Wszystkie stany Jacka White'a15.04.2022
Pochodzący z Detroit muzyk wydał kilka dni temu swoją najnowszą solową płytę – Fear of the Dawn. Od razu zresztą zapowiedział też kolejną – Entering Heaven Alive, która ma pojawić się latem. Pierwszą już przesłuchaliśmy – Jack White po raz kolejny próbuje zdekonstruować muzykę pop i zbudować ją na nowo przy pomocy innych gatunków, jako głównego narzędzia używając przesterowanej na wszystkie możliwe sposoby gitary.
Nie, ten album nie zmieni świata, ale nie wydaje się też, żeby o to White’owi chodziło. To po prostu kolejny etap jego wiecznego, imponującego rozwoju. Kolejna twarz artysty, który robi muzykę według własnego przepisu. Wszystkimi wcieleniami Jacka White’a, jego kolejnymi projektami, koncepcjami i inicjatywami (nie tylko muzycznymi), można by obdarować kilka osób. On jednak jest jeden i od ponad 20 lat prezentuje nam swoją własna, oryginalną wizję gitarowego chaosu – czego się nie dotknie, zamienia w złoto. Trudno przewidzieć, jakie będą kolejne kroki White’a, ile zespołów jeszcze założy i co zrobi w życiu osobistym. Sytuacja jest dynamiczna. Na przykład kilka dni temu nieoczekiwanie oświadczył się podczas koncertu i wziął ślub na scenie – jego wybranką i kolejną żoną została Olivia Jean, wokalistka zespołu the Black Belles. Warto jednak prześledzić jego drogę do sukcesu: opartą na gigantycznym talencie, dobrze przemyślanej autokreacji, olbrzymiej pewności siebie oraz – niestety – skłonności do konfliktów.
Kiedy Jack poznał Meg
To, kim dziś jest dziś, zawdzięcza sobie. Ale nie tylko. Możliwe, że w ogóle nie odniósłby sukcesu, gdyby nie Megan White, którą poznał w liceum. A już na pewno bez niej nie byłoby Jacka White’a, bo artysta, o którym piszemy, urodził się jako John Anthony Gillis. Para wzięła szybki ślub, Jack przyjął nazwisko Meg, a ona nauczyła się grać na perkusji. Powstał zespół The White Stripes – reszta jest historią. Od początku muzykom towarzyszyło małe kłamstwo, które zapewne wzmacniało zainteresowanie zespołem. Muzycy zaczęli bowiem przedstawiać się jako rodzeństwo, choć plotki mówiły coś zupełnie innego. Dziś, w czasach Wikipedii, Reddita, asystentów głosowych i każdej informacji oddalonej o zaledwie trzy kliknięcia, trudno to sobie wyobrazić, ale 20 lat temu niejasny status formalny Jacka i Meg był na ustach wszystkich fanów muzyki. Prawda wyszła na jaw dopiero w 2002 r., kiedy wypłynął dokument potwierdzający koniec ich małżeństwa. Kariera The White Stripes miała się jednak wówczas doskonale – w tamtym czasie byli na absolutnym szczycie.
Wielki przełom, czyli płyta nr 3 nagrana w 4 dni
Zespół od początku miał na siebie oryginalny pomysł sceniczny. Nie dość, że duet, to jeszcze prezentujący się w ograniczonej palecie barw – czerwieni, bieli i czerni. Minimalizm był też odczuwalny w brzmieniu. Ona na perkusji, swoją grą całkowicie zaprzeczając wszelkiej wirtuozerii, on na wokalu i gitarze, na zmianę włączając i wyłączając przester. Grali piosenki oparte mocno na brzmieniu bluesowym i folkowym. Wypuścili dwa albumy, zdobywając popularność na podziemnej scenie stanu Michigan i okolic. Płyty The White Stripes (1999) i De Stijl (2000) to dziś wydawnictwa kultowe, których surowość i bogactwo pomysłów to tylko jeden z dowodów geniuszu Jacka White’a. Prawdziwym jednak przełomem było White Blood Cells (2001), nagrane w zaledwie cztery dni, wyprodukowane przez White’a, doskonałe brzmieniowo i chwytliwe. Przeboje pokroju akustycznego Hotelu Yorba, króciutkiego i pędzącego Fell In Love With a Girl (z latającym w kółko w telewizyjnych stacjach muzycznych LEGO-klipem Michela Gondry) czy rozpoczynającego album Dead Leaves and the Dirty Ground idealnie wstrzeliły się w rozpoczętą na przełomie stulecia muzyczną rewolucję. Jakkolwiek to nie zabrzmi, The White Stripes, obok m.in. The Strokes, Yeah Yeah Yeahs, Interpolu, The Black Keys czy The Von Bondies, pokazali, że post-punkowe, brudne brzmienie gitar znów może być cool. Garażowa muzyka powróciła na salony. Przerywając ten podniosły wątek, warto wspomnieć o zatargach, które Jack White miał z liderami dwóch ostatnich wymienionych zespołów. Co prawda wyprodukował debiutancki album pochodzących również z Detroit The Von Bondies (nagrania trwały 3 dni), ale dwa lata później pobił w klubie lidera zespołu, Jasona Stollsteimera. I to tylko dlatego, że tamten nie chciał z nim rozmawiać. Poszkodowany wylądował w szpitalu, a White musiał uczęszczać na zajęcia z panowania nad gniewem. Natomiast konflikt z wokalistą i gitarzystą The Black Keys, już podobno zażegnany, był o wiele dłuższy i przeniósł się nawet na kolejne pokolenia. W skrócie: White uważał, że The Black Keys skopiowali jego brzmienie – nie pozwalał więc duetowi nagrywać w swoim studio, a swoim dzieciom bawić się z córką Dana Auerbacha (wszyscy chodzili do tej samej szkoły). „Możliwe, że będę musiał chodzić na wywiadówki i siedzieć przez 12 pieprzonych lat w klasie na dziecięcych krzesełkach obok tego dupka” – pisał w mailach do swojej drugiej żony, modelki i piosenkarki Karen Elson. Korespondencja wyciekła w 2013 roku. Niedługo później Elson złożyła wniosek o zakaz zbliżania się, a potem wniosła o rozwód, zarzucając muzykowi agresywne zachowanie i zastraszanie.
„Po po po po po”, czyli z garażu na stadiony
Elephant – album, na który wszyscy czekali i zarazem płyta naznaczona piętnem jednego wielkiego hitu. Szansa, że w karierze Jacka White’a coś jeszcze przebije sukces Seven Nation Army, jest znikoma. Oparty na powtarzającym się motywie utwór, ze względu na swoją prostotę idealnie wpada w ucho, dzięki czemu szybko stał się stadionowym hymnem, nuconym podczas meczów i imprez na całym świecie. Zaczęło się podobno tuż po wydaniu płyty, w 2003 roku – gitarowy riff zaczęli śpiewać kibice belgijskiego Club Brugge podczas starcia z A.C. Milan. Wygrali i piosenka stała się ich nieoficjalnym hymnem. Kilka lat później role się odwróciły i to A.C. Milan przejął Seven Nation Army. Zawłaszczony utwór rozniósł się na całe Włochy, a kiedy włoska drużyna wygrała finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w 2006 r., utwór nazywany po prostu „Po po po po po” popłynął po ulicach Rzymu. Żeby uświadomić sobie, jak wielkim przebojem jest Seven Nation Army, wystarczy zerknąć na liczby. Wśród najpopularniejszych utworów The White Stripes na Spotify ma ponad miliard wyświetleń (drugie Fell In Love With a Girl „zaledwie” 153 miliony). Nie jest źle też na YouTubie, gdzie teledysk niedługo dobije do pół miliarda. Popkulturowy fenomen jednej piosenki mógłby na zawsze zachwiać karierę The White Stripes, ale zespół nie przetrwał zupełnie innej próby.
Koniec i początek
Po płycie Elephant Jack i Meg radzili sobie świetnie – przede wszystkim sporo koncertowali. W 2005 roku wystąpili m.in. na Open’erze – wówczas jeszcze odbywającym się na gdyńskim Skwerze Kościuszki. To wtedy mający polskie korzenie Jack White po raz pierwszy odwiedził kraj swojej matki, Teresy Bandyk. Kończył wówczas 30-stkę – najpierw więc publiczność odśpiewała mu Sto lat, a potem organizatorzy zrobili mu imprezę, na którą zaprosili jego rodzinę, łącznie z babcią. Miesiąc wcześniej zespół wydał piąty w karierze album, Get Behind Me Satan, odmienny stylistycznie, ale mocno doceniony przez krytyków, słuchaczy i akademię Grammy. White nie porzucił jednak gitarowego grania – objawiło się ono w jego drugim, nowym zespole – The Raconteurs – założonym ze starym znajomym z Michigan, Brendanem Bensonem oraz muzykami Greenhornes. I znów sukces, trasy i kolejne wydawnictwa na koncie (ostatnie w 2019 roku). Jack nie zapomniał jednak o The White Stripes – w 2007 roku wyszła płyta Icky Thump, czyli największy sukces zespołu w Stanach (drugie miejsce na liście Billboard 200). „Ta płyta opowiada o pozytywach. O tym, jak czujesz, że żyjesz, o braniu głębokich oddechów i byciu szczęśliwym”, mówił White. W tym samym czasie druga połowa duetu nie czuła się tak wspaniale. Meg była przytłoczona długą, wymyślną trasą, obejmującą m.in. 10 kanadyjskich prowincji i spory kawałek USA. Miała stany lękowe. W pewnym momencie powiedziała po prostu „dość”. Reszta trasy została anulowana, a zespół zawiesił działalność. Ten moment w karierze, bycie na samym szczycie i zarazem na skraju przepaści, dobrze pokazuje ilustrujący kanadyjską trasę dokument Under Great White Northern Lights. Dziennikarz „Los Angeles Times” porównywał film do kanonicznych rock-doców pokroju The Rolling Stones: Gimme Shelter z 1970 r. czy Dont Look Back z 1967 r. Warto spojrzeć jednak na niego jako pożegnanie. Dosłownie był nim jednak dopiero ostatni występ w karierze The White Stripes. Zagrali w programie Conana O’Briena 20 lutego 2009 r. – oboje na gitarach, oboje przy mikrofonach. Wykonali swoją ikoniczną piosenkę We Are Going to Be Friends. Dokładnie dwa lata później zespół oficjalnie przestał istnieć, a Meg zaszyła się w głuszy z dala od świata. Symboliczny hymn o przyjaźni szybko przestał mieć znaczenie – Jack nie szczędził byłej partnerce gorzkich słów. Dziś praktycznie nie rozmawiają.
Od bluesa do Bonda
Solowa kariera White’a, w przeciwieństwie do większości muzyków, nie zaczęła się w momencie rozpadu jego głównego zespołu. Kiełkowała w nim powoli. Trudno zresztą tak naprawdę powiedzieć, który projekt Jacka jest w danym momencie dla niego najważniejszy – wydaje się on wkładać w każdy tak samo dużo energii i nigdy nie pozwalać sobie na nicnierobienie. Można też wysnuć tezę, że The White Stripes zawsze tak naprawdę było projektem solowym, a Meg, według White’a niezbyt zainteresowana podbijaniem świata, nie odgrywała tu tak dużej kreatywnej roli i nie wytyczała kierunku rozwoju duetu. Kiedy więc Jack dał Meg czas i czekał, aż zmieni ona zdanie co do przyszłości The White Stripes, koncertował z The Raconteurs i przy okazji powołał do życia The Dead Weather. Legenda głosi, że wszystko zapoczątkowało zapalenie oskrzeli – Jack tracił głos i na scenie wokalnie wspierała go Alison Mosshart, czyli połowa The Kills. Artyści tak bardzo się zaprzyjaźnili, że wkrótce narodził się cały zespół, do którego dołączyli Jack Lawrence z The Racounters i Dean Fertita z Queens of the Stone Age. White, co ciekawe w nowym projekcie usiadł za perkusją – wrócił do instrumentu ze swojej młodości już rok wcześniej, kiedy pracował z Alicią Keys nad utworem do Quantum of Solace – Another Way to Die zebrało co prawda mieszane recenzje i raczej nie trafi nigdy do top 10 bondowskich piosenek. Kiedy jednak macza się palce w uniwersum Bonda, z miejsca przechodzi się do historii. Dla artysty, który niecałą dekadę wcześniej nagrywał pierwszy niszowy, blues-rockowy album w garażu w Detroit, było to niebywałe osiągnięcie.
Gitara z gwoździ i butelki
To, jak szybko postępowała kariera Jacka White dobrze pokazują też inne aktywności, w które się angażował. Intensywnie produkował albumy innych artystów i artystek, oddając m.in. hołd prawdziwym legendom – Lorettcie Lynn i Wandzie Jackson. Założył niezależny label Third Man Records, który nieustannie się rozrasta, angażuje w rozmaite akcje i kultywuje stosowanie analogowych technologii i wydawanie muzyki na winylach. Występował też w filmach – od tych fabularnych, jak oscarowe Wzgórze nadziei czy Walk Hard (zagrał małą, choć pamiętną rolę Elvisa), przez eksperymenty z pogranicza (Kawa i papierosy Jarmusha, jeszcze z Meg), po „superbohaterskie” muzyczne dokumenty. Chodzi tu o It Might Get Loud, gdzie pojawił się obok Jimmy’ego Page’a i The Edge’a z U2, tym samym przypieczętowując swój status jednego z najważniejszych gitarzystów w historii. Otwierająca film scena to idealna metafora oryginalnego stylu Jacka White’a, a także jego bezczelności i kreatywności. Otoczony krowami muzyk buduje na podwórku swojego domu prowizoryczną gitarę z kawałka drewna, kilku gwoździ, butelki coli, przystawki gitarowej i jednej struny, a potem zaczyna na niej grać, kwitując występ zdaniem: „Kto powiedział, że musisz kupować gitarę?”. A potem uczył Page’a i The Edge’a, jak grać piosenki The White Stripes. Trudno o bardziej symboliczne przekazanie warty w muzyce rockowej.
Przekleństwo doskonałości
Solowe płyty Jacka White’a to tak naprawdę najnudniejsza i najbardziej przewidywalna część jego niebywałej kariery. Nie żeby były złe – wprost przeciwnie. Każda, od debiutanckiej Blunderbuss (2012), przez Lazaretto (2014) i Boarding House Reach (2018), aż po wydaną właśnie Fear of the Dawn jest dopracowana do granic możliwości i skrzy się od pomysłów. White trzyma się swojego charakterystycznego brzmienia gitary, ale eksperymentuje przy okazji tak bardzo, jak tylko się da – ze stylem, instrumentarium i gośćmi. Na nowym albumie pojawia się nawet raper Q-Tip, najważniejszy chyba członek legendarnej hip-hopowej grupy A Tribe Called Quest. Problem jest jednak dość unikatowy – przez ponad 20 lat artystycznej gonitwy i szlifowania wysokiego poziomu w niezliczonych projektach, wydaje się, że White pokazał nam już wszystkie możliwe warianty swojej muzyki i osiągnął absolut. Nie jest to oczywiście do końca prawda. Na nowym albumie eksperymentuje jak nigdy, idąc mocno w stronę prog-rocka i stawiając na chaos. Na jakimś jednak poziomie te utwory nie są dla nas niespodzianką. To wariacja na dobrze znany temat, oparta na tym samym głosie i brzmieniu gitary. Można spojrzeć jednak na to wszystko z innej strony: żyjemy w czasach, w których sama muzyka ma coraz mniejsze znaczenie, wyparta przez towarzyszące premierom kampanie promocyjne i tiktokowe virale; sterowana przez algorytmy, a nie indywidualne gusta. Może więc Jack White, zanurzony tak bardzo w analogowym świecie, że bardziej się nie da, po prostu odnalazł sposób, jak obejść rządzące nami dziś schematy: muzykiem tylko bywa, czerpiąc z grania radość i niczym się nie przejmując. A na życie zarabia jako biznesmen.
zobacz także
- Celebracja chaosu. W nowym muzycznym dokumencie głos zabierają członkowie Metalliki, Guns N’ Roses i Slipknot
Newsy
Celebracja chaosu. W nowym muzycznym dokumencie głos zabierają członkowie Metalliki, Guns N’ Roses i Slipknot
- Dev Patel, Alicia Vikander i Joel Edgerton w nowym, dłuższym zwiastunie średniowiecznego „The Green Knight”
Newsy
Dev Patel, Alicia Vikander i Joel Edgerton w nowym, dłuższym zwiastunie średniowiecznego „The Green Knight”
- Głosy Nicole Kidman i Keanu Reevesa pomogą medytować przed snem
Newsy
Głosy Nicole Kidman i Keanu Reevesa pomogą medytować przed snem
- Martin Aamund: Uwielbiam tworzyć światy – nawet na 30 sekund
Ludzie
Martin Aamund: Uwielbiam tworzyć światy – nawet na 30 sekund
zobacz playlisty
-
Tim Burton
03
Tim Burton
-
Walker Dialogues and Film Retrospectives: The First Thirty Years
12
Walker Dialogues and Film Retrospectives: The First Thirty Years
-
03
-
filmy
01
filmy