Opinie |

Bruno Althamer | To miało być starcie tytanów14.11.2018

rys. Bruno Althamer

Tytanomachia to starcie bogów z tytanami. Ta mityczna walka, która dała początek nowemu porządkowi świata, odbyła się długo przed pojawieniem się ludzi.

Tytani – istoty, które istniały przed bogami – zostały obalone przez własne dzieci. W rzeczywistości byli oni żywiołami, którym nadaliśmy cechy ludzkie. Zrobiliśmy to, by stworzyć w naszej świadomości jakiś logiczny obraz powstania świata: Ziemi Gai, po której stąpamy, i nad którą wisi niebo dźwigane barkami nieszczęsnego Atlasa.

W ogólnej świadomości społecznej walka, która jest starciem dwóch przeciwnych sił, jest najstarszą znaną metodą rozwiązywania konfliktów. Może być pojedynczą potyczką, ale również i wielką wojną. Na pewno jest jednak najnaturalniejszym sposobem ustalania swoich racji. Dziś otwartą walkę zastąpiła jednak dopuszczająca inne środki perswazji dyplomacja. Można dzięki niej multiplikować korzyści czy sięgać po argumenty. Wszystkie one jednak i tak ustąpią zawsze sile fizycznej. Tej samej starej i poczciwej, która kształtuje góry, drąży koryta rzek czy zmiata całe miasta z powierzchni ziemi. Tej, która wali w ryj w zaułku ciemnej bramy.

21 czerwca 2018 r., Warszawa

To miało być starcie tytanów. Takie przynajmniej brzmiało hasło powtarzane organizatorów. Coś jednak było na rzeczy, bo od początku wszyscy wiedzieli, że poza rękawicami krzyżowały się tam poważne interesy. Patrząc na ogólny kontekst, trudno jest nie dostrzec w tej konfrontacji wymiaru mitologicznej walki, która zaczęła się gdzieś u zarania dziejów, dając początek niekończącej się nigdy wojnie o własne racje.

Nie można powiedzieć, że była to walka dobra ze złem. Powiedzmy raczej, że chodziło tu o dobro złych interesów.

Lokalizacja eventu była podobno do ostatniej chwili nieznana. Wszyscy zaproszeni mieli dostać wiadomość z adresem trzy godziny przed samym wydarzeniem. Walkę zaplanowano na noc przesilenia letniego. Choć miała się odbyć o północy, to już o jedenastej na sali nie dało się wcisnąć szpilki. Nie było tu charakterystycznych dla tego typu widowisk sportowych blichtru i podniecenia. Zastępował go unoszący się pod sufitem dym z cygar i specyficzny połysk skórzanych kurtek. Z zapisu wideo wydedukować można, że klatka, która miała być areną tego spotkania, ulokowana została gdzieś w piwnicy. Świadczyć o tym mogą niezabudowane instalacje hydrauliczne wiszące pod sufitem oraz surowość betonowych gołych ścian.

Nie można powiedzieć, że była to walka dobra ze złem. Powiedzmy raczej, że chodziło tu o dobro złych interesów. Przedmiotem sporu było prawo do zysków na dość nieciekawych i szemranych rynkach. Obaj zawodnicy reprezentowali interesy swoich panów, tak jak niegdyś Boagrius i Achilles.

W czarnym narożniku stała gwiazda podziemnej sceny – Barabasz. Prawie 130 kilo żywej wagi. Bryła jego ciała przywodziła na myśl zmutowanego genetycznie przerasowionego angusa. Jego gęsto wytatuowana skóra zdawała się niemal pękać pod naporem napompowanych krwią mięśni. Arterie biegnące wzdłuż potężnych ramion i szyi serwowały ciału mieszankę przyjętych wcześniej witamin, ​argininy​ i nienawiści. Barabasz był psem swojego pana, jego żywym eksperymentem, człowiekiem do zadań specjalnych. Niszczącą siłą, której nierespektowanie mogło wynikać tylko z głupoty jego przeciwników. Napisałem „człowiekiem”, jednak już w chwili pisania tego słowa mam ochotę podważyć zasadność jego użycia. Barabasz był potworem i to określenie może z powodzeniem odnosić się zarówno do jego fizjonomii, jak i do jego stanu umysłu. Promotorem Barabasza miał być człowiek ukrywający się pod pseudonimem „Informator” i choć nigdy nie pokazywał się publicznie, to jego obecność zawsze była w pewnym sensie wyczuwalna. Dało się ją odczytać z tłumionych, konspiracyjnych szeptów ludzi, przekazujących sobie wzajemnie na ucho plotki o jego udziałach.

Biały narożnik zajmował Piotr „Piast” Piastowski. Lżejszy od rywala o prawie 20 kilogramów. Dobrze zapowiadający się młody zawodnik. To była jego pierwsza zawodowa walka. Piast skończył technikum samochodowe w Gnieźnie. Przez pewien czas pracował w zakładzie wulkanizacyjnym swojego ojca. Po jego śmierci przeniósł się do stolicy, gdzie w dość krótkim czasie znalazł zatrudnienie na bramce w nocnym klubie „Coco Bongo”. Jego właścicielem był wtedy Marek K. pseudonim „Kozak”, który stał się później promotorem Piastowskiego.

rys. Bruno Althamer
rys. Bruno Althamer

Zaczęło się powoli. Pierwszy gong uciszył ogólny rumor, przenosząc uwagę na czujne oczy obu zawodników. Pierwsza runda była zdecydowanie walką na spojrzenia. Choć nie zabrakło kilku krótkich wymian ciosów, raczej nie osiągały one swojego celu. Obaj pięściarze zdawali się przypominać sobie rady trenerów, którzy zapewne zarwali niejedną noc analizując słabe punkty przeciwnika. Piast jako nowicjusz miał tę przewagę, że nie było za bardzo skąd czerpać danych na temat jego techniki. Z kolei jego rywala – tu nie było wątpliwości – należało trzymać możliwie na dystans, unikając zabójczych żelaznych cepów, którymi w rzeczywistości były jego ramiona.

Runda druga. Tutaj pięści Barabasza zasmakowały już miękkiej materii tkanek oponenta przebijając jego gardę. Piast próbując uniknąć lewych sierpów przeciwnika wycofywał się odskakując w tył, wypłacił mu też kilka niskich kopnięć w udo i łydkę. Cały czas zwiększał dystans, próbując nie dopuścić, by walka nie zeszła do parteru. Przy takiej dysproporcji masy obniżyłoby radykalnie jego szanse na wygraną. Bolesna kombinacja low-kicków zdecydowanie przekonała Barabasza do skrócenia dystansu, co zaowocowało prawym łokciem na skroni Piasta. Głuchy plask uderzenia niemal zsynchronizował się z uderzeniem gongu, który najprawdopodobniej był dla Piasta wybawieniem. Szybka interwencja sędziego umożliwiła Piastowi powrót chwiejnym krokiem do swojego narożnika, pozostawiając Barabasza w centrum ringu. Ten, z nieskrywaną satysfakcją, uniósł ramiona do góry i wydał kilka jakby odzwierzęcych ryków, które kierował to w stronę publiczności, to w kierunku otumanionego rywala.

Wszyscy na sali wstali z krzeseł, gdy dwóch gladiatorów od razu ruszyło na siebie z impetem, jakby zapominając o zapobiegawczej ostrożności.

Trzecia runda z całą pewnością przejdzie do historii. Wszyscy na sali wstali z krzeseł, gdy dwóch gladiatorów od razu ruszyło na siebie z impetem, jakby zapominając o zapobiegawczej ostrożności. Pierwszy Piast: jego prawy prosty wbił się w twarz przeciwnika bez żadnych zahamowań. Zamarkowane uderzenie lewą ręką i od razu powtórzony prawy prosty. Kombinację zakończył solidnym strzałem lewej nogi, której piszczel wbił się w prawy bok kontrpartnera. W odpowiedzi otrzymał zestaw naprzemiennych sierpów przeplatanych łokciami, które choć nie były w stu procentach celne, wywołały wyraźny grymas bólu na twarzy Piasta. To, co działo się dalej, było dość niezwykłe: obaj adwersarze jęli się okładać bez opamiętania, niejednokrotnie uderzając w tym samym momencie. Tutaj już wszystkie ciosy z obu stron osiągały swój cel – z siłą rozpędzonego parowozu gniotły twarze obydwu rywali, niczym tłuczek kuchenny topiący się w toni włókien domowego schaboszczaka. Niszczycielskie fangi miały zmienić nie tylko podział wpływów szarych eminencji tego spektaklu, ale wpłynąć na dalsze losy obu zawodników w ogóle. I chyba właśnie to sprawiało, że z taką pasją kontynuowali wymianę ciosów jeszcze długo po tym, gdy cała sala zamilkła. Symfonia ostatniego kombosa rozbrzmiewała w atmosferze absolutnej ciszy. Prawy głęboki hak w splot, lewy prosty w podbródek, i na koniec coś przerażająco pięknego: czyściutki prawy sierp centralnie w krawędź szczęki, który posłał bezwładne ciało Barabasza na długą randkę z deskami. Kilkanaście hummer-punchów, które zostały wymierzone w resztki twarzy nieprzytomnego potwora, były już tylko formalnością. 

Walka – poza tym, że była spektakularnym widowiskiem – w rzeczywistości ukazywała konieczną konfrontację dwóch skrajnych sił. To coś nieuniknionego, gdy spotykają się dwie odrębności z potencjałem racji. Dokładnie tak, jak niegdyś Kronos i Zeus tworzący u zarania dziejów nowe zasady koegzystencji, tak tutaj Barabasz i Piotrek „Piast” wykreowali nowy ład. Stare zastąpiło nowe. Z chaosu serii ciosów wyłoniła się nowa potęga – nieznana do tej pory siła, która będzie wpływać na dalsze losy światka. Na razie jest za wcześnie, by o tym mówić, ale chyba będzie dobrze.

rys. Bruno Althamer
rys. Bruno Althamer

Epilog: Zwycięstwo.

Czasami wygrana okazuje się początkiem innej walki. Czasami jego następstwa są tym, czego chcieliśmy uniknąć idąc w bój. Piast zniknął, zapadł się pod ziemię. Podobno jakiś miesiąc temu ktoś widział go zakapturzonego w jednym z gnieźnieńskich supermarketów, gdy ładował sobie do koszyka cały karton tofu. Inni mówią, że zauważyli, że z jego warsztatu nocami bije łuna charakterystycznego, niebieskiego światła. Jak mówi jeden z sąsiadów, „coś tam spawa, wierci... ciągle tylko: «wrrrrr i wrrr!». I tak przez całą noc!”.

A Barabasz? No cóż. Po kilkumiesięcznych rekonwalescencjach wrócił na chwilę do zawodu, stając się żywym pomnikiem upadłych wartości. Tatuaże, które zdobiły jego ciało, kojarzone niegdyś z chwałą i zwycięstwem, dziś przywodzą na myśl już tylko sromotną porażkę. Nie pomogły mu nawet filmiki, które z uporem wstawiał do internetu. Wygrażał się w nich, że zniszczy to czy tamto. Jego kolejne potyczki przyciągały rzesze ludzi chcących zobaczyć jedynie jego brzydką gębę. Bez względu na wynik, kończyły się ze strony widowni artylerią prażonych orzeszków lecących w stronę ringu. A całemu zajściu każdorazowo akompaniowało chóralne buczenie.

Zrozumcie to, jak chcecie.

000 Reakcji

Rysownik, Rzeźbiarz, ilustrator. Redaktor efemerycznego periodyku Szumowiny. Laureat nagrody specjalnej fundacji APH. Stara się dzielić czas na wszystkie swoje pasje. Pracuje głównie nocami. Czasami nie odbiera telefonów. Przeważnie oddzwania. Kocha to co robi.

zobacz także

zobacz playlisty