Ludzie |

Anna Sulińska: Medale w szafce ze sztućcami15.07.2020

fot. fragment okładki książki „Olimpijki”

– To nie były łzawe historie o miłym i fajnym życiu, tylko opowieści pełne niesprawiedliwości, które mimo upływu lat wciąż wzbudzały chęć tupnięcia nogą – mówi autorka reportażu Olimpijki ukazującego się właśnie nakładem wydawnictwa Czarne. W swojej książce Anna Sulińska przedstawia sylwetki polskich medalistek olimpijskich z czasów PRL-u, które często, pomimo braku sprzętu czy profesjonalnych treningów, potrafiły dokonać niemożliwego.

Ola Sobieraj: Po twoim reportażu Wniebowzięte opisującym życie stewardes w czasach PRL-u zdecydowałaś się prześledzić losy polskich olimpijek. Opowiadasz o kobietach, o których mówi się rzadko. Czego nauczyły cię ich historie?

Anna Sulińska: Odniosę się do osobistej sytuacji – podpisując umowę na książkę nie wiedziałam, że w najbliższym czasie moje życie diametralnie się zmieni. Praca nad książką trwała 4 lata, ale w trakcie zbierania materiałów i rozmów z moimi bohaterkami, byłam w ciąży. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądało moje życie, gdy na świecie pojawi się córka. Obawiałam się tego. Okazało się, że te często bardzo długie konwersacje uspokajały mnie. Moje rozmówczynie, patrząc z perspektywy lat, mówiły mi: spokojnie, na wszystko w życiu jest czas – my zdobywałyśmy medale, rodziłyśmy dzieci i patrząc na to z dystansem, życie jest długie, nie trzeba go poganiać i martwić się na zapas. Bardzo cenię sobie rozmowy ze starszymi osobami, które już nie muszą niczego udawać – ani przed sobą, ani przed nikim innym – dlatego o wielu trudnych sprawach mówią w sposób bardzo prosty i otwarty, nazywając rzeczy po imieniu. Zależało mi na tym, żeby porozmawiać z tymi najstarszymi medalistkami olimpijskimi. Mam świadomość tego, że gdybym rozmawiała z osobami, które dopiero niedawno zakończyły karierę sportową i wciąż są w tym świecie obecne – ta rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej i o wielu rzeczach nie chciałyby mówić. Pracując jako reporterka nauczyłam się tego, że osoby, które są związane ze swoją zamkniętą grupą często boją się wyjawiać kulisy jej funkcjonowania. Relacje międzyludzkie i zależności potrafią być w niej bardzo silne.   

Nie da się ukryć, że to kobiety z charakterem i potrzebą rywalizacji, które do dzisiaj śmieją się, że przyjaźń jest ważna, ale nie przeszkadza w sportowej walce.

Były zaskoczone twoim zainteresowaniem? 

Tak, ale z kolei mnie zaskakiwała chęć pań do rozmowy. W przypadku Wniebowziętych było mi bardzo trudno skontaktować się ze stewardessami, które unikały opowiadania o swoich doświadczeniach. Wydawało mi się, że z olimpijkami będzie jeszcze trudniej – jak się jednak okazało, bardzo się myliłam. Przez lata nikt ich nie pytał o zdanie, więc kiedy chciałam wysłuchać ich historii, bardzo szybko zgadzały się na rozmowę. W trakcie kariery, jeśli już rozmawiały z dziennikarzami, zadawano im bardzo krótkie i sztampowe pytania, np. co jadły na śniadanie, czy mąż nie jest zazdrosny o ich karierę, i tak dalej. Nie miały przestrzeni, by wypowiedzieć się o tym, jak się przygotowywały i ile poświęceń je to kosztowało. Za chwilę będzie 60. rocznica zdobycia medali w Rzymie przez niektóre z bohaterek – przez tyle lat nikt je o nic nie pytał. 

W rozmowach cofałyście się do lat młodzieńczych polskich olimpijek. Bohaterki snuły opowieści pełne nostalgii? 

Nie. Po tylu latach wciąż opowiadały o swojej karierze olimpijskiej z bardzo żywymi emocjami i uczuciami. Kiedy mówiły o sytuacjach dla nich niewygodnych, podnosiły głos i były całe rozemocjonowane. Okazało się, że nie były to łzawe historie o miłym i fajnym życiu, tylko opowieści pełne niesprawiedliwości i złości, które mimo upływu lat wciąż wzbudzały chęć tupnięcia nogą. Ich droga do sukcesu nie była usłana różami – polskie olimpijki nie miały odpowiedniego sprzętu, często nie miały także trenera na wyłączność, w kadrze nie było też masażysty – jedna z olimpijek opowiadała mi, że kiedy podszedł do niej fizjoterapeuta z innej kadry i zaproponował masaż, odebrała to jako chęć molestowania. 

Anna Sulińska, „Olimpijki”, wyd. Czarne
Anna Sulińska, „Olimpijki”, wyd. Czarne

Przytaczasz w reportażu m.in. historię Danieli Walkowiak, brązowej medalistki igrzysk olimpijskich w Rzymie, która w ostatniej chwili dotarła na linię startu, bo polska ekipa odjechała z wioski olimpijskiej bez niej. Czy twoje rozmówczynie mówiły o braku równouprawnienia? Czy nazywały się feministkami? 

W większości nie. Było to dla mnie jeszcze bardziej zaskakujące, kiedy usłyszałam o szokujących praktykach sprawdzających „kobiecość” zawodniczek startujących w niektórych międzynarodowych zawodach. Sportowczynie musiały grupowo rozebrać się do naga, aby przedstawiciele międzynarodowych organizacji sportowych oraz działacze (składający się z mężczyzn, którzy nie byli lekarzami) mogli obejrzeć je od stóp do głów i stwierdzić, że dana zawodniczka ma damskie narządy płciowe. Potem tę poniżającą praktykę zastąpiono testami chromosomów. Od 2009 r. weryfikacja płci przebiega na podstawie testu hormonów – który sprawdza poziom testosteronu w organizmie. Co ciekawe, tylko kobiety weryfikowane są pod tym kątem – mężczyzna wcale nie musi udowadniać swojej „męskości”. 

Dla nich tamte wspomnienia to już przeszłość, a one same nie chwalą się raczej już tymi dokonaniami. Odwiedzając jedną z nich, dowiedziałam się nawet, że młoda sąsiadka, która pomaga jej od lat, w ogóle nie znała historii jej życia. 

Czy tego typu praktyki jednoczyły zawodniczki? Rozmawiając z nimi czułaś, że koleżanki po fachu się wspierały? 

Były raczej samotne, choć są wyjątki – np. siatkarki mogły wspierać się w grupie. Do dziś się przyjaźnią. Nie da się jednak ukryć, że to kobiety z charakterem i potrzebą rywalizacji, które do dzisiaj śmieją się, że przyjaźń jest ważna, ale nie przeszkadza w sportowej walce. W ogóle z kobietami-medalistkami jest trochę inaczej – one, w przeciwieństwie do mężczyzn, nie afiszują się swoimi zwycięstwami. Kiedy przychodziłam na rozmowy, okazywało się, że medale pochowane mają gdzieś po pawlaczach, szafkach ze sztućcami, czy gdzieś głęboko w kredensie. Dla nich tamte wspomnienia to już przeszłość, a one same nie chwalą się raczej już tymi dokonaniami. Odwiedzając jedną z nich, dowiedziałam się nawet, że młoda sąsiadka, która pomaga jej od lat, w ogóle nie znała historii jej życia. 

Spośród wszystkich historii, które usłyszałaś pracując nad książką, masz takie, które szczególnie zapadły ci w pamięć?

Każda historia jest według mnie wartościowa i ważna – jednak sprawa Stanisławy Walasiewicz, dwukrotnej medalistki olimpijskiej, której opinia publiczna zarzuciła bycie mężczyzną, jest dla mnie szczególnie zaskakująca. Po wielu latach kariery, kiedy przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, zginęła przypadkowo w czasie napadu (została śmiertelnie postrzelona przez napastnika). Gdy zrobiono sekcję zwłok, okazało się, że w rzeczywistości sportsmenka była osobą interseksualną. Inną bardzo poruszającą opowieścią była historia Marii Kwaśniewskiej-Maleszewskiej, która w 1936 r. zdobyła tytuł Miss Igrzysk w Berlinie. W ramach nagrody Maria zaproszona została do loży honorowej Adolfa Hitlera, gdzie wykonano jej zdjęcie z führerem. Okazało się, że podczas II wojny światowej wykorzystując tylko tę fotografię uratowała kilkanaście osób, które trafiły do obozu w Pruszkowie. Stamtąd miały już być przewożone do obozu zagłady. To bardzo filmowa opowieść, o której wie niewiele osób. 

Anna Sulińska, autorka „Olimpijek”. Fot. Kamil Kowalczyk
Anna Sulińska, autorka „Olimpijek”. Fot. Kamil Kowalczyk

Jak kobiety w czasach PRL-u zostawały olimpijkami? 

Z nudów. Kiedyś nie było tylu możliwości, żeby zająć swój czas. Dyscypliny sportowe często wybierane były całkiem przypadkowo – ktoś znajomy uczył łyżwiarstwa, to panie zostawały łyżwiarkami. Jedna z bohaterek mówiła, że gdyby zetknęła się z kimś, kto ćwiczy judo, to pewnie i ona zainteresowałaby się tym sportem. W tamtych czasach nie było dobrze ułożonych i spersonalizowanych treningów. Kobiety często się przetrenowywały lub stosowały ćwiczenia, które nie były dostosowane do ich dyscypliny sportowej oraz budowy ciała. To niesie swoje skutki do dzisiaj – wiele olimpijek, z którymi rozmawiałam, ma np. problemy z kręgosłupem. One poświęcały całe swoje życie treningom, ale wcale nie rezygnując z zakładania rodziny. Starały się łączyć wiele zadań, choć często nie były doceniane ani przez media, ani kolegów ze świata sportowego. Kiedy spotykałyśmy się na rozmowy, słychać w nich było wiele żalu, który mimo upływu kilkudziesięciu lat od największych sukcesów, wciąż pozostaje.

000 Reakcji
/ @sobierajka

Redaktorka

zobacz także

zobacz playlisty