Jagoda Szelc: Filmy nie są po to, żeby je rozumieć08.10.2018
Dawno nie było w polskim kinie takiej artystki. Oryginalna, odważna i świadoma. Najpierw rozbiła bank debiutanckim filmem „Wieża. Jasny dzień", teraz czaruje swoim „Monumentem". Działa na pograniczu gatunków, snując przerażające wizje. Lubi straszyć. Zadaje trudne pytania i nie spieszy się z odpowiedziami.
Właśnie wróciłaś z Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, na który pojechałaś ze swoim nowym filmem Monument. Dostałaś tam nagrodę specjalną za „nowatorską narrację filmową” oraz za „konsekwentne podążanie własną drogą twórczą”. Trudno o lepszy dowód na to, że masz swój własny, niepowtarzalny styl.
Jagoda Szelc: Ocenę mojej własnej twórczości wolałabym pozostawić jurorom i widzom. Mogę natomiast powiedzieć, że staram się przede wszystkim dystansować od tego, co robię. Nagrody są bardzo miłe, ale po Wieży nie miałam okazji się nimi nacieszyć i nad wszystkim zastanawiać, bo wchodziłam od razu w drugi film. Zrobiłam go więc wbrew systemowi. Bo się bałam.
Czego?
Bałam się, że zacznę się bać. I za bardzo uzależniać swoją postawę artystyczną od tego, jaki to będzie miało wpływ na innych i na świat zewnętrzny. Bałam się klątwy drugiego filmu oraz dyskusji o tym, kim ja jestem i jaka jestem. Stwierdziłam, że jeśli mam się dać zeżreć, to zrobię to natychmiast, robiąc to w najtrudniejszych warunkach, jakie mogę sobie zgotować.
Są osoby, które chcą doradzać ci w kolejnych artystycznych ruchach? Wskazują trendy i modne tematy?
Wszyscy mi coś sugerują. Jakieś trzy lata temu zorientowałam się, że lepiej w ogóle nie słuchać ludzi. Moja przyjaciółka powiedziała mi wtedy, że tak naprawdę tylko ja wiem, jak zrobić swój film i zrozumiałam, że to jedyna opinia, którą należy brać do siebie. A wydaje mi się, że jest dużo dobrych reżyserów, którzy popełniają błąd – uśredniają swoje pomysły ze strachu przed tym, co inni powiedzą.
I tracą swój styl?
To jest pytanie o to, czy życie jest stawaniem się kimś, czy dochodzeniem do tego, kim się jest. Mnie się wydaje, że to drugie.
Jak ty, osoba osadzona mocno w alternatywnym kinie, czujesz się na Festiwalu w Gdyni?
Spotykam na nim dużo przyjaciół, wybitnych reżyserów, twórców i aktorów, i bardzo ich wszystkich lubię. Ale nie utożsamiam się z wszechobecnym tam słowem „filmowiec”. Nie chodzi o próbę szukania oryginalności na siłę – po prostu moim zdaniem nie będę całe życie robić filmów. Takie spojrzenie zmniejsza mój lęk artystyczny. Jestem gotowa w każdym momencie zakończyć tę drogę, choć chciałabym zrobić jeszcze dwa filmy.
Istnieją już w twojej głowie?
Tak, jeden z nich ma już nawet część finansowania. Kiedy montowałam Wieżę byłam bardzo chora i jedyną aktywnością, która nie zabierała mi sił, było pisanie. Tak powstał Delikatny balans terroru. Pisałam scenariusz pod mikrobudżet, choć teraz widzę, że film będzie potrzebował trochę większych nakładów finansowych. Poza tym chciałabym zrobić adaptację Chłopów, ale nic więcej na ten temat nie powiem.
Nie pierwszy raz słyszę, że mówisz o „mikrobudżecie” czy nawet „nanobudżecie”. Stałaś się chyba specjalistką w tej tematyce. Czy uważasz, że w inny sposób nie da się robić autorskiego kina w Polsce?
To wynika z bardzo prostej rzeczy: mimo że interesuje mnie tylko sztuka, nie jestem głupia. Rozumiem, że to, co robię, to kino ograniczonego zainteresowania. Nie można go robić za większe pieniądze, w związku z tym, jeśli nie chce się używać półśrodków, trzeba bardzo dobrze wiedzieć, jak pisać pod budżet. Każdy reżyser powinien to umieć i ja to umiem bardzo dobrze. Nigdy nie „przejeżdzam” budżetów. Robię dwie nadgodziny w czasie zdjęć – to mój limit. Film to coś, co trzyma mnie bardzo mocno za dupę przy ziemi. Nie mam możliwości, żeby puścić wodze fantazji. Na planie i przy produkcji pracuje dużo ludzi i to bardzo ciężko, w bardzo trudnych warunkach. Są ramy budżetowe, czasowe, kalkulacje itd. To mi się w filmie bardzo podoba.
Robisz próby przed wejściem na plan?
Tak, wszystko jest ćwiczone. Mamy kilkadziesiąt spotkań produkcyjnych z całym zespołem. Ludzie myślą, że na planie filmowym da się coś zrobić. Nic się nie da zrobić i reżyserzy przez to często przegrywają filmy, które miały szansę być bardzo dobre. Robienie filmu to cała maszyna, dlatego tym bardziej jestem pragmatyczna, jeśli chodzi o robienie arthouse’u. Być może nawet bardziej niż ludzie, którzy robią mainstream.
Nigdy nie pozwalasz aktorom improwizować?
Jedyną sceną improwizowaną, którą zrobiłam w życiu, była zamykająca Monument scena performance’u. Ale tylko dlatego, że to ceremonia, którą bardziej rejestrowałam niż reżyserowałam. Choć w tym przypadku też mieliśmy punkty, które trzymały nas w ryzach, ramowy plan tego ujęcia. Ale tak jak mówię - to był wyjątek. Wszystkie inne sceny w moich filmach są zawsze bardzo drobiazgowo przetrenowane. Po to, aby ciała aktorów się nie bały, żeby mogli się opierać tylko na emocjach.
Scena, o której mówisz, na długo zapada w pamięć. To długa i strasznie intensywna rzecz dla widza.
Jest bardzo intymna. Pomagała nam przy niej Ania Skorupa – coacherka i trenerka aktorów. Skończyła Gardzienice – bardzo specyficzną szkołę teatru i ma bardzo ciekawe podejście do gry. Aktorzy mieli trochę opór, ale każdy z nich znalazł swoją ścieżkę. Choć dziś do końca nie wiedzą, co się właściwie wydarzyło, bo nie pamiętają, co robili przed kamerą. To było wstrząsające i wzruszające.
Zrealizowałaś Monument ze studentami aktorstwa Łódzkiej Szkoły Filmowej, dla których twój film był zbiorowym dyplomem. Nie bałaś się, że niedoświadczeni aktorzy zepsują twoją wizję?
Bałam się bardziej tego, czy sama jej nie zepsuję. Reżyseria jest wielkim darem. W ciągu jednego życia jesteś w stanie naklepać bardzo dużo inkarnacji i zajebiście dużo się o sobie dowiedzieć. To droga, która pozwala bardzo się rozwinąć, ale płaci się za nią pewną cenę – to ty jesteś odpowiedzialny za wszystko. Bardzo niesprawiedliwie zarzuca się więc czasem aktorom czy na przykład operatorom, że coś źle zrobili, podczas gdy tak naprawdę całość „położył” reżyser. Wydaje mi się, że jest bardzo mało złych aktorów, za to cała masa kiepskich scenariuszy i bardzo złych reżyserów.
Ważną częścią twoich filmów jest dźwięk: zawsze niepokojący, powodujący dyskomfort i strach.
W Monumencie bardzo chciałam oprzeć dźwięk o błąd, bo to pojęcie, które najbardziej mnie ostatnio interesuje, obok kryzysu. Ciekawe, że ostatnim zmysłem, który od nas odchodzi w procesie umierania jest właśnie słuch. Wraz z Rafałem Nowakiem budowaliśmy więc dźwięk w oparciu o wszystkie odgłosy, które zwykle usuwa się z filmu: przebicia i przestrojenia. Działaliśmy przeciw dramaturgii. Uważam, że wyszło super. Poza tym nasi przyjaciele, czyli zespół Syny, dali nam dwa utwory. Cenię sobie ich pracę i wydawało mi się, że w pełni zasymilowali się z filmem. Oni też działają podobnie do mnie – kochają sztukę i są
“wbrew”.
Mam w swojej głowie listę twórców, których filmy po projekcji zmuszały mnie do intensywnego kombinowania i analizowania. Shane Carruth ze swoim Primerem i Upstream Color, Leos Carax z Holy Motors czy Yorgos Lanthimos z właściwie wszystkim. Pasujesz mi do nich idealnie.
Upstream Color to absolutnie najwspanialszy film, uwielbiam go! Jestem też prawie pewna, że Shane Carruth, tak jak i ja, fascynuje się Philippem Grandrieux. Jeżeli mogłabym wybrać jedną osobę, koło której chciałabym być postawiona, to byłby właśnie Grandieux. Czuję z nim bliskość, może też ze względu na to, że jest artystą performatywnym i film nie był jego pierwszym wyborem, podobnie jak u mnie. Fascynuje mnie też nurt mumblecore, w którym wszystko jest bez napięcia, nieprzedestylowane, nic się nie zgadza, aktorzy ledwo grają, sceny są źle sfilmowane, ale jest w tym absolutna wolność i czystość. Kocham też Kurosawę – inspirują mnie takie jego filmy, jak Dō desu ka den czy Sny. Zazdroszczę każdemu, kto nie zna jego twórczości i dopiero go odkrywa.
Celowo częściej zostawiasz widza z pytaniami niż z odpowiedziami?
Opinia, że filmy są po to, żeby je rozumieć, jest moim zdaniem godna psychopaty. To tak jakby powiedzieć, że rację bytu ma tylko malarstwo hiperrealistyczne. Poza tym każdy ogląda inny film. Ja nie robię filmów dla widzów, bo nie jestem tak arogancka, żeby zakładać, że wiem, co konkretnemu widzowi dostarczyć. Nie ma czegoś takiego jak widownia. To nie istnieje. Robię filmy tak, żebym ja je zrozumiała, a reszta świetnie da sobie radę. Widz nie jest idiotą. Widziałam teraz w Gdyni film Nina Olgi Hajdas. Bardzo dobry, doskonale zrealizowany, kompletnie inny niż mój. Świetny pod każdym względem: reżyserskim, aktorskim, montażowym. Takie filmy są bardzo potrzebne, ale jest też inne kino. Piekłem byłoby, gdybyśmy wszyscy robili dokładnie to samo albo wyznawali tę samą religię. To byłby koniec.
Pełno jest u ciebie popkulturowych odwołań, choć konstruujesz filmy w bardzo nieoczywisty sposób – prawie tak, jakbyś była ich nieświadoma i nigdy w życiu nie była w kinie.
Kino cały czas się cytuje, a ja jestem bardzo dobrym technikiem. Gdyby ktoś mi zapłacił bardzo dużo kasy, którą mogłabym dać potem Stowarzyszeniu Otwarte Klatki, nakręciłabym film sensacyjny, komedię romantyczną albo nawet melodramat. I prawdopodobnie zrobiłabym to dosyć porządnie, choć potwornie bym się przy tym umęczyła. Bo ja znam wszystkie odwołania, wiem skąd czerpać. Ale wolę robić rzeczy, które przypominają ludziom, że są wolni w interpretacji. Sami sobie są panami.
W Wieży w bardzo sugestywny sposób pokazałaś przyrodę. Udowodniłaś, że rozumiesz ją jak mało kto. Teraz zrobiłaś przewrót, zamknęłaś ludzi w betonie.
Jest jeden zasadniczy problem, jeśli chodzi o naturę – ludzie nie mają z nią kontaktu, więc idealizują ją. Jednak wydaje mi się, że gdyby zwierzęta mogły coś powiedzieć, to powiedziałyby, żebyśmy się od nich odczepili. Zastanawiałam się ostatnio, jakie by było moje największe marzenie. I już wiem: chciałabym, żeby zwierzęta płakały tak samo jak ludzie, a najlepiej jak dzieci. Na końcu Monumentu pojawia się napis: „W trakcie filmu nie ucierpiały żadne zwierzęta ani nie został wykorzystany żaden element ich ciał”. W moim kolejnym filmie planuję nawet wegański katering. To będzie kolejny krok w tej sprawie.
Podobnie jak w przypadku twojego debiutu, trudno nie mówić o Monumencie w kontekście jego zakończenia. Ale też grzechem byłoby cokolwiek zdradzać!
Po Wieży wszyscy mówili mi: „O, taki udany ten film, tylko ta końcówka – jakaś taka niezrozumiała”. Więc sobie pomyślałam: teraz zrobię film, w którym końcówka jest doskonale zrozumiała. Ona jest kliszą i ja dobrze o tym wiem, ale co z tego, skoro cały środek filmu jest zdekonstruowany i efekt będzie podobny? Poza tym wydaje mi się, że dobrze jest obnażać, że film jest tylko filmem. Nie lubię tego kłamstwa, kiedy ktoś mówi, że uwierzył w to, co na ekranie. Kompletnie mnie to nie interesuje.
zobacz także
- „Mortal Kombat”: pierwsze siedem minut superprodukcji bezpłatnie w sieci
Newsy
„Mortal Kombat”: pierwsze siedem minut superprodukcji bezpłatnie w sieci
- Zmysłowy, szpiegowski świat. Obejrzyj nowy teledysk Brodki do piosenki „Hey Man”
Newsy
Zmysłowy, szpiegowski świat. Obejrzyj nowy teledysk Brodki do piosenki „Hey Man”
- Kobietom rzadziej udziela się pierwszej pomocy. Ten produkt ma to zmienić
Newsy
Kobietom rzadziej udziela się pierwszej pomocy. Ten produkt ma to zmienić
- Przełom na rynku przeglądarek? Flow ma być sporo szybsza i dostępna na tańsze urządzenia
Newsy
Przełom na rynku przeglądarek? Flow ma być sporo szybsza i dostępna na tańsze urządzenia
zobacz playlisty
-
Andriej Tarkowski
02
Andriej Tarkowski
-
Lądowanie na Księżycu w 4K
05
Lądowanie na Księżycu w 4K
-
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
07
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
-
John Peel Sessions
17
John Peel Sessions