Bruno Althamer | Dobrzy ludzie19.04.2019
Witajcie Drogie Dzieci, nazywam się Eugeniusz Rad. Mam nadzieję, że podróż wam się nie dłużyła i przebiegła spokojnie. Zapewne zastanawiacie się wszyscy, dlaczego postanowiłem zaprosić was do Wietnamu. Jest co najmniej kilka powodów.
Po pierwsze, uznałem, że przyda się wam trochę odpoczynku od codzienności. Trochę, jak ja to mówię, „oddechu”. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja w kraju może wydawać się beznadziejna i dość przytłaczająca. To może boleć – zwłaszcza, gdy znajdziecie się w niej nie z własnego wyboru.
Po drugie, zdarza się, że gdy przeniesiecie swoją świadomość na inny plan, otrzymujecie nową perspektywę. Coś, jakby w jednej chwili zamienić bergsonowski dekadentyzm na bouysowskiego obserwatora z zewnątrz. No, nieważne. Przynajmniej na razie.
Bądź co bądź jesteście właścicielami własnych ciał, a te przywiązują was dość mocno do świata rzeczy (platońskiego skądinąd). Mówiąc w skrócie: jeśli wasze ciało zmieni położenie względem świata (który stanowi sumę innych ciał i antyciał), to momentalnie znajdzie to odbicie w waszym wnętrzu.
Cholera, znów zbyt zawile.
Inaczej: Jak wyjedziecie za granicę, to zagranica wjedzie w was. O.
No dobrze... co to ja chciałem...
Ach tak! Po trzecie, chciałem w tej nowej sytuacji dać wam szansę poznania się nawzajem. Pochodzicie z różnych środowisk i kształtowały was zupełnie inne przeżycia (dość wyjątkowe). Wydało mi się zupełnie oczywiste, że wypadałoby stworzyć wam, moi mili, sposobność do jakiegoś wspólnego doświadczenia. Przy czym jest to istotne, aby było to doświadczenie względnie przyjemne. Stąd pomysł tej wspólnej kolacyjki. Na pewno będzie pyszna i zrekompensuje wam niewygody podróży. Wybaczcie trasę przez dżunglę, ale w dzisiejszych czasach naprawdę trudno o jakieś ustronne miejsce. Przemysł turystyczny, zapędy oligarchów i agresywna ekspansja legalnych i nielegalnych plantacji podzieliła każdy odcinek tego świata na pół. Pardon! Do rzeczy!
Po czwarte, jak zapewne zauważyliście, wszyscy pochodzicie z Polski. A to numer co? Coś podobnego! Ha ha… No dobrze. Z Wietnamem łączy nas natomiast rewolucyjna przeszłość i świetlana przyszłość. Jest oczywiście więcej wspólnych mianowników. To o tyle ważne, o ile trafne będą wasze spostrzeżenia. Wszystkie te obserwacje powinny poszerzyć waszą świadomość, a to po prostu moi drodzy rzecz naj-waż-niej-sza. Tym bardziej zadowala fakt, że będziecie mieli z kim te spostrzeżenia wymieniać. Możecie to nawet robić na bieżąco. No cudo!
Po piąte, mają tu naprawdę dobre jedzonko. Wziąłem oczywiście pod uwagę, iż część grupy to weganie. Dla naszego kochanego szefa kuchni nie jest to najmniejszy problem. Poprosiłem go nawet, żeby wziął oddzielny zestaw garnków i patelni.
Po szóste… no cóż, chyba nie ma sensu dalej wymieniać... przynajmniej na razie. Po siódmym zaczynają się moje osobiste kwestie, po dwudziestym piątym trochę antropologii i socjologii, a przy siedemdziesiątym wchodzą już kwanty i astrofizyka. Jak będziemy mieli kiedyś chwilkę, to chętnie wam opowiem. No dobrze. To skoro już z grubsza wiemy, po co się spotkaliśmy w Wietnamie, to chciałbym złożyć wam pewną propozycję. Nie musicie odpowiadać od razu, a nawet wolałbym, żebyście się chwilę nad tym namyślili. Każdy z osobna, jak i wszyscy razem. No więc wydaje mi się, że jesteśmy sobie w stanie pomóc. W sensie: Ja jestem w stanie pomóc wam, a wy jesteście w stanie pomóc mi.
Poza tym, że łączy was narodowość, to niechlubnie wszyscy, moje drogie dzieci, macie pozakładane sprawy w sądach. Ktoś ma postępowanie, ktoś zawiasy, prace społeczne…. Wybaczcie mi, że mówię o tym przy stole, ale to w dalszym ciągu lepsze, niż mówienie o tym przy szafie. He he… No tak! Jestem w stanie przejąć wasze sprawy i zakończyć je w trybie priorytetowym. Oczywiście zakończyć je pomyślnie. Wystarczy, że przekażecie mi pełnomocnictwo, a ja się wszystkim zajmę. To z mojej strony.
Jeśli chodzi o moje oczekiwania, to chciałbym, byście moi drodzy załatwili dla mnie pewną sprawę. Przyjmijmy, że jest to właśnie powód numer sześć. Mam kłopot z pewnym jegomościem, i tak się przypadkowo złożyło, że akurat zapuścił swoje wici parędziesiąt kilometrów od waszego hotelu. Podam wam oczywiście koordynaty, ale gdybyście mieli pytać miejscowych, to pytajcie o „gadającego węża”. W ich języku Ô ng rắn.
Na pewno będą wiedzieć, o kogo chodzi. Radzę wam jednak, byście byli ostrożni w ujawnianiu swego zainteresowania owym panem. Ma on w tych stronach wielu zwolenników, i choć nie są to źli ludzie, to po prostu namącił im w głowach. Mogą wam zaszkodzić, a tego byśmy chyba nie chcieli?
No więc, gdy już do niego dotrzecie musicie go... jakby to powiedzieć... wyłączyć. Nie chcę żadnego rozlewu krwi. Najprawdopodobniej będą tam kobiety i dzieci. Zastanówcie się. Na pewno coś wymyślicie. Proste, prawda? Warunkiem sukcesu jest wasza praca zespołowa. Tak więc miłujcie się, tak jak i ja was umiłowałem. Przeważnie w takich momentach pojawia się ktoś, kto proponuje nazwę drużyny. Jeśli czujecie się na siłach, to proszę bardzo. Ja sam stronię od nadawania rzeczom nazw. Dewaluują one istotę tych rzeczy. Spłaszczają ich wspaniałą złożoność. Gdy na was patrzę, drogie dzieci, to moim oczom ukazują się po prostu dobrzy ludzie. Dobrzy ludzie… Cholerka, strasznie się rozgadałem! Jedzcie już, bo wam wystygnie!
Od Autora:
Nie do końca wiadomo, co właściwie wydarzyło się w Wietnamie. Ale skoro dalej czytasz, to pewnie cię to interesuje. Następnego dnia, skoro świt, cała czwórka: Zbój, Piast, Łania i Cieniu udała się nad rzekę, gdzie czekała już na nich łódź. Potem klasycznie: podróż w stronę jej źródła. Tam gdzieś mieli spotkać przewodnika. Miał mieć na imię Chuy (tak żeby było zabawniej) i doprowadzić ich w okolice samotnej skały. Do włazu. Tak – do ciężkiego, żelaznego włazu ulokowanego w ziemi. Zwieńczonego ciężką pokrywą i zamkniętego na trzy spusty. A tam pod ziemią, siatka tuneli z czasów wojny – z tym, że zasiedlający ten schron ludzie, nieuświadomieni o jej końcu, rozwinęli strukturę na dwieście metrów wgłąb planety. To było tak zwane „gniazdo węża” w lokalnym języku... a zresztą. No więc wyobraźcie sobie taką gigantyczną strukturę z dostępnym prądem, wodą i wszystkimi wygodami. Jedynie ten brak dziennego światła...
Przez kilkadziesiąt lat totalnej izolacji wytworzył się tam pewien kult, który zrzeszał ludzi wokół „Królowej Węży”. Jej jaja uratowały ich przed śmiercią głodową w 1974 r. i od tamtej pory zaczęli hodowlę tych gadów. Po wojnie jakiś lokalny gamoń, który zresztą był odpowiedzialny za dostarczanie do schronu jedzenia, odkrył w sobie przedsiębiorcę. Dostrzegł potencjał w wężowych skórach, którymi mieszkańcy schronu próbowali odwdzięczyć się za jedzenie. A że był zaręczony z córką szewca, to tak się poukładało, że w kilkanaście lat rozkręcili niezły zakład z niewielkim butikiem w Hoi-An. Całą produkcję tych ekskluzywnych wyrobów udało się przenieść pod ziemię, gdzie ich produkcja przyjęła formę czegoś w stylu rytualnego uboju.
Nie no. Jaja sobie robię. Nie było żadnego schronu.
Przez chwilę zastanawiałem się jeszcze, nad czymś w stylu plenerowej fabryki kokainy: jakieś rozwieszone w dżungli plandeki, plastikowe beczki, hamaki i karabiny. Całość zawiadywana przez gigantyczną kobrę. Miała mieć nadajnik w głowie. I że to ten nadajnik mieli wyłączyć i puścić węża wolno. To wróżyło jakąś strzelaninę i nie za bardzo chciałem o tym myśleć.
Cofnijmy się do rejsu w górę rzeki. Nie chciałbym odejmować lokalnych uroków odpływom Mekongu, porżniętych warkotem silnika i smrodem spalin. No więc nasi bohaterowie dopływają na miejsce, a tam Chuy. Brak przednich zębów nie przeszkadzał mu w utrzymaniu szerokiego uśmiechu. Po powitaniu poprowadził ich przez las, całą drogę śpiewając jakąś rzewną pieśń w swoim rodzimym języku. Po kilkugodzinnym trekkingu, gdy dźwięk śpiewanej melodii zaczął drażnić bardziej niż siekanie komarów, ich oczom ukazała się niewielka wioska – kilkanaście skromnych chatek zmontowanych z bambusa i blachy falistej. Jej mieszkańcy byli farmerami. Uprawiali pieprz, który suszył się na rozłożonych płachtach przed ich domami. Po podwórzu biegała gromadka rozwrzeszczanych dzieciaków grających w „piłkę” jakimś zwitkem plastikowych torebek. Całości przyglądała się w milczeniu para staruszków siedzących na ganku przed domem. Wszyscy wydawali się bardzo pogodni. Chuy wskazał palcem jakieś miejsce między zabudową. Drużyna ruszyła w tym kierunku. Po chwili cała czwórka ujrzała wreszcie dziewczynkę siedzącą vis-à-vis napiętej jak struna i gotowej do ataku kobry.
Z małego głośnika umieszczonego na głowie gada wydobywał się szumiący dźwięk starego radia. „Join the revolution” – rozbrzmiewał dziwnie zdeformowany niski głos.
Nie za bardzo rozumiem, jaki cel przyświecał stworzeniu takiego wynalazku. Najprawdopodobniej był to jakiś program propagandowy, który zakładał, że niepiśmienne społeczności nadrzecza ulegną agitacjom węża. Zapewne jakiś wysoki rangą amerykański urzędnik podpisał ten projekt na urlopie, w przerwie między kolacją a wejściem do jacuzzi.
Najbardziej jednak bawił mnie fakt, że w prowincji Dong Thap, włączając w to przewodnika, nikt, ale to dosłownie nikt nie mówił po angielsku.
Niezależnie od tego jak skończy się ta historia, godne uwagi wydaje się być to, jak się zaczęła. Chodziło o to, żeby dobrzy ludzie mogli się spotkać. Żeby zrobili coś razem, aby to był prawdziwy cel podróży. I choć przy tego typu dalekich wyprawach rzadko udaje się zrealizować wszystkie plany, to tym razem wszystko było OK.
Nadajnik udało się zdjąć otwieraczem do piwa.
zobacz także
- Bruno Althamer | Opowieść powigilijna
Opinie
Bruno Althamer | Opowieść powigilijna
- Bruno Althamer | To miało być starcie tytanów
Opinie
Bruno Althamer | To miało być starcie tytanów
- Bruno Althamer | Nadchodzi Zbój
Opinie
Bruno Althamer | Nadchodzi Zbój
- Yuval Noah Harari: Era kolonializmu danych
Trendy
Yuval Noah Harari: Era kolonializmu danych
zobacz playlisty
-
Tim Burton
03
Tim Burton
-
Muzeum Van Gogha w 4K
06
Muzeum Van Gogha w 4K
-
05
-
Inspiracje
01
Inspiracje