Ludzie |

Marta Sapała: Czułość do jedzenia 08.08.2019

fot. Ola Sobieraj

Wyrzucamy to, co uważamy za niejadalne, w wyniku impulsu lub ze zwykłego zapominalstwa. Rozmawiamy z dziennikarką i reporterką Martą Sapałą, która w swojej książce „Na Marne” zagląda ludziom do lodówek i analizuje kulturę zakupową Polaków. 

Ola Sobieraj: Dlaczego zainteresowałaś się tym, co jemy i wyrzucamy?

Marta Sapała: Od kilku lat zajmuję się zjawiskiem przytomnego kupowania lub, jak na to mówię, „świadomego uczestnictwa w kulturze zakupowej”. Wcześniej analizowałam konsumpcję w szerszym sensie i w trakcie pisania poprzedniej książki (Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków – przyp.red.) zwróciłam uwagę na temat marnowania żywności. Poruszyło mnie wówczas, że wyrzuca się u nas bardzo dużo jedzenia – raport Komisji Europejskiej, opublikowany w 2010 r. mówił nawet o 9 mln ton rocznie. A moja mama wpoiła mi, że jedzenie to cenny zasób. Jest bardzo gospodarną osobą i uczyła mnie czułości do jedzenia, ale ja nie potrafię być tak systematyczna jak ona. Choć uważałam, że jestem całkiem nieźle zorganizowana, w trakcie pisania książki, gdy zaczęłam notować i sprawdzać, ile rzeczy idzie do kosza w naszym domu, okazało się, że i tak dużo wyrzucam. To było dla mnie nieprzyjemne odkrycie. 

Co było dla ciebie najbardziej zaskakujące, kiedy patrzyłaś na swoje jedzeniowe przyzwyczajenia?

Okazało się, że swoim dzieciom nakładałam na talerz za dużo, co sprawiało, że często nie dojadały. Wprowadziłam korektę – na talerzach pojawia się teraz po prostu mniej jedzenia. Zawsze wydawało mi się też, że liczę się z pieczywem, tzn. że nigdy nie kupuję go za dużo i wykorzystuję różne patenty na przedłużenie jego trwałości. Ale kiedy zaczęłam się sobie przyglądać, wyszło na to, że często je wyrzucam. To mnie naprawdę zaskoczyło. W moim domu je się też dużo kaszy i choć wstyd się do tego przyznać, często zdarzyło mi się postawić ją na gazie, usiąść do pracy i zapomnieć, a w efekcie przypalić. Nagminnie rozstawiałam też po domu kubki z niedopitą herbatą. Niektórzy ludzie nie uznają tego za marnowanie – ja tak. 

Czeka nas zmiana, której początki już niestety widać. Idziemy drogą, z której możliwe, że nie ma powrotu.

To co jest marnowaniem? Mamy na to odgórną definicję? 

Na całym świecie toczy się dyskusja dotycząca tego, które obszary powinny być brane pod uwagę podczas badania zjawiska marnowania żywności. Są głosy, że powinno się rozszerzać pola badawcze, np. o umierające podczas hodowli zwierzęta. Zaczyna mówić się o tym, że marnotrawstwem jest też m.in. poświęcanie zasobów rolnych na paszę dla zwierząt hodowlanych. W tych trudnych czasach, które charakteryzują się nierównościami w dostępie do żywności, produkcja mięsa jest marnotrawstwem potencjału produkcji Ziemi. Niektórzy badacze traktują jako marnotrawstwo także zbyt wczesne zbiory, które sprawiają, że nie wykorzystujemy w pełni potencjału danej uprawy. To jest coś, o czym opowiadali mi rolnicy – np. zbiór buraka powinien odbywać się jesienią, gdy korzeń będzie miał określoną grubość. Jednak przemysł mówi, że burak ma być dostarczony do zakładów już na początku lata – zbierają go więc, kiedy jest mniejszy i lżejszy. To właśnie możemy nazwać marnowaniem potencjału konkretnej rośliny.

fot. Ola Sobieraj
fot. Ola Sobieraj
 

Jakie są konsekwencje niewykorzystywania w pełni tego, co możemy jeść?

Po pierwsze, zwiększają się nierówności w dostępie do żywności. Po drugie, wyrzucanie jedzenia ma określone konsekwencje dla środowiska i klimatu. Czeka nas zmiana, której początki już niestety widać. Idziemy drogą, z której możliwe, że nie ma powrotu i której finał może być dla ludzkości bardzo trudny.

Kto odczuwa te zmiany najmocniej?

Rolnicy, z którymi rozmawiałam w zeszłym roku mówili mi, że wciąż nie podnieśli się po suszy z 2016 r. Niedługo później przyszły straszliwe przymrozki, które przetrzebiły większość sadów. Były też deszcze nawalne z gradobiciami. A dla rolników nawet niewielkie zalanie to poważny problem. Co gorsza, mówią, że z roku na rok jest coraz trudniej.

Powinniśmy znów zacząć liczyć się z jedzeniem, patrzeć na nie z uwagą, czy nawet z uczuciem. Według naukowców problem jest systemowy, a marnotrawstwo jest wpisane w produkcję i dystrybucję żywności.

W miastach dostrzegamy to dopiero kiedy sięgamy do portfela.

Dokładnie. Robiłam wczoraj zakupy na Mokotowie, gdzie kilogram ziemniaków kosztował 5 zł. I to nie w eko-sklepie, tylko w zwykłym warzywniaku. 

Co się musi zmienić, żebyśmy marnowali mniej?

Na pewno pomogłaby zmiana sposobu myślenia o jedzeniu, tak żebyśmy znów zaczęli się z nim liczyć, patrzeć na nie z uwagą, czy nawet z uczuciem. Naukowcy, z którymi rozmawiałam, twierdzili, że problem jest systemowy, a marnotrawstwo jest wpisane w produkcję i dystrybucję żywności. Ja się z nimi zgadzam. Na świecie pracuje się teraz nad technikami, które pomagają na masową skalę wykorzystywać z pozoru niejadalne resztki produktów – wióry po wyciskaniu owoców, młóto, skórki, pestki, miąższ, który zostaje po wyłuskaniu np. ziarenek kawy. Byłam jakiś czas temu na szczycie żywnościowym w Kopenhadze, podczas którego szef kuchni w kopenhaskiej restauracji Amass częstował nas daniami przygotowanymi właśnie z tzw. produktów ubocznych. I choć to może brzmieć jak wybawienie, to profesor Danuta Kołożyn-Krajewska z warszawskiej SGGW mówiła ostatnio, że odkładnie skórek i stałe przygotowywanie z nich nowych dań na masową skalę jest praktycznie niemożliwe.

Dlaczego? 

Bo osoby, które są zajęte codzienną walką o przetrwanie, nie mają głowy do tego, żeby myśleć o modnych przepisach na zagospodarowywanie obierek. Uczenie ich wykorzystywania odpadków jest podchodzeniem do nich z wyższością – choćby dlatego że „my” jesteśmy często na uprzywilejowanej pozycji. Dysponujemy kapitałem, możemy kupić książkę z przepisami, mamy czas i środki żeby przejść się na warsztaty. Uważam też, że dyskusja o sposobach na radzenie sobie z marnotrawstwem powinna uwzględniać kwestie związane z nierównościami społecznymi.

Czyli nie są to rozwiązania dla każdego.

Zdecydowanie nie, bo trzeba pamiętać o tym, że gdzieś po drodze są jeszcze kwestie godnościowe. Dla wielu ludzi przetwarzanie tego, co jest powszechnie uważane za niejadalne, byłoby otwartym przyznaniem się do problemów finansowych i upokorzeniem. Są też tacy, którzy podświadomie uważają, że wyrzucanie świadczy o dobrobycie. Że nie jest jeszcze tak źle.

Pytając ludzi o to, czy marnują jedzenie, uruchamiamy w nich mechanizm obronny. Dlatego deklarują, że wyrzucają prawie o połowę mniej niż dzieje się to w rzeczywistości. 

Czy marnowanie jedzenia jest w jakiś sposób zakorzenione w naszej kulturze? Z jednej strony szanujemy chleb, z drugiej żyjemy w sposób „zastaw się, a postaw się”. Pełna lodówka to przecież symbol domowego dobrobytu. 

To znów dotyczy tylko określonej grupy. Widziałam w swoim zawodowym życiu wiele pustych lodówek, nie tylko podczas pracy nad tą książką. Kiedy jeździłam po domach, zdarzało się, że ludzie ze łzami w oczach pokazywali mi swoją lodówkę, bo był tam np. jeden produkt. Mówili, że to dla nich norma.
Ale z drugiej strony są też ludzie, którzy świadomie żyją bez lodówki. Chciałam im nawet poświęcić jeden rozdział książki. Kupują pojedyncze rzeczy z myślą, że zjedzą je w dniu zakupów. Wszystkie te osoby mówiły, że naprawdę mało wyrzucają, mają lepiej ogarnięty proces kupowania i przerabiania żywności. Oczywiście trzeba tu też pamiętać o zawodności ludzkiej pamięci, te deklaracje mogły być podkolorowane. Pytając ludzi o to, czy marnują jedzenie, uruchamiamy w nich mechanizm obronny. Dlatego deklarują, że wyrzucają prawie o połowę mniej niż dzieje się to w rzeczywistości. 

Czy ustawodawcy dostrzegają problem marnowania jedzenia?

Kilkanaście dni temu sejm uchwalił ustawę, która ma przeciwdziałać marnowaniu żywności. O ten projekt upominały się zarówno środowiska zajmujące się redystrybucją żywności, jak i ekologią oraz zrównoważoną konsumpcją – dlatego myślę, że ma on szansę zrobić w Polsce małą rewolucję. 

Czy taka ustawa jest ewenementem na skalę światową? 

Podobne prawo obowiązuje we Francji, ale nie precyzuje np. ile niesprzedanej żywności musi być oddane potrzebującym. Polska ustawa nakazuje sklepom oddawać aż 80% żywności zdatnej do spożycia, której nie udało się sprzedać. Polemizowały z tym np. sieci handlowe, argumentując, że duża część tej niesprzedanej żywności to produkty, które się do niczego już nie nadają. Są popsute, wybrakowane lub w rozbitych opakowaniach.

„Na Marne”, wyd. Czarne
„Na Marne”, wyd. Czarne

Co się stanie, jeśli dany sklep nie spełni normy?

Będzie musiał zapłacić. Podobne rozwiązanie wprowadzono też w Czechach. Kiedy weszło w życie, organizacje, które przejmowały jedzenie, zostały zasypane, bo niesprzedanego jedzenia było tak dużo. O takim zagrożeniu, przynajmniej na początku, zanim system się nie ustabilizuje, mówili mi też często przedstawiciele organizacji społecznych w Polsce. 

Wyobrażam sobie, że nie zawsze da się w pełni kontrolować jakości oddawanych produktów. Co się stanie, jeśli ktoś się taką żywnością zatruje?

We Włoszech wprowadzono tzw. Prawo Dobrego Samarytanina, które zdejmuje odpowiedzialność prawną z darczyńcy. Podmiot, który obdarowuje, nie jest obciążony niecelowym i negatywnym skutkiem wykorzystania tej żywności. Mówiąc wprost – jeśli ktoś się taką żywnością zatruje, to darczyńca nie jest winny tej sytuacji. Takie rozwiązanie obowiązuje też w Stanach Zjednoczonych. Supermarkety i duże koncerny szalenie się boją brania na siebie odpowiedzialności, bo może to powodować wiele niepewnych w świetle prawa sytuacji. Dlatego konieczne są legislacyjne zmiany, choćby takie jak wspomniana ustawa czy poluzowanie zasad wprowadzania do obrotu żywności po upływie daty minimalnej trwałości. My konsumenci, jesteśmy w stanie wymóc na korporacjach kosmetyczne zmiany, ale to dopiero początek naszej drogi. 

000 Reakcji
/ @sobierajka

Redaktorka

zobacz także

zobacz playlisty