2018), „Does Happiness Write Blank Pages? On Stoicism and Artistic Creativity” (2018), „My fajnopolacy” (2019), bloga „Myślnik Stankiewicza”, strony o stoicyzmie i paru innych rzeczy. Obserwuje i rozkminia. Nie pije, pisze.

zobacz także

zobacz playlisty