Ludzie |

Rafał Księżyk: Pirackie płyty, narkotyki i twórcza eksplozja02.10.2020

okładka książki "Dzika Rzecz"

Po upadku PRL-u chaos towarzyszący czasom transformacji stworzył przestrzeń dla najciekawszych, undergroundowych artystów i najdziwniejszych alternatywnych zjawisk. W swojej najnowszej książce Dzika rzecz Rafał Księżyk przywołuje legendarne kluby, oświeceniowych punkowców, przełomowe koncerty, happeningi i pierwsze rave’y.

W 1991 r. polski zespół Kormorany zagrał we wrocławskim klubie Index wyjątkowy koncert. Zamiast instrumentów muzycznych użył dymu. Widownia w obliczu zagrożenia uduszeniem się zareagowała jednak radością i euforią. Dlaczego?

Rafał Księżyk: Kormorany od lat 80. przyzwyczajały swoją publiczność do niecodziennych akcji. Byli to ludzie pokroju samorodnych sytuacjonistów lub karnawałowych wywrotowców, którzy potrafili podawać na wernisażu w Lapidarium Muzeum Narodowego ciastka naszpikowane marihuaną. W wypadku tego konkretnego koncertu mieli najprawdopodobniej zwykłą maszynę do dymu, ale wypuścili taką jego ilość, że ludzie zaczęli się dusić i wybiegli na ulicę. Impreza przeniosła się więc na zewnątrz. Przyjechała straż pożarna, ktoś zaczął dekorować wóz kwiatami, a ktoś inny po nim chodzić. Sytuacja bardzo szybko zmieniła się w święto. Uznałem to wydarzenie za symboliczne, bo pokazuje zmianę mentalności wśród młodych ludzi oraz złamanie pewnej rutyny. Przecież na koncercie zazwyczaj się słucha, przeżywa, a na pewno nie ucieka. Cała ta scenka mogłaby być więc wizytówką twórczego chaosu tamtych lat, ich niebezpieczeństw i konfuzji, które szybko zostają przezwyciężone i ukierunkowane na zabawę. Ciekawe, jak ludzie zareagowaliby na to dziś.

Mirosław E. Koch: Kormorany. Epizod Dym / 1991

Pan tęskni za tą epoką?

W ogóle nie czuję się sentymentalny. Jednym z bodźców do napisania Dzikiej rzeczy była nota od wydawcy innej pozycji, która akurat wpadła mi w oko. Zobaczyłem tam hasło w stylu „smak oranżady sprzed lat”, które naprawdę mnie zirytowało, bo pamiętam, że ten smak był wstrętny. Nie wiem, za czym tu tęsknić, wyczułem tu grę na sentymentach czytelnika, który nagle zaczął wzdychać do lat 90. To mnie poniekąd zachęciło, by pokazać, jak wtedy było. A ja zapamiętałem z tamtego czasu nie słodkie smaki, ale dziką muzykę. Wiele z wydarzeń w czasach transformacji ciążyło w radosną, pozytywną stronę, ale były też ciemniejsze strony. Nocny spacer ulicą był bez porównania bardziej niebezpieczny niż dziś. Historie o tym, jak gangsterzy weszli do miasta i próbowali przejąć co fajniejsze miejsca, przypominają, że to nie była sielanka.

Jedna rzecz z pewnością zmieniła się jednak na lepsze – ludzie mieli w końcu dużo łatwiejszy dostęp do muzyki. Wspomina pan m.in. o zatrzęsieniu kaset w swoim akademiku i losowaniu rozstrzygającym, która z nich zostanie włączona jako pierwsza. A jak wyglądała dystrybucja muzyki na szerszą skalę?

Przede wszystkim mieli wielki głód muzyki. Najświeższe wydania muzyczne można było pozyskać z radia. Po prostu się je nagrywało. Istniał osobliwy fenomen w państwowych rozgłośniach. Nie dość, że puszczali płytę w całości, dzieląc ją na strony, to jeszcze w odpowiednim momencie mili prezenterzy mówili „Start” – żeby było wiadomo, kiedy wcisnąć „Record” w magnetofonie. Nie wiem kiedy zaczął się ten proceder przegrywania z radia całych płyt – w latach 60. czy już 70. – ale apogeum przeżywał w latach 80. i na początku 90. Muzyki można było zaczerpnąć w każdym większym mieście w Wypożyczalni Płyt Kompaktowych. To były takie dziwne instytucje, w których najpierw inwestowano w płyty, a potem albo je wypożyczano, albo przegrywano na powierzone kasety. Oczywiście nie było mowy o licencjach od producentów nagrań. O wiele więcej było wytwórni wydających pirackie kasety. Z ich powodu artyści tracili sporo pieniędzy, ale dla ludzi po czasach komuny, gdzie nie było szerszego dostępu do zagranicznej muzyki, był to sposób na nadrobienie wszelkich zaległości. Pirackie firmy atakowały wprost z ulicy. Słynne łóżka polowe czy stoliki turystyczne były często porozstawiane w strategicznych miejscach, jak np. przystanki autobusowe. I tak można było sprzedawać. To był okres, kiedy nie istniały prawne regulacje, które mogłyby skrępować taką działalność.

Istniała też kategoria miejsc bardzo ulotnych i nietypowych, które określam jako symptomy tej epoki. Tutaj należy wymienić Hookie Pookie Pub przy Kopernika, gdzie nie było żadnej sceny. Zespoły grały na podłodze. Mieścił się tam jeszcze bar i stół bilardowy.

Ustawa o prawie autorskim weszła dopiero w 1994 roku. Z muzyką można było być blisko nie tylko poprzez kasety, ale także poprzez koncertowo-rozrywkowe lokale, które pojawiały się w całej Polsce. Jak wyglądała w latach 1989-93 imprezowa mapa Warszawy?

Najważniejsze z tych miejsc istniały bardzo krótko, jak Fugazi, który funkcjonował przez prawie rok od 1991 r. To było pierwszy lokal, w którym codziennie odbywały się koncerty i na tej zasadzie zapisał się w Warszawie jako coś niezwykłego. Funkcjonował też nocny klub Filtry, taki nieco bardziej elitarny, ale tak naprawdę ciężar koncertowy rozkładał się jeszcze w klubach studenckich, które wyrobiły sobie markę w latach 80., w Stodole, Remoncie, Hybrydach czy Medyku. W latach 90. działały dalej, lecz z większym przyspieszeniem i szerszym wachlarzem. Istniała też kategoria miejsc bardzo ulotnych i nietypowych, które określam jako symptomy tej epoki. Tutaj należy wymienić Hookie Pookie Pub przy Kopernika, czyli właściwie normalne mieszkanie na parterze w starej kamienicy z dwoma pokojami. Nie było żadnej sceny. Zespoły grały na podłodze. Mieścił się tam jeszcze bar i stół bilardowy. Do tej pory nie mogę się nadziwić, że takie miejsce istniało parę lat. Już pomijam relacje starszych kolegów, którzy opowiadali, że można tam było kupić wszelkie narkotyki. No ale to działo się po kryjomu, a hałas pochodzący z grania koncertów? Nie da się go przecież przykryć.

Rafał Księżyk, fot. Zofia Dimitrijević
Rafał Księżyk, fot. Zofia Dimitrijević

Rozumiem, że to nie było jedyne tego typu miejsce?

Słynny pub Moskwa przy Puławskiej, który mógłby pretendować do tytułu najbardziej punkowego polskiego klubu wszech czasów. Dekadencja tam aż się wylewała. Bardziej przytomni koledzy pamiętają, że jak do środka weszło 30 osób, to już był ścisk. A mimo to grały tam koncerty takie zespoły, jak Houk czy Max i Kelner. Był Marilyn na Polu Mokotowskim, który nieustannie się przeistaczał. Na początkowo nie mieli koncesji na alkohol. Trzeba było zapukać, a właściciel przez wizjer oceniał, czy możesz wejść. Potem stał się klubem z imprezami techno, a w końcu mordownią, którą zamknięto na przełomie tysiącleci, bo zastrzelili tam kelnerkę. Trafiła ją zbłąkana kula? Prywatnym klubem był też Exit ulokowany na parterze willi na Zaciszu. Występowały tam ulubione zespoły jej właścicieli z Apteką na czele, która przez jakiś czas miała tam miejsce prób i praktycznie w niej mieszkała. Mówię o undergroundzie, ale obok była cała masa masowych miejsc.

Na przykład?

W Hali Gwardii odbywały się festiwale rockowe, najdłuższy trwał trzy dni: Silmarile – Klejnoty Polskiego Rocka. Przewinęło się tam kilkanaście tysięcy osób.  Z innego maratonu koncertowego pamiętam tylko występ Złotoustego i Aniołów. Skład tego zespołu był niesamowity, bo na basie był Tony Maimone, grający wcześniej w amerykańskiej postpunkowej legendzie Pere Ubu, Marek Jackowski na gitarze i młody Robert Gawliński, jeszcze przed sukcesem Wilków, na wokalu. Oczywiście to był zbyt karkołomny skład, by zespół mógł istnieć długo. Festiwale i zagraniczne koncerty odbywały się też na Torwarze. W 1993 r. zagrał tam koncert Iggy Pop i pod sceną było puściutko, choć wydał wtedy bardzo przyzwoitą płytę American Caesar.

Ponoć Iggy Pop nie zdecydował się jednak po koncercie zapoznać z polską widownią i iść na imprezę, a jego muzycy, którzy to zrobili, wrócili przerażeni.

Iggy był na kolacji z Andrzejem Marcem, menedżerem, który go ściągnął. I chyba przyjechał wtedy ze swoją żoną, Suchi Asano, która go mocno pilnowała. Natomiast muzycy Iggy’ego pojechali dalej na imprezę z zespołem Apteka i widząc podziarganych Ukraińców i wielkie kreski amfetaminy sypane na drzwi wyjęte z garażu, postanowili zawrócić. Nie byłem na tej imprezie, ale z trzema osobami, które miały okazję się znaleźć w tamtym czasie i miejscu rozmawiałem. To w sumie zabawne, że ta polska „dzika rzecz” wystraszyła zdawałoby się równie dzikich muzyków z rubieży zachodnich.

IGGY POP - Torwar. Warszawa 24-07-1993

Wraz z transformacją otworzyły się drzwi, które do tej pory pozostawały zamknięte dla Polaków. LSD, amfetamina, nieco później ecstasy – w kontekście tych środków mówi pan w książce o drodze od punkowego frontmana do psychodelicznego ravera. Co to za ścieżka?

Ona jest znana na całym świecie. Jeśli ktoś oglądał film o Joe Strummerze z The Clash, to tam jest taki moment, kiedy gra rasowe rave’y gdzieś w lesie na polanie. Był też Mark E. Smith, lider brytyjskiej postpunkowej sceny i wielu, wielu innych. Na świecie to przejście muzyków, którzy debiutowali w ramach punkowego zrywu, a potem weszli w bardziej taneczne klimaty, jest dobrze udokumentowane. Ten schemat także sprawdził się w Polsce za sprawą Skandala, który zaistniał w świecie muzyki jako frontman zespołu Dezerter. Był właśnie typem człowieka z takim podejściem do życia na tu i teraz, czyli „No future” – bez oglądania się na wszystko inne. W Dezerterze się za długo nie utrzymał, a jak się granice otworzyły, zaczął jeździć do Berlina. Tam został zainfekowany nową kulturą taneczną, co szło w parze oczywiście z fascynacją psychodelikami. Zaczął więc w Polsce organizować pierwsze imprezy rave’owe.

Nam się wydaje, że to my byliśmy pod wielkim wrażeniem zespołów z Ameryki, a okazuje się, że dla nich to doświadczenie było jeszcze bardziej fascynujące. Byli w innym świecie, pełnym nowych i nieznanych wrażeń.

Gdzie one się odbywały? I co im towarzyszyło?

Te pierwsze przeważnie gdzieś wzdłuż Wisły, np. na Cyplu Czerniakowskim w Warszawie. Dookoła zieleń i pustki, więc warunki idealne. Skandal przywoził muzykę z Berlina razem z LSD w papierkach. W takiej formie łatwo udało się kwasy przeszmuglować na granicy, wkładając je do koperty z płytą winylową. Podejrzewam też, że na polskiej granicy w tamtym czasie nikt by i tak nie wiedział, co to jest. Z Amsterdamu przywożono różne odmiany marihuany łącznie z nasionami, ale skończyło się na tym, że rynek opanowała produkowana w Polsce amfetamina, co naturalnie było dużą bazą dla rozwoju mafijnego środowiska. To na swój sposób podsumowuje przemiany tej epoki. W końcu w latach 80. była albo słaba trawka, samosiejka, po której trochę w głowie zaszumiało i koniec, albo kompot, dla zdesperowanych, jak wielu ówczesnych gwiazdorów rocka z Ryśkiem Riedlem na czele. Jeszcze na początku lat 90. na Krakowskim Przedmieściu snuły się tabuny heroinistów. Stawali jak upiory przed kawiarnią Poziomka u wrót Placu Zamkowego z głowami zwieszonymi w dół. Potem w modę weszło kolorowe i ekstatyczne LSD, a później speed, który był nie tylko odmóżdżający, ale bardzo zimny i nakręcający, co jest dla mnie metaforą wczesnego kapitalizmu.

W twórczości którego polskiego zespołu odbijają się według pana najsilniej te nowe na rynku substancje?

Polskim zespołem z tego etosu narkotycznego była Apteka, jak sama nazwa wskazuje, tudzież ich płyta Narkotyki. Kolejny album tego zespołu, czyli Urojone całe miasta uważam za najlepszą rockową płytę tamtej epoki. Ona była zupełnie światowa, utrzymana w nurcie madchester, który inspirował się i sceną rave’ową, i psychodelią lat 60., ale tutaj był też ten postpunkowy pazur. W muzyce Apteki wybrzmiewały dodatkowo echa hip hopu, a za nimi inteligencja i zadziorność, ale to wszystko i tak na krótką metę. Potem używkowe życie wywindowało zespół na wyżyny wydolności, a po takim apogeum mogło być już tylko gorzej.

okładka albumu Apteki „Urojone całe miasta”
okładka albumu Apteki „Urojone całe miasta”

Jednocześnie w tych zaskakujących czasach serię koncertów za nocleg gra w Polsce zespół Green Day. Jak to w ogóle było możliwe?

Green Day był wtedy zespołem sprzed wielkiego sukcesu, który wywodził się z hardcorowego etosu. Zgodnie z jego zasadami grało się za zwrot kosztów i nocleg. Oni tak przejechali nie tylko Polskę, ale pół Europy. Maciej Chmiel, dawny manager zespołu Dezerter, opowiadał mi, jak po latach spotkał inny zespół z tej sceny, Soulside, który squatowo-klubową trasę po Europie wspominał jako jedną z najlepszych przygód życia. W USA było im ciężko, bo na koncerty jechali czasem prawie 300 km, żeby zagrać godzinkę, a potem dajmy na to kolejne 2 dni jazdy furgonetką do innego miasta. W Europie z kolei wszędzie było dla nich bliżej, otaczał ich nimb gości ze Stanów, lubili grać na squatach czy w miejscach z bardziej artystowskim klimatem. Czuli się tutaj jakby trafili do kulturowego raju. I nam się wydaje, że to my byliśmy pod ich wielkich wrażeniem, bo zespół z Ameryki, a okazuje się, że dla nich to doświadczenie było jeszcze bardziej fascynujące. Byli w innym świecie, pełnym nowych i nieznanych wrażeń.

Dzika rzecz to książka, która stanowi nie tylko kompendium miejsc, zespołów i kierunków, które weszły w polski underground w momencie transformacji. To także opis niezwykle gęstych i pionierskich zjawisk społecznych, przeplatanych przemocą i brutalnością tamtych czasów. Jak sobie pan poradził z tak olbrzymim materiałem?

Rzeczywiście pojawił się problem, gdy uświadomiłem sobie, jaki jest ogrom tamtych zjawisk. Pierwotnie chciałem napisać o całych latach 90., ale szybko musiałem się ograniczyć do samego okresu transformacji. O samej scenie hardcore’owej w Polsce możnaby stworzyć osobną pozycję. Podobnie ze sceną metalową, która wówczas też bardzo urosła w siłę. W Dzikiej rzeczy czasem takie tematy załatwiam dosłownie jednym akapitem i one z pewnością mogłyby zostać rozwinięte. Przykładowo zupełnie dziwaczna i osobliwa scena, o której się mówiło z pogardą „jabol punk”, czyli punk z prowincji. Starałem się też trochę go bronić, nie tyle podnosząc ich dokonania artystyczne, co sam głos społeczny. Wiele zjawisk zaledwie zasygnalizowałem, nie mając już miejsca, aby się rozpisać. Kluczem w Dzikiej rzeczy były te zjawiska, które w tamtych realiach okazały się nowatorskie i transgresyjne.

okładka książki „Dzika rzecz”, Wydawnictwo Czarne
okładka książki „Dzika rzecz”, Wydawnictwo Czarne

Czyli?

Takie zjawiska, które dokonywały jakiegoś wyłomu. Przełamywały wcześniej istniejące granice w rzeczywistości i burzyły pewne wyobrażenia, przebijając się w innym kierunku. Ludzie, o których piszę w Dzikiej rzeczy, freaki pochodzące z undergroundu, byli pionierami innego, bardziej kolorowego życia. W tamtym czasie nie było nikogo innego, kto by mógł kłaść takie fundamenty. To oni byli awangardą, ale w tym wszystkim w końcu się spalili. Nie myśleli o tym, by zainwestować w pierwszy czy drugi filar i nawet kiedy już otwierali swoje firmy to niekoniecznie trzymali je twardą ręką, jak np. studio Złota Skała. Zespoły przez wiele lat mogły sobie tam nagrać płyty zupełnie za darmo, a potem brakło na prąd. Dlatego ta heroiczna generacja tamtych lat została brutalnie potraktowana przez czas, bo koniec końców zatriumfowały drapieżny kapitalizm i mentalność drobnomieszczańska. Stąd niektórzy uważają, że ścieżką dźwiękową polskiej transformacji było disco polo, ale w tamtej epoce nie spotkałem człowieka, który by go rzeczywiście słuchał.

Redaktorka Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty