Mariusz Szczygieł: Mierzyć się z cudzym życiem 10.06.2020
Premiera Osobistego przewodnika po Pradze skłoniła nas do zapytania jednego z najbardziej znanych polskich pisarzy o nieznaną stronę stolicy Czech, obyczajowość naszych sąsiadów z południa oraz o ich bohaterów narodowych. Laureat zeszłorocznej Nagrody Nike, autor kilkunastu książek, popularyzator kultury i dziennikarz zdradził nam także, skąd bierze się w nim nieustająca ciekawość świata, w czym reporter przypomina detektywa i dlaczego lubimy czytać non-fiction.
Niedawno ogłoszono nominacje do tegorocznej Nagrody Literackiej Nike. Pan otrzymał ją ponad pół roku temu za książkę Nie ma. Jak z perspektywy czasu zapatruje się pan na to wyróżnienie?
Mariusz Szczygieł: Zapominam o nim. Szczerze powiedziawszy, nie mogę do końca uwierzyć, że dostałem tę nagrodę. Moja podświadomość ją jakoś wypiera. Podam panu pewien przykład. Czasami zdarza się, że słucham radia i nagle usłyszę: Szczygieł i Nike. Czuję się, jakby ktoś dopiero mnie o tym poinformował. Już ze dwa razy zdarzyło mi się, że idę do biblioteczki, biorę książkę Nie ma, otwieram na chybił trafił i sprawdzam, czy zdania, które przypadkowo tam znajdę, zasługują na takie uznanie. Chyba nie do końca to do mnie dotarło. A potem, gdy uświadomię sobie, że otrzymałem także nagrodę publiczności, zaczynam sobie myśleć: „Może to był słaby rok literacki”. Szukam dziury w całym. Być może bierze się to z tego, że żyję tylko tym, co przede mną. Nie lubię żyć przeszłością i wracać do tego, co już stworzyłem, interesuję się przyszłością. Jeszcze miesiąc temu, podczas zbiorowej kwarantanny, musiałem przeprowadzić korektę gotowego składu Osobistego przewodnika po Pradze. PDF mojej książki dostają redaktorzy i korektorzy, ale jako pierwszy otrzymuję go ja, żeby móc nanieść jakieś autorskie poprawki – i to jest męka. Kiedy oddałem wszystko do wydawnictwa, byłem zadowolony, aprobowałem dalsze korekty, ale gdy całość została już zamknięta, kompletnie zapomniałem o tym przewodniku. Kiedy miałem do niego usiąść i raz jeszcze go przeczytać – męczarnia. Celebruję pisanie podczas samego aktu pisania – jest to dla mnie wielka przyjemność. Potem to konieczna przeszłość.
Czyli wraz z ostatnim słowem kończy się dla pana pewien etap.
Tak. Miałem tak z Gottlandem. Kiedy został skierowany do druku, a ja dokonałem autorskiej korekty, napisałem do Moniki Sznajderman, szefowej Wydawnictwa Czarne, żeby spytać, ile włożyła już pieniędzy w tę książkę. Powiedziałem, że mam trochę środków zgromadzonych po pracy w telewizji i chętnie zapłacę, tylko niech proces technologiczny zostanie wstrzymany. Wydawało mi się, że książka jest bardzo słaba. Monika powiedziała mi tylko, żebym stuknął się w głowę. Chyba dobrze, że nie mam dzieci – gdybym był kobietą i urodził dzieci, miałbym permanentną depresję poporodową. W tym, co zrobiłem, zawsze widzę wiele rzeczy do naprawienia.
Czy to swoisty perfekcjonizm?
Raczej świadomość tego, że niewystarczająco zbieram materiał i mało czasu poświęcam tzw. polerce. Uważam, że książkę przed drukiem trzeba czytać na głos w nieskończoność, wygładzać wszystkie zdania. Osobisty przewodnik po Pradze to druga pozycja, przy której pracowało dwoje redaktorów. Za mało czasu poświęcam dopieszczaniu tekstów, a jedna osoba do pomocy to za mało. Para to już więcej, choć to jeszcze nie stuprocentowa gwarancja tego, że całość będzie bezbłędna, więc trzecią redaktorką jest korektorka. Choć wiem, że nie piszę słabo i jestem uważany za jednego z lepszych opowiadaczy, to uważam, że efekt mojej pracy mógłby być o wiele lepszy. Można napisać: „Lekarze postanowili naświetlać oko kobaltem”, ale zmienić to na: „Lekarze naświetlili oko kobaltem”. Czasami człowiek wybierze tę pierwszą wersję i potem zdaje sobie sprawę, że tych słów jest za dużo i można skondensować to zdanie. Uwielbiam ten proces, ale wciąż wkładam w niego zbyt mało energii. Jakkolwiek, to wcale nie wiąże się z tym, że piszę dużo. Pracuję jako reporter od trzydziestu trzech lat, a wydałem dopiero dziesięć książek.
Chyba jednak nie ilość, a jakość świadczy o estymie danego autora.
Ilość często nie przechodzi w jakość. Z drugiej strony, są takie książki reporterskie, które wcale nie muszą być literacko wyszlifowane. Takie, które mają nam donieść o pewnych wydarzeniach i zmusić do doraźnego myślenia. To nie są ponadczasowe, wysublimowane dzieła, które będą czytane za pół wieku, chyba że ktoś z przyszłości będzie chciał się dowiedzieć, jak żyliśmy. Wiem, że są autorzy, którzy raz na rok, a nawet dwa razy do roku lubią wypuścić coś nowego. Nie mam do nich pretensji. Ja tak nie lubię.
Fikcja często opowiada o zaistniałych zdarzeniach, ale odbiorcy reportaży czują, że mają do czynienia z realną śmiercią, miłością, zdradą… Z realnymi dylematami. Chcą skonfrontować swoje życie z cudzym. To bardzo ważne, żeby czytelnik mógł włożyć swoje przemyślenia w nowy kontekst, a nawet je porzucić i przejąć myśli bohatera.
Jakie według pana jest dziś znaczenie reportażu na polskiej scenie literackiej?
Na pewno mamy nadprodukcję książek reporterskich. Wiele z nich jest słabych i niekiedy średnio się sprzedają, ale wydawnictwom chyba wciąż opłaca się je publikować. Mnie to nie przeszkadza, bo im większy rynek, tym te lepsze są bardziej widoczne. Grupa czytelniczek i czytelników literatury non-fiction jest dość wąska. My, jako autorzy, jesteśmy popularni w niewielkich kręgach. Jestem bardzo znanym pisarzem w ciasnym, niedużym środowisku, które jednak budzi mój podziw. To ludzie mówiący, że nie znoszą fabuł, ale chcący zmierzyć się z prawdziwym życiem. Fikcja często opowiada o zaistniałych zdarzeniach, ale odbiorcy reportaży czują, że mają do czynienia z realną śmiercią, miłością, zdradą… Z realnymi dylematami. Chcą skonfrontować swoje życie z cudzym. To bardzo ważne, żeby czytelnik mógł włożyć swoje przemyślenia w nowy kontekst, a nawet je porzucić i przejąć myśli bohatera. Dzięki temu możemy zrozumieć drugiego człowieka. Oczywiście, nigdy nie można być w stu procentach pewnym autentyczności danej historii, bo non-fiction wciąż jest przetwórstwem, ale z założenia uczciwym. Jest w tym element empatii, próba zrozumienia innych postaw.
Rozmawiałem niedawno moim przyjacielem na Messengerze. To dziennikarz, chce zrobić wywiad z człowiekiem, który ma prywatne zoo. Zasugerowałem mu, żeby zapytał go, czy ludzie mają prawo więzić zwierzęta i czy robią to dlatego, że nie mogą więzić ludzi. On stwierdził, że to straszny pomysł, a ja mu na to przywołałem pogląd jednego z moich kolegów, który uważa, że praw zwierząt nie należy ograniczać. Powiedziałem mu, że podsunę mu argumenty przeciwko temu, żeby zakładać prywatne zoo.
Reportaż daje możliwość poznania drugiego człowieka. Zanurzenia się w życie kogoś innego niezależnie od tego, czy je popieramy.
Jak zareagował na tę propozycję?
Odparował, że przecież sam niedługo będę mieć pięćdziesięciolitrowe akwarium, które zresztą mi przygotowuje. Od dziecka było to moje marzenie i niedługo się spełni. Powiedział – masz kota, niedługo rybki, a teraz wyjeżdżasz mi z takimi argumentami? Nie zrozumiał, chodziło mi o coś innego. Jeżeli mnie coś ciekawi, to badam temat z każdej strony, prowokuję rozmówcę, nie zgadzam się z nim dla zasady. Żeby lepiej rozumieć.
Reportera interesuje myślenie kogoś poza nim samym, kogoś niepodobnego do siebie. Moi ukochani bohaterowie to tacy, którzy nie mają ze mną wspólnych punktów. Argumenty przeciwnika prywatnego zoo są interesujące, co nie znaczy, że sam nie będę miał rybek. Podobnie było w przypadku książki Gottland: ukazałem czeski, inny od polskiego sposób na przeżycie historii, ale nie oceniam go. Reportaż i szeroko rozumiana literatura non-fiction daje możliwość poznania drugiego człowieka. Zanurzenia się w życie kogoś innego, niezależnie od tego, czy je popieramy.
Czy dla reportera trudne jest wysłuchanie osoby, która może mieć od niego skrajne poglądy?
Słuchać znaczy nie mówić drugiej osobie o tym, że jej życie nie jest takie, jakie sam sobie wyobrażasz. Umiem wysłuchać, mogę polemizować, czyjeś zdanie może budzić we mnie zdumienie, ale na pewno nie agresję albo inne gwałtowne reakcje. Gdy jadę z taksówkarzem, który jest antysemitą lub homofobem, nie odzywam się w ogóle – choć kierowcy sami, przynajmniej ze mną, często zaczynają rozmowę. Jeśli nie chcę tracić energii, bo jadę na spotkanie autorskie albo cokolwiek ważnego, w ogóle nie podejmuję wątku. Jeśli jednak kurs trwa dłużej albo jadę na randkę, zdanie tego człowieka zaczyna mnie ciekawić. Nie wysiadam obruszony z samochodu, nie mówię: „Przepraszam, pan jest antysemitą, proszę wezwać innego kolegę, a ja panu zapłacę. Wolę się zdziwić: „Ojej, a jak to było z panem i Żydami? Czy pan pamięta, kiedy pierwszy raz dowiedział się, że Żydzi są nie w porządku?” Najczęściej taki taksówkarz jest zaskoczony, bo jeszcze nikt go nigdy o to nie spytał.
Mam w sobie czystą ciekawość, która nie ma intencji oceniających, nie niesie za sobą przylepiania łatek. Jeśli mógłbym polecić komuś reportaż będący modelowym tekstem, którego autorka schowała swój punkt widzenia i oddała głos bohaterowi, wybrałbym jeden tekst z antologii 20 lat nowej Polski w reportażach wg Mariusza Szczygła: Ja, grzesznik. Katarzyna Surmiak-Domańska porozmawiała w nim z homofobem. Zastanawiało ją, jak ta postawa się w nim narodziła. Nie poucza go, nie strofuje, nie krytykuje. Zdradzę suspens: tytuł reportażu bierze się stąd, że jego bohater odmawia sobie z pewnych powodów prawa do jakichkolwiek przyjemności w życiu. Katarzynie udało się niesamowicie ukazać, jak ta asceza przeobraża się w odmawianie szczęścia innym ludziom. To największa siła non-fiction – możemy zmierzyć się z cudzym życiem, zastanowić się, czy możemy być tacy jak oni. Kiedyś Hanna Krall powiedziała, że reportaże pisze się po to, żeby czytelnik pomyślał: „A co ja bym zrobił w tej sytuacji…?”. Żeby budzić empatię.
Miałem kompleksy, że nie należę do wielkiego świata, który zna się na wszystkim, że jestem nieoczytany i nieprzygotowany. Kiedy przyjechałem do Warszawy na studia i słyszałem czyjeś zdanie na jakiś temat, potrafiłem szybko się z nim utożsamić. Potem przyszedł ktoś inny, kontestując je i to również mi się podobało. Co jest prawdą? Czasami skłaniałem się ku jednemu zdaniu, potem ku drugiemu, ale finalnie zostawałem z brakiem kategorycznej opinii. Nie muszę stawiać na swoim w światopoglądowych potyczkach.
Jak nauczyć się tej ciekawości? Odnoszę wrażenie, że czasami próby wysłuchania drugiego człowieka przegrywają z szufladkowaniem, generalizacją i polaryzacją.
Trudno powiedzieć. Ja sam nie wierzę w judeochrześcijańską wizję Absolutu, ale nie wykluczam i nie postponuję tego, że świat mógł zostać stworzony w zaskakujący sposób. Wiem, skąd ta ciekawość wzięła się u mnie. Pochodzę z małego miasteczka, nie miałem dostępu do wielu rzeczy, uczyłem się tylko z książek. Miałem kompleksy, że nie należę do wielkiego świata, który zna się na wszystkim, że jestem nieoczytany i nieprzygotowany. Kiedy przyjechałem do Warszawy na studia i słyszałem czyjeś zdanie na jakiś temat, potrafiłem szybko się z nim utożsamić. Potem przyszedł ktoś inny, kontestując je i to również mi się podobało. Co jest prawdą? Czasami skłaniałem się ku jednemu zdaniu, potem ku drugiemu, ale finalnie zostawałem z brakiem kategorycznej opinii. Nie muszę stawiać na swoim w światopoglądowych potyczkach. Być może to pokłosie tego, że jestem jedynakiem – z nikim się nie ścigałem i nie walczyłem. Nie znaczy to oczywiście, że nie mam żadnych poglądów. Po prostu nie jestem ideologiem próbującym cokolwiek narzucić. Niektórzy mogą stwierdzić, że to wada i że trzeba być po którejś stronie.
Wolność jest dla nas jak ocean, w którym mało kto umie pływać. Wiele osób dobrze czuje się w basenie, ale nie odważyłoby się wypłynąć na otwarte morze.
Jak pan myśli, skąd bierze się taka postawa?
Żeby koniecznie być po jakiejś stronie? Intuicję mam taką: Jest wtedy lżej. Wolność jest jak ocean, w którym mało kto umie pływać. Wiele osób dobrze czuje się w basenie, ale nie odważyłoby się wypłynąć na otwarte morze. Z obawy, że nie utrzymają się na powierzchni. Znam takich, którzy nie mają poglądów stricte prawicowych, nie są homofobami, nawet przyjęliby uchodźców do Polski, ale głosują na partię rządzącą. Czy to instynkt przetrwania? Dzięki obecnej władzy czują się jak w domu silnego ojca, gdzie na ścianie wisi ścisły regulamin. Potrzebują, żeby ktoś im mówił, co mają robić. A ja na odwrót – nie znoszę zbyt wielu zasad i presji. Nawet, gdy ktoś do mnie zadzwoni, a ja nie oddzwonię i ta osoba się do mnie dobija, raz, drugi, dziesiąty, często nie odbieram. Im bardziej wydzwania, tym bardziej ja milczę. Nie lubię, gdy ktoś mi cokolwiek narzuca. Kiedy naciski nie ustają, blokuję jej numer. Ale chyba odbiegłem od tematu. Mogę się w tym wszystkim mylić.
Wspomniał pan o tym, że ciekawości świata można nauczyć się z książek. W Osobistym przewodniku po Pradze pada informacja, że Czesi czytają zdecydowanie więcej niż Polacy. Niedawno Biblioteka Narodowa opublikowała swój raport o czytelnictwie, z którego – jak co roku – biją alarmujące statystyki. Z czego wynika brak czytania w naszym kraju i jego popularność wśród naszych sąsiadów?
Przede wszystkim z naszego wiejskiego pochodzenia. Czesi są przeważnie społeczeństwem mieszczańskim, a nie rolniczym. Ich kraj szybko zindustrializowano. Książka jest dla Czecha większą wartością. Ale to nie wszystko – czescy ojcowie odrodzeniowcy postawili na język, słowniki i literaturę. Polacy w tym samym czasie wybrali powstania i szable. Czeski zanikł po bitwie pod Białą Górą w 1620 r., bo nastąpił zabór habsburski i część rodzin szlacheckich wyemigrowała. Ci, którzy zostali, dostosowali się do nowych realiów i zaczęli mówić po niemiecku, co było pożądane na dworze wiedeńskim. Język przetrwał – jak to barwnie opisał jeden historyk – w trzeciorzędnych gospodach, szynkach i przy studniach miejskich. Gdy odrodzeniowcy wpadli na pomysł, żeby odbudować czeskość, postawili na kultywowanie tej mowy i jej dokumentację. Różnica też tkwi w tym, że w międzywojennej Czechosłowacji szybko powstała ustawa o darmowych bibliotekach publicznych, a polskie partie politycznie nie mogły się w tej materii dogadać.
Mówi pan dużo o przeszłości. Czy można odwrócić jeszcze ten trend czy jesteśmy już zbyt głęboko zanurzeni w uwarunkowaniach historycznych?
Ci, którzy nie sięgnęli po książki, raczej już tego nie zrobią – literaturę wyparły seriale albo internet. Klucz do sukcesu tkwi jeszcze w edukacji – i tu w sumie wrócę do pytania o to, jak żyć z ciekawością i bez uprzedzeń. Uczyłbym tego, że jak chcesz komuś przykleić jakąkolwiek etykietę, najpierw należy go poznać. Mógłbym porozmawiać dłużej z tym taksówkarzem i okazałoby się, że jego antysemityzm jest powierzchowny. Wzajemne zrozumienie i dyskusja zamiast szybkiego postponowania. W życiu politycznym to oczywiście tak nie działa i przegrywa z ostracyzmem.
Co – po pracach nad Osobistym przewodnikiem po Pradze i innymi książkami o Czechach – jest według pana najcenniejszą lekcją, jaką możemy wynieść od naszych sąsiadów?
Nie napinać się. Umieć wypuścić powietrze, nie nastawiać się, że wszystko musi być wielkie i poważne. Nie wszystko w życiu piszemy wielką literą. Czesi mają zdolność do widzenia czegoś w zwyczajnej, a czasem i dowcipnej perspektywie. Karel Čapek pisał, że śmiech nadaje rzeczom odpowiednią miarę. Kiedy powstały pierwsze banknoty w Czechosłowacji tuż po odzyskaniu niepodległości, Alfons Mucha namalował na nich nie królów, powstańców czy żołnierzy, ale swoją żonę i córkę. Kultura czeska się nie napina.
Jaki był klucz doboru opisywanych przez pana w przewodniku miejsc?
Wybierałem tylko to, co mi się podoba i zrobiło na mnie wrażenie. Coś przywołującego miłe wspomnienia, przeżycia, anegdoty. Tak było z kawiarnią Mlýnská, gdzie zaprowadziła mnie jedna pani. Uważam, że gdy docierasz do obcego miasta albo kraju, powinieneś pytać tubylców o ulubione miejsca. Potem dana lokalizacja od razu łączy się z jakąś osobistą historią.
W przewodniku pojawia się kilka kotwic kiczu zarzuconych przeze mnie na czytelnika. Miejsca należące do klasyki, od której się przeważnie odżegnuję. Piszę, że każdy, kto idzie na Hradczany albo Most Karola, robi to na własną odpowiedzialność. Zaraz obok praskiego Rynku Staromiejskiego jest jednak lokal U Zlatého Tygra, w którym bywał Hrabal i mimo że to dość znane miejsce, wypadało mi o nim wspomnieć. Pojawia się także ulica Paryska, jak to określiła moja znajoma, bulwar ukradziony ze stolicy Francji, który można by ominąć. Nastąpiło tam jednak spotkanie z jedną z bohaterek mojego przewodnika, projektantką mody Blanką Matragi, ale oprócz tego na jej chodniku, między kostkami brukowymi, leżą żeliwne kamienie pamięci. Łatwo je pominąć, a są na nich wypisane personalia osób żydowskiego pochodzenia, które tam mieszkały. Czesi mają sporo takich pomników, ale są inne od naszych monumentów.
W jaki sposób inne?
Weźmy taki lokal, w którym bywał Havel – zwyczajna knajpa. Gdy tam przyszedłem, zobaczyłem, że na papierowych podkładkach, które służyły za obrusy na stołach, napisano życiorys pisarza. Zdziwiłem się, dlaczego akurat w takim miejscu, a kelner odpowiedział mi: My, Czesi, potrafimy uczcić ważnego człowieka. Dla niego to nie była ironia – w taki sposób uczcili pamięć nieżyjącej już postaci, ich honorowego gościa. To jest ta lekcja, o której wspominałem przed chwilą.
W pana przewodniku pojawiają się różne postacie zasłużone dla czeskiej kultury: Vaclav Havel, Bohumil Hrabal czy Franz Kafka. Kto będzie dla przyszłych pokoleń naszych sąsiadów kimś takim, jak te wymienione osoby?
Myślę, że rzeźbiarz David Černy, opisywałem go w Zrób sobie raj, ale poświęciłem mu też trochę miejsca w nowym przewodniku. Jego prace przyjeżdża oglądać wielu zagranicznych turystów. Jeśli zaś chodzi o literaturę, trudno mi powiedzieć – wyjaśni się to po latach. Być może będzie to Jaroslav Rudiš, który napisał kilka książek dziejących się w Pradze, występuje też w zespole Kafka Band. Warto jednak dodać, że Kafka i Hašek za życia byli znani tylko w wąskich kręgach i dopiero następne pokolenia znalazły w ich twórczości coś ponadczasowego.
To kiedy według pana twórca staje się ponadczasowy?
Możemy podejrzewać, że taki będzie, kiedy zobaczymy, że stworzył swój osobny mikrokosmos. Oczywiście, jego idea może być kontynuowana przez epigonów, ale jego twórca musi być w tym pionierem. Ryszard Kapuściński pisał: „Przetrwał ten, kto stworzył swój świat”. Są tacy autorzy. Hrabal był spadkobiercą myśli Haška, ale to on sprawił, że ten człowiek przesiadujący w knajpie, pabitel, jest filozofem, podniósł jego zwyczajność do rangi sztuki. Na pewno też Franz Kafka i Thomas Bernhard ze swoim mikrokosmosem biedermeieru. To nie musi być świat prawdziwy, może być od początku do końca wymyślony.
Ponadczasowy nie może też ulegać życzeniom czytelników. Nie może odpowiadać tylko na zapotrzebowania rynku, musi iść swoją drogą. Jeśli ktoś pisze tylko po to, żeby zdobyć pieniądze albo sławę, będzie mu trudno nią iść. Nie znoszę tego samozadowolenia, dlatego każda moja książka jest inna. Poszukuję różnych form, bo odbiorcy mogą łatwo uśpić autorów, choćby wiadomościami typu: „Och, jaki pan jest wspaniały, śnił mi się pan i mojej mamie”. Stąd bardzo blisko do niebezpiecznej przepaści i odcinania kuponów. Muszę mieć poczucie, że się rozwijam. Dlatego nie obrażam się, kiedy widzę na portalu Lubimy Czytać negatywne opinie o Nie ma. Dla mnie to dowód na to, że poszedłem w innym kierunku, zanegowałem cudze przyzwyczajenia. Ta droga może wieść na manowce, ale dla mnie to jedyna droga.
Nie ma rzeczy, które robiłbym, nie wkładając w nie serca. Nie umiem być rutyniarzem.
Julian Przyboś stwierdził kiedyś, że najważniejszym czytelnikiem dla niego jest on sam. Taka kontra do tych oczekiwań stawianych przez odbiorców.
Czytelnicy raczej lubią moje książki, ale to mnie muszą się najbardziej podobać. Łatwo się nudzę i to, że pozwalam sobie na literackie fiku-miku, wynika z tego, że ja sam muszę być nieustannie zainteresowany historią, którą opisuję. Znaleźć sposób na to, jak ją napisać, jak zaprezentować jakiegoś bohatera. Najpierw robię to dla siebie, żeby czerpać z tego frajdę. Nie ma rzeczy, które robiłbym, nie wkładając w nie serca. Nie umiem być rutyniarzem. Wszystko musi wypływać z wewnętrznego przekonania. Nawet gdy piszę cokolwiek w mediach społecznościowych, nikt nie może mnie do tego namówić wbrew mnie.
Podam panu przykład. Niedawno o trzeciej w nocy wstawiłem trzy posty na Instagramie o egzemplarzu dramatów Karela Čapka. Najpierw pokazuję zniszczoną książkę, biały kruk, który udało mi się dorwać na Allegro. Zaniosłem ją do introligatora, który wspaniale wykonał swoją pracę. Otwieram na chybił trafił dramat Biała zaraza, a tam taki fragment: „Gazeta chce poinformować społeczeństwo o białej zarazie, czyli pekińskim trądzie. Radca dworu mówi: nie znamy jeszcze przyczyn tej choroby, wiemy tylko, że nadzwyczaj szybko się szerzy. Poza tym wiemy też, że zarazie tej nie podlegają zwierzęta, że nie można zaszczepić na nią człowieka”. Potem wspomina, że „nikt nie przypuszczał, że zaraza stanie się pandemią. Zarazą, która jak lawina spadnie na świat. Każdy chory będzie odstawiony do zamkniętego obozu, a uciekinierów się zastrzeli”. A sztuka jest z 1937 roku. I jeszcze jeden piękny cytat: „Bo sentymentalizm jest w tym przypadku zbrodnią”. To było dla mnie oszołomienie. Čapek, który był prorokiem i przewidział mnóstwo rzeczy trapiących nasz świat. Byłem podekscytowany, że mogłem podzielić się z ludźmi jego kolejną obserwacją. A w jego innej sztuce pojawił się robot Mariusz, który nie boi się śmierci, więc zrobiło mi się jeszcze przyjemniej.
Po co ja to wszystko mówię? Ano dlatego, że ciągle udaje mi się być facetem, który przeżywa różne rzeczy i jest nimi zaciekawiony.
Wróćmy na chwilę do Czech. Interesuje się pan kulturą naszych sąsiadów już od wielu lat. Czy istnieje jeszcze nieodkryty przez pana aspekt tego narodu, który chciałby pan zgłębić?
Nie mam dużego pojęcia choćby o ich literaturze katolickiej. Na pewno nie interesuję się czeskim sportem – wystarczyło mi to, co Ota Pavel napisał w Bajce o Rašce. Nie szufladkuję jednak świata na konkretne aspekty – pewne rzeczy mi się przydarzają – kogoś spotykam, na coś natrafiam. Wchodzę do księgarni, otwieram losowo jakąś książkę i już z jednego znalezionego zdania potrafię zrobić temat na reportaż. Cudzy akapit jest dla mnie punktem wyjścia i idę w tę stronę.
Jest taka Czeszka, o której nie udało mi się napisać w książce Nie ma, choć bardzo chciałem. To jedna z najpopularniejszych amerykańskich aktorek porno, zdobywczyni wielu nagród w tej dziedzinie. W pewnym momencie uległa wypadkowi, przesiadła się na wózek inwalidzki i na nim wróciła do ojczyzny. Zaczęła studia, skończyła medycynę, została psychiatrą-geriatrą, a nawet ordynatorką oddziału. Zdobyłem jej adres, bardzo chciałem z nią porozmawiać. Niestety, nie udało się.
Zgadza się pan w takim razem ze stwierdzeniem, że tematy leżą na ulicy, z którym często spotykają się młodzi adepci pisania?
Na ulicy, ale i w książkach. Otwieram Nieznośną lekkość bytu Kundery, w której napisano, że pisarza Jana Prochazkę zabiły jego własne słowa usłyszane w telewizji. Co to znaczy? Sprawdzam, idę tym tropem i okazuje się, że nikt o tym autorze wcześniej szerzej nie napisał. Z tego właśnie powstał cały rozdział w mojej książce Gottland. Opowieść o twórcy podsłuchiwanym przez SB, która z tych podsłuchów zrobiła program telewizyjny. Okazuje się, że nikt na to wcześniej nie zwrócił uwagi. Tematy na reportaż mogą być pod ręką, kiedy na własnej kanapie czytamy cudzą książkę.
Czy reporter jest zatem według pana także kimś w rodzaju detektywa?
Zawsze. Intrygują mnie tematy, o których na początku nic nie wiadomo. Nikt nic nie wie, a ja zrobię wszystko i poświęcę lata, żeby je zgłębić. Tak było z opowieścią o Willi Muellerów czy z rzeźbiarzem Otakarem Švecem projektującym pomnik Stalina z Gottlandu. To wielkie wyzwania – czuję się wtedy trochę jak detektyw. W przypadku historii sióstr Woźnickich, których szerzej nikt nie znał, zacząłem od krótkiej notki w Wikipedii, a skończyłem z najdłuższym w moim życiu reporterskim maszynopisem.
Kiedy reporter-detektyw powinien ustać w poszukiwaniu pożądanej przez siebie prawdy?
Zdecydowanie istnieje pewien punkt graniczny. Wiem, gdzie mieszka ta aktorka-lekarka, bo długo ustalałem jej adres, ale nie pojechałem pod jej dom. Zawsze – poza jednym przypadkiem – mam bohaterów, którzy chcą wspólnie ze mną uczestniczyć w tej przygodzie, jaką jest reportaż. Zdarza się, że ktoś odmawia mi opowiedzenia swojej historii. Mogę go namawiać, zastanawiać się, jak do niego lub niej dotrzeć, ale trzeba zaakceptować odmowę. Bywa, że przekraczamy tę granicę w stosunku do nieżyjących osób, bo siłą rzeczy nie mogą zaprotestować. Gdy jednak mam do kogoś dostęp, lubię z nim współpracować, zaprzyjaźnić się, bywać w jego mieszkaniu. Nigdy nie nachodziłbym tej pani doktor. Innych tematów jest mnóstwo.
Jaki był ten wyjątek, gdy nagiął pan tę regułę?
To była bohaterka z reportażu Śliczny i posłuszny, który ukazał się w książce Nie ma. Nauczycielka skazana za zabójstwo swojego pasierba, która pracowała dla Ministerstwa Edukacji Narodowej, zasiadając w komisji oceniającej dydaktyków pod kątem nominacji.
Bardzo długo wydawało mi się, że jestem w przedpokoju życia. Że czekam na coś, co jeszcze przyjdzie, ale nie wiadomo, co to będzie. Że jeszcze mnie nie wpuścili do salonu, a tym bardziej do sypialni. Przyszedł wreszcie taki moment, gdy zorientowałem się, że siedzę już w tym pokoju rozparty na kanapie i tak się najadłem, że nie wiem, czy z niej wstanę.
W książce o Pradze przywołuje pan postać Oty Pavla, którego światopogląd zamknął pan w jednym zdaniu: „Trzeba cieszyć się ze wszystkiego, nie czekać na przyszłość, która przyniesie coś, co będzie piękniejsze i prawdziwsze”. Czy dzieli pan z nim tę filozofię?
Próbuję to robić już jako dojrzały człowiek. Bardzo długo wydawało mi się, że jestem w przedpokoju życia. Że czekam na coś, co jeszcze przyjdzie, ale nie wiadomo, co to będzie. Że jeszcze mnie nie wpuścili do salonu, a tym bardziej do sypialni. Przyszedł wreszcie taki moment, gdy zorientowałem się, że siedzę już w tym pokoju rozparty na kanapie i tak się najadłem, że nie wiem, czy z niej wstanę. Uznanie, że wszystko już było i na nic nie czekamy, może być bardzo niszczące. Zbliżenie do kultury czeskiej pozwoliło mi się nauczyć tego, że świat się nie skończył i mnie nie znudził. Wciąż mam mnóstwo rzeczy, które pobudzają mnie jak dziecko. Siedzę na tej kanapie, patrzę na obraz wiszący na ścianie. Widzę go po raz tysięczny, ale nadal staram się zauważyć w nim coś nowego, coś, czego wcześniej nie dostrzegłem.
Niedawno byłem u pewnej artystki. Zamieściłem relację z wizyty u niej na Instagramie, pokazałem jej obrazy z pracowni w piwnicy. Minąłem się z kimś, kto kupował od niej jedną pracę. A tu nagle pisze do mnie zaprzyjaźniona dziennikarka, której mąż jest wykładowcą na ASP i stwierdza, że ta malarka tworzy straszne bohomazy, nie ma warsztatu i nie warto ich pokazywać. Jestem zaskoczony, bo widziałem na własne oczy nabywcę, a do tego warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej też jest nią zainteresowane. Czy rację ma ten, kto nazywa ją świetną twórczynią czy ten, kto ją krytykuje? Będę to prywatnie drążył, fascynuje mnie to. Ktoś inny machnie na to ręką, a mnie to będzie dręczyło – inaczej po prostu nie umiem.
Co może zrobić człowiek, który nie widzi nadrzędnego celu swojego życia? Może postanowić, że zrozumie jak najwięcej rzeczy, a może coś się z tego złoży.
Za wykorzystane w artykule zdjęcia dziękujemy wydawnictwu Dowody na Istnienie oraz ich autorowi, Filipowi Springerowi.
zobacz także
- Dokąd zmierza VR?
Opinie
Dokąd zmierza VR?
- Filip Springer: Pisanie wymaga płodozmianu
Ludzie
Filip Springer: Pisanie wymaga płodozmianu
- „Rocks”, „Nomadland” i „The Father". Kapituła BAFTA ogłosiła tegorocznych nominowanych
Newsy
„Rocks”, „Nomadland” i „The Father". Kapituła BAFTA ogłosiła tegorocznych nominowanych
- 7 filmowych kadrów, które stały się memami (cz. 4)
Opinie
7 filmowych kadrów, które stały się memami (cz. 4)
zobacz playlisty
-
05
-
Cotygodniowy przegląd teledysków
73
Cotygodniowy przegląd teledysków
-
03
-
Branded Stories PYD 2020
03
Branded Stories PYD 2020