Denis Ménochet: Od myślenia jest reżyser – ja jestem tylko aktorem18.02.2022
Świadomie pozostawał w cieniu wielkich gwiazd, bo właśnie jako mistrz drugiego planu czuł się najlepiej. Przepustką do kariery okazał się dla niego pamiętny epizod w scenie otwarcia Bękartów wojny Quentina Tarantino, choć był na ekranie tylko przez kilka minut. Potem zaliczył krótkie występy u innych wielkich postaci kina: Ridleya Scotta (Robin Hood) i Wesa Andersona (Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun), a niedługo będziemy podziwiać jego rolę w Disappointment Blvd., nowym filmie Ariego Astera.
Mimo tego, że wciela się głównie w bohaterów drugoplanowych, jest uznawany za jednego z najlepszych francuskich aktorów swojego pokolenia. Dostrzegł to m.in. François Ozon powierzając mu główną rolę w filmie Peter von Kant – hołdzie dla legendy niemieckiego kina, Rainera Wernera Fassbindera, który przed kilkoma dniami otworzył festiwal w Berlinie.
Podobno rola Petera napisana została z myślą o tobie.
Denis Ménochet: Tak mi powiedziano, chociaż Fassbinderem się nie czuję (śmiech).
No właśnie, film jest wariacją na temat jego sztuki teatralnej, na podstawie której nakręcił słynne Gorzkie łzy Petry von Kant. U Françoisa Ozona Petrę zastępuje Peter, reżyser filmowy, kopia Fassbindera. To znaczy, że poniekąd wcielasz się w mistrza.
Poniekąd tak. Celem nie było wejście w jego skórę, podejrzewam zresztą, że jemu by się to nie spodobało (śmiech). Nie miałem wyglądać jak Fassbinder, zachowywać się jak Fassbinder, być jego kopią. Co nie znaczy, że nie chciałem go poznać. Nie jestem ekspertem, więc potrzebowałem przygotowania. Robiłem dwie rzeczy: oglądałem i czytałem. Po pierwsze – poznawałem jego filmy. Na kanale Criteriona znalazłem wywiady z aktorami, którzy z nim pracowali. Pomocny okazał się też dokument Niemcy jesienią, który powstał jako reakcja na porwanie Hannsa Martina Schleyera. Fassbinder i inni niemieccy filmowcy podsumowują w nim polityczną sytuację w podzielonym żelazną kurtyną kraju. Po drugie – czytałem jego wypowiedzi w prasie. Największym wyzwaniem było i tak mierzenie się z tekstem, z którym przyszedł do mnie François. Chodziło o to, żeby poprzez tę sztukę zrozumieć motywacje Fassbindera. Zbliżyć się do tego, co czuł, kiedy mając zaledwie 25 lat, napisał tak przejmujący tekst. O tym, czym powinna być prawdziwa miłość.
Jakie masz refleksje na temat tego, co siedziało mu w głowie?
Wydaje mi się, że szukał miłości nieskazitelnie czystej. Miłości wyzbytej zazdrości, ale też wyzbytej poczucia przynależności do kogokolwiek. Beznadziejnie tego poszukiwał. Nie chcę się zajmować ocenianiem, ale wiele wskazuje na to, że był przez to człowiekiem złamanym. Napisał książkę, w której zwierzał się z wyrzutów sumienia i poczucia odpowiedzialności za śmierć Armina Meiera – aktora i kochanka Fassbindera, który popełnił samobójstwo w jego mieszkaniu. Pisał też o jednej ze swoich dziewczyn, która chciała na jego oczach rzucić się z okna. Był piekielnie inteligentny, ale też skomplikowany, miał trudny charakter.
Myślisz, że szukał miłości, czy raczej dominacji i kontroli nad innymi?
W jego przypadku jedno chyba nie mogło istnieć bez drugiego. Nie krył, że miłość okazywał w sposób mocno sadystyczny.
Odebrałem go po seansie bardzo ambiwalentnie. Z jednej strony widać, że ma dobre intencje, ale równocześnie jest bezlitośnie toksyczny – jest artystą zatraconym w procesie twórczym, zapatrzonym w swoje odbicie. Nawiasem mówiąc w ciągu kilkunastu lat nakręcił… czterdzieści filmów.
To prawda, był owładnięty obsesją. Tworząc nieraz szedł po trupach, nie godził się na półśrodki i nie słuchał innych, liczył się tylko on – roztaczał wokół siebie atmosferę bożka. W pewnym sensie reżyser zawsze jest w pozycji władzy, kamera daje mu ten przywilej, ale Fassbinder dochodził do ekstremum. Nie chcieliśmy jednak ograniczyć się do figury despoty, szukaliśmy w nim również jakiegoś światła. Zakończenie filmu jest listem miłosnym do Fassbindera: jego wrażliwości i żarliwości filmowej. François pokazuje bohatera siedzącego w milczeniu przed ekranem. Towarzyszy temu jakieś nostalgiczne zawieszenie, magiczne zatracenie w obrazie.
François nie lubi marnować czasu. Nieraz powie: „ludzie, skupcie się, bo przegapimy ten pociąg!”. Najcenniejsze jednak, że zawsze przed zdjęciami znajdzie się chwila, by do niego zadzwonić, podjechać i pogadać.
Powiedziałeś, że Fassbinder był na planie demiurgiem. A kim jest Ozon?
Tak naprawdę, przy całej swojej wizji, jest otwarty na aktora, adaptuje się do jego procesu i potrzeb. Praca z nim polega na wymianie: razem siedzimy nad jego scenariuszem, przechodzimy przez tekst krok po kroku, wszystko przebiega w cieniu dyskusji. Ale wiadomo, że nie daje sobie wejść na głowę. François ma w sobie dozę niecierpliwości, nie lubi marnować czasu. Nieraz powie: „ludzie, skupcie się, bo przegapimy ten pociąg!”. Najcenniejsze jednak, że zawsze przed zdjęciami znajdzie się chwila, by do niego zadzwonić, podjechać i pogadać.
Rozumiem, że to komfort dla aktora.
No pewnie. Tym bardziej, że jestem z tych aktorów, którzy zadają mnóstwo pytań. Muszę być wyjątkowo irytujący, ale z drugiej strony czuję, że mam do tego pełne prawo. To reżyser jest od myślenia. To znaczy od kreowania światów, ale też objaśniania tych światów innym. Ja jestem tylko aktorem. Jeśli trzeba, to coś zagram albo przyniosę kawę (śmiech).
Każdy reżyser ma tyle cierpliwości?
A skąd. Quentinowi Tarantino nie zadaje się pytań. „Jakie, kurwa, pytania? Po prostu to zrób!”. Tak to u niego działa (śmiech). Podobnie było z castingiem do Bękartów wojny. Kilka dni spędziłem na przygotowaniach. Do tego stopnia, że zacząłem wyobrażać sobie szczegóły z prywatnego życia mojego bohatera, które nie zostaną pokazane na ekranie. Na przykład jak poznał swoją żonę; co czuł, jak urodziła się jego córka. Kiedy przyszedł dzień castingu, usiedliśmy z Quentinem przy stole, przeczytaliśmy scenę tylko raz, powiedział: „brawo” i wyszedł bez słowa. Trzy tygodnie później telefon: „masz tę rolę”. Brzmi to lekceważąco, ale prawda jest taka, że Tarantino nie chce dawać aktorom wskazówek, bo szanuje ich wolność.
A inni reżyserzy, z którymi pracowałeś?
Jestem akurat po zdjęciach do filmu Ariego Astera. W pracy, podobnie jak François, jest otwarty na dyskusję. Jeśli chcesz mu coś zaproponować: począwszy od fryzury, przez wybór garderoby, kończąc na wtręcie do scenariusza, możesz zrobić to śmiało. Trzeba jednak sobie powiedzieć jeszcze jedno – ten gość to szczególny przypadek. Nie ma drugiego takiego nerda. Podejrzewam, że jako jedyny na świecie posiada platynową kartę do kanału Criteriona (śmiech). A to, co wyprawia na zdjęciach… Człowieku, to są pieprzone czary!
Zdradzisz coś więcej?
Powiem tak: kino u Astera powstaje już na planie. Żeby dana sekwencja miała ręce i nogi, zwykle musi przejść przez kilka etapów – musi zostać zmontowana, podrasowana w postprodukcji, dopiero wtedy otrzymujemy efekt, który da się pokazać na ekranie. Pamiętam, jak kręciliśmy scenę. Po wszystkim podszedłem do podglądu i zobaczyłem tam surowe, niezmontowane ujęcia, które aż ścisnęły mnie w żołądku. To była rzecz doskonała, którą bez obróbki mogłaby się znaleźć w filmie. Na moment opadła mi szczęka. To było szaleństwo, jakby ten facet miał w głowie cały film w wersji 3D! A jednocześnie, przy całym geniuszu, pozostaje on dla innych ciepłym, do rany przyłóż człowiekiem.
Zakładam, że czegoś takiego mógłbyś nie uświadczyć u Fassbindera.
Nie, i dlatego nie mógłbym z nim pracować.
Z poczucia szacunku dla samego siebie?
Oczywiście. Gdyby tylko podniósł na mnie głos, tobym wyszedł. Kiedyś miałem podobną sytuację i tak zrobiłem. Jako aktor przychodzisz do pracy z sercem na dłoni. Przystajesz na różne sceny, tańczysz, jak ci zagrają. I co, miałbym się zgodzić, żeby ktoś mnie upokarzał? Nie ma opcji.
W Peter von Kant występuje Hanna Schygulla, aktorka notabene znana z pierwowzoru Fassbindera. Czy mówiła coś o tym, jak wyglądała praca z nim?
Zaskoczę cię, ale nie powiedziała ani słowa. To bardzo prywatna sprawa. Pamiętam jeden z dni zdjęciowych, miałem na sobie białą marynarkę, bardzo przypominałem Fassbindera. Przyszedłem do garderoby Hanny, a ona… zaniemówiła. Poprosiła, żeby wyszedł, musiała pozbierać myśli, zaczerpnąć oddechu. Nie wiem, co zaszło między nią a Fassbinderem. Nie chciałem drążyć. Hanna chyba myśli, że tego nie zrozumiem. Jesteśmy z różnych pokoleń, inaczej patrzymy na świat. Z tego, co wiem ta rozmowa odbyła się między nią a Françoisem. Powiedziała, że nie chce do tego wracać; że woli być tu i teraz z nami, czerpać radość z tego projektu. To samo z Isabellą Adjani. Nie wypytywałem jej też o Opętanie Żuławskiego. Zobaczyłem ten film przed naszymi zdjęciami i mogę jedynie podejrzewać, co przeżyła.
Przemocowe zachowania reżyserów nie przeminęły wraz z generacją Fassbindera?
Absolutnie nie. Kojarzysz nagranie, na którym David O. Russell wyżywa się na Lily Tomlin?
Chyba nie.
Koniecznie zobacz. To może głupie, co teraz powiem, ale kiedy kręciliśmy scenę, w której Peter traci nad sobą kontrolę i zaczyna demolować swój apartament, czerpałem inspirację właśnie z tego wideo. Pochodzi ono z planu Jak być sobą. Widać tam jak O. Russell wpada w jakiś totalny szał – zaczyna wrzeszczeć, wyzywać Tomlin, rozwala dekorację i wychodzi z hukiem. Trudno sobie coś takiego dzisiaj wyobrazić, a to zdarzyło się, i to wcale nie tak dawno.
W tamtym momencie O. Russell mógłby podać sobie rękę z Fassbinderem.
Bez wątpienia.
Niczego nie planuję, jak do mnie nie zadzwonią, to cóż, mówi się trudno. Tak czy siak, będę uważał, że warto żyć dalej i będę szczęśliwy. Takie podejście jest we mnie silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Skoro wspomniałeś O. Russella, nawiążę do obranej przez ciebie ścieżki kariery. Czy możemy się spodziewać twoich kolejnych występów w kinie hollywoodzkim?
Szczerze mówiąc nie wiem, sam nie mam oczekiwań. Dwa lata temu w ogóle nie pracowałem, miałem problemy ze zdrowiem. Potem zrobiłem pięć filmów w ciągu roku. I to wystarczy. Niczego dalej nie planuję, jak do mnie nie zadzwonią, to cóż, mówi się trudno. Tak czy siak, będę uważał, że warto żyć dalej i będę szczęśliwy. Takie podejście jest we mnie silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Miesiąc temu straciłem bliskiego przyjaciela, Gasparda Ulliela. Jest za wcześnie, żeby o tym opowiadać, ale po jego śmierci przewartościowałem wiele rzeczy. W końcu to on zawsze trzymał mnie w pionie – uczył jak być pokornym i dobrym dla innych.
A przyjazd do Berlina, spotkanie z widzami po okresie izolacji, co to dla ciebie znaczy?
Czuję się jak dureń, kiedy mówię takie wydumane rzeczy, ale powiem to. Dawno temu, kiedy ludzie zbierali się razem wokół ogniska i przekazywali sobie historie, wyzwalała się energia, która wciąż określa nas jako istoty ludzkie. Ludzie mogli dzięki temu wspólnie marzyć, płakać, tworzyć. Tę samą rolę spełnia kino, tym bardziej w obliczu takiego kryzysu. Kino rozumiane jako wspólnotowe doświadczenie. Każdy z nas może mieć dziś przy sobie telefon, ale to nie zastąpi siły pochodzącej z bycia razem. To właśnie kino, jako miejsce, sprawiło, że chciałem zostać aktorem. Nie ruchome obrazki, tylko atmosfera ciemnej sali.
zobacz także
- „Fortnite”, „Overwatch” i „CS:GO”. W których grach najczęściej dochodzi do oszukiwania?
Newsy
„Fortnite”, „Overwatch” i „CS:GO”. W których grach najczęściej dochodzi do oszukiwania?
- Kultowy autobus z filmu „Into the Wild" znika z Alaski
Newsy
Kultowy autobus z filmu „Into the Wild" znika z Alaski
- Prawdziwy kamuflaż. Po blisko 30 latach odnaleziono gatunek kameleona zagrożonego wyginięciem
Newsy
Prawdziwy kamuflaż. Po blisko 30 latach odnaleziono gatunek kameleona zagrożonego wyginięciem
- Jonny Greenwood, Terrence Malick i wirtualna rzeczywistość. Obejrzyj zwiastun „Evolver-Prologue”
Newsy
Jonny Greenwood, Terrence Malick i wirtualna rzeczywistość. Obejrzyj zwiastun „Evolver-Prologue”
zobacz playlisty
-
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home
13
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home
-
Original Series Season 2
06
Original Series Season 2
-
David Michôd
03
David Michôd
-
PYD: Music Stories
07
PYD: Music Stories