Opinie |

Sylwia Chutnik | Pie***yć minimalizm26.11.2018

Ilustracja: Joanna Gębal

Już? Oburzyliście się na tytuł? Że tak nie wolno, gdyż należy mieć wysublimowany gust, przestrzeń, czystość i „less is better”? Acha, dobrze. Bo ja, jeśli jeszcze raz wejdę do białej kawiarni z czarną tablicą, na której wypisuje się menu lub wezmę udział w „evencie odbywającym się w wysmakowanych wnętrzach” (czytaj: pustych i nudnych), to zacznę krzyczeć.

Mi tam graciarnia dobrze robi na nerwowość. Poza tym są ludzie, których przedmioty się trzymają. Choćby nie wiem co, to zawsze mają wokół siebie mnóstwo gadżetów – dziwnych i nie wiadomo skąd. W ich domach książka Marie Kondo „Magia sprzątania” zostałaby wywalona przez okno lub potraktowana jako podstawka do chyboczącego się stołu. Mam podobnie, i chociaż książkę Kondo szanuję, a niepotrzebne przedmioty co chwilę wywalam i rozdaję, to mam zarazem lepkie łapy na gadżeciki. 

Pół mojego Instagrama zawalone jest hasztagiem boho, flomarkt i innymi dizajnami spod znaku koloru i staroci. Było mi mało, kupiłam sobie album The Maverick Soul, czyli zdjęcia wnętrz mieszkań i pracowni 25 artystów i artystek, wolnych duchów zwanych bohemą, lub ludycznie – wariatami, dziwakami i świrami. Oooo, jak ja ich kocham. Jak bym chciała do nich wpaść na herbatkę albo zamieszkać dokładnie w taki sposób. W ich przestrzeniach urządzonych zgodnie z bliską mi zasadą „zagrać/wprowadź chaos/jesteś sroczką” pełno jest skarbów. Oglądanie tego albumu to jak długoterminowa zawieszka. W jednym kadrze jest tyle szczegółów, że należy wytężyć wzrok i otworzyć umysł, aby to wszystko objąć. A wtedy człowiekowi jeszcze bardziej wydaje się, że tam jest. Potem podnosi głowę i rozgląda się po swoim mieszkaniu: no dobrze, może nie jest aż tak ładnie, ale poziom zagracenia podobny. Jak to się dzieje? Robię ciągle porządki i – według wielu osób – porządek mam zawsze. Nie o graciarnię tu więc chodzi, ale o dziwną przypadłość nadmiaru, który czyni się sam. Rozmnaża, kiedy gaśnie światło. Wtedy to papiery i książki nabzdyczają się i formują szeregi, aby multiplikować się bezsensownie we wszystkie strony. A przedmioty przesuwają się i zakurzają. Stolik pokrywa się książkami i starymi lalkami. Półki zaczynają się uginać od buteleczek, korków i kolekcji dziwnych durnostojek. Eeee…no dobra, sama je tam stawiam. Ale skąd się one biorą? Tylko raz w życiu rozpoczęłam kolekcję z prawdziwego zdarzenia. Były to maryjkowe dewocjonalia, ale od kilku lat już się w to nie bawię.

Robię ciągle porządki i – według wielu osób – porządek mam zawsze. Nie o graciarnię tu więc chodzi, ale o dziwną przypadłość nadmiaru, który czyni się sam. Rozmnaża, kiedy gaśnie światło.

Nie chcę również zaczynać niczego na poważnie, bo mieszkanie jest niezbyt obszerne i przecież nie mieszkam sama. Marzę o własnym pokoju, w którym mogłabym oddawać się igraszkom z gromadzeniem, ale póki co mam osobistego bana na grzebanie w śmietnikach. Nawet nie jeżdżę na warszawską Olimpię i nie poluję na skarby w necie. Wszystko po to, aby zminimalizować się (tak, tak) rzeczowo i nie zagracać przestrzeni domowej. Przecież ja w domu pracuję, gdzie ja to mam wszystko składać?

Marzę o własnym pokoju, w którym mogłabym oddawać się igraszkom z gromadzeniem, ale póki co mam osobistego bana na grzebanie w śmietnikach.

A jednak kiedy widzę tysiące przedmiotów obok mnie, to czuję się zwyczajnie szczęśliwa. Rozbawiona, zaintrygowana. Na biurku Sodoma i Gomora, co z tego, że równo poukładana? Ale stare pudełeczka, kartki do zakładania stron, stalówki i zeszyciki – czy ja bym mogła bez nich? Nie mogłabym. To moje kolekcje pięknoty użytkowej. Takiej, która nie tylko stoi i wygląda, ale również pracuje ze mną ku chwale sztuki i literatury. Nie ukrywam, że takie przedmioty lubię najbardziej: żeby mi służyły. Zazdroszczę właścicielom pięknych domów przedstawionych w albumie The Maverick soul – oni się nie szczypią, oni układają. Stawiają, drapują, piętrzą stosy. Pytanie o przydatność nie ma tu żadnego znaczenia i chyba w ogóle nikt nie wpadł, aby je zadać.

Weźmy taką niemal osiemdziesięcioletnią Wendy Whiteley z Sydney: jest artystką i ogrodniczką. Jej wygląd jest absolutnie kompatybilny z wnętrzami, w których mieszka. Jako była żona malarza Bretta Whiteleya i matka aktorki Arkie ma w swoim domu artefakty związane właściwie ze wszystkimi dziedzinami kultury: stosy książek, pędzle, papiery i dokumenty (jest spadkobierczynią prac Bretta).

Są też pamiątki po innych członkach rodziny. Na przykład cioci, malarki Kate O’Connor – kolekcjonowała kapelusze i oryginalne stroje. Wnętrza Wendy to dla mnie idealny przykład połączenia funkcjonalizmu (to nie klasyczna graciarnia-muzeum, ale miejsce pracy), artefaktów z przeszłości i pierdyliarda drobiazgów rozsianych sprytnie po półkach i zakamarkach. Ich kuratorka, ich królowa porusza się między biurkami a spadzistymi dachami pozując na ich tle jak w misternie wykoncypowanych sceneriach filmowych. Jej oczy, niezwykle niebieskie, zdają się z nas kpić: i co, jestem wariatką? Kiedy wyburzyła niemal wszystkie ściany w domu to przez chwilę miała wrażenie, że oszaleje. Ale pomyślała sobie: „no i kurwa dobrze” (to cytat, nie zmyślam). Uważam, że w ten sposób należy myśleć, kiedy nie jesteśmy pewni naszych posunięć. I kiedy ktoś nam sugeruje, że mamy bałagan lub za dużo niepotrzebnych przedmiotów.

/ @sylwia.chutnik

Pisarka, felietonistka. Doktorka Instytutu Kultury Polskiej UW. Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Działaczka społeczna i promotorka czytelnictwa. Laureatka Paszportu Polityki, trzykrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Dostała Społecznego Nobla Ashoka za działalność na rzecz matek oraz nagrodę m. st. Warszawy. Twórczyni sztuk teatralnych. Jej książki zostały wydane w dziewięciu krajach.

zobacz także

zobacz playlisty