Opinie |

Łukasz Orbitowski | Jak żyć bez prawa jazdy?25.03.2019

ilustracja: flacoux

Nie mam prawa jazdy. Nie mam go tak długo, aż świat zaczął przyznawać mi rację.

Wyrastałem w silnie zmotoryzowanej rodzinie. Ojciec bardzo lubił auta i do końca życia marzył o motocyklu, którego żona nie pozwalała mu kupić. Wujek robił w budowlance i to od końcówki lat 80., więc błyskawicznie sprawił sobie „audi hundret” z Niemiec, do tego biały samochód dostawczy i był królem świata. Żeby było jeszcze lepiej, mój ojciec chrzestny, zawodowy kombinator noszący zmysłową ksywę „Kozioł” rozbijał się po Krakowie najprawdziwszym amerykańskim kamperem, takim domkiem na kółkach. Miał go już w latach 80., kiedy na drogach mojego smutnego miasta jeździły głównie fiaty, skody i zaporożce.

Powinienem załapać bakcyla, lecz tak się nie stało. Nawet resorakami się nie bawiłem. Kiedy pod koniec ogólniaka koledzy robili prawko, w ogóle nie rozumiałem do czego mogłoby mi być potrzebne. Mieszkałem w Krakowie i jeździłem komunikacją miejską. Zakupy robiliśmy na placu i w sklepie na dole. Był rok 1996 i nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będzie stać mnie na samochód. Wydawało mi się zresztą, że zawsze będę mieszkał w tym mieście, do tego w centrum, gdzie wszędzie da się dojść pieszo. Potem los rzucił mnie do Stanów, do Kopenhagi, a teraz jestem artystą kursującym po całej Polsce. Mieszkam w autokarze. Jadam głównie w Warsie. Macie najlepszy dowód, jak łatwo pomylić się w osądach.

W miejsce prawa jazdy, tego próżnego fetyszu męskości, postanowiłem wyszkolić się w sztuce przeciwnej, mianowicie sprawnym poruszaniu się po świecie bez tej umiejętności.

Próbę zrobienia prawa jazdy podjąłem tylko raz, koło trzydziestki. Zapisałem się na zajęcia niedaleko domu. Zajęcia prowadził niejaki pan Juma. Pan Juma w tłumaczenie zawiłości ruchu drogowego wplatał mnóstwo świńskich żartów i miał ogromne, sine palce. Mogły należeć do trolla. Pan Juma rechotał przy swoich sprośnościach, a ja mimo woli wyobrażałem sobie gdzie wsadza te swoje potworne paluchy i co nimi wyczynia. Na moje nieszczęście, po drodze na zajęcia z panem Jumą znajdował się bar Skorpion (miejsce niewątpliwie warte osobnego felietonu, zgłaszajcie potrzebę, a będzie), no i tak się złożyło, że coraz częściej, zamiast u Jumy, siedziałem w tym Skorpionie. Potem przydarzył się mi rozwód (pewno trochę też przez tego Skorpiona), więc zająłem się wychodzeniem z długów, lizaniem ran i wyciem do księżyca, a nie żadnym jeżdżeniem.

W ciągu następnej dekady zjechałem Stany Zjednoczone z wybrzeża na wybrzeże i z powrotem, zwiedziłem kawał Afryki i robię, miesiąc w miesiąc, kilka tysięcy kilometrów po Polsce. Jeżdżę na spotkania autorskie. W miejsce prawa jazdy, tego próżnego fetyszu męskości, postanowiłem wyszkolić się w sztuce przeciwnej, mianowicie sprawnym poruszaniu się po świecie bez tej umiejętności. W tym przedsięwzięciu sojusznikami był mi rozum i brak skrupułów w wykorzystywaniu najbliższych.

Podstawowym środkiem komunikacyjnym jest autokar (zwany dalej bucem) oraz pociąg. W gruncie rzeczy nie rozumiem, jak można podróżować czymś innym. W bucu i pociągu pracuję, nadrabiam zaległości w lekturze, oglądam filmy i kontempluję własną potęgę. Gdybym mordował się z pedałem gazu i sprzęgłem, byłoby to niemożliwe. Do tego pociąg oferuje mnóstwo innych atrakcji. Złożono mi propozycję uczestniczenia w napadzie rabunkowym. Paliła się lokomotywa. Przenosiłem niepełnosprawnych na własnych, wątłych plecach (wózek inwalidzki nie zmieści się w przejściu) i pogadałem z masą fascynujących ludzi, których inaczej w życiu bym nie spotkał. Pewien facet, pijany w sztok, sprzedał mi puszkę piwa i wyskoczył podczas jazdy, zabijając się na miejscu. Nikt nie mówił, że podróżowanie to bułka z masłem.

Gdybym miał prawo jazdy, nie wiedziałbym, jak wielu ludzi w Polsce zostało na dobrą sprawę odciętych od świata.

W wypadku kursów do mniejszych miejscowości konieczne są przesiadki, zawsze źle skorelowane, obciążone błędami w rozkładach, czego nie korygują nawet strony w rodzaju e-podróżnika. W konsekwencji niekiedy przechodniom ukazuje się przedziwny widok: trasą pomiędzy dworcem kolejowym a autobusowym pędzi obłąkany człowiek, przypominający nieco ogolonego orangutana. Targa plecak, a walizka w jego dłoni podskakuje jak niedobita sarna. Osobnik ów paruje rozpaczą i potem gryzie wargi, miota przekleństwa i potyka się o własną, krzywą nogę. Wyrasta przed jakimś nieszczęśnikiem, dyszy i mówi, jakby przeżuwając ludzkie mięso: „Panie, skąd tu odchodzą busy do Świdnicy”?

Kombinując z pociągiem, bucem, busikiem a nawet furmanką jestem w stanie dotrzeć sprawnie do każdego miejsca w Polsce. Prawie, gdyż wykluczenie komunikacyjne w Polsce daje o sobie znać nawet nam, wędrownym pisarzom. Gdybym miał prawo jazdy, nie wiedziałbym, jak wielu ludzi w Polsce zostało na dobrą sprawę odciętych od świata. To wielkie nieszczęście i niewybaczalna krzywda – dowód arogancji i bezduszności władzy. Piszę śmiertelnie poważnie. Kiedy mam się dostać do takiej białej plamy komunikacyjnej, korzystam z usług kierowcy. Wiem jak to brzmi. Chodzi o kumpla, który zawiezie mnie pod dany adres w Polsce, z finansową korzyścią dla siebie.

Ponoć mężczyzna bez prawa jazdy nie jest prawdziwym mężczyzną. Sam, rozważając kryteria męskości wymieniłbym raczej pracowitość, lojalność, szacunek wobec kobiet, gotowość obrony słabszych, wolę walki i prawdomówność, no ale może kierowcy wiedzą lepiej.

W mieście przemieszczam się komunikacją miejską, ciesząc się obserwowaniem świata. Jedzenie zamawiam przez internet. Korzystam też z Ubera. Wiem, że wielu nie lubi tej aplikacji. Nic z tym nie zrobię. Uber, ze swoją dostępnością, powszechnością i przystępną ceną zmienił moje życie na lepsze. I nie tylko moje. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi. Artycha rozbija się Uberem i jeszcze ma kierowcę. Przeczytałem niedawno, że roczny koszt utrzymania samochodu wynosi 12 tysięcy złotych rocznie (do czego należy doliczyć jeszcze sam koszt zakupu pojazdu). Daje to równo tysiaka miesięcznie. Koszty, które ponoszę w związku wożeniem się po świecie wynoszą mniej więcej tyle, jeśli nie mniej. Jest tylko jeden zgrzyt. Nie muszę dojeżdżać do pracy. Zdaję sobie sprawę, że w takich sytuacjach samochód staje się niezbędny.

Przez dwadzieścia lat bez prawka nasłuchałem się masy złośliwości. Ponoć mężczyzna bez prawa jazdy nie jest prawdziwym mężczyzną. Sam, rozważając kryteria męskości wymieniłbym raczej pracowitość, lojalność, szacunek wobec kobiet, gotowość obrony słabszych, wolę walki i prawdomówność, no ale może kierowcy wiedzą lepiej. Z radością obserwuję ruch sprzeciwu wobec cywilizacyjnej dominacji samochodów. Już teraz ulice naszych miast są pozatykane. Mówi się o smogu, globalnym ociepleniu i wypadkach drogowych. Wyglądam też przewspaniałych samochodów automatycznych. Kupię sobie taki, będę się nim woził, muzyczkę se puszczę i jeszcze łokieć za okno wystawię. Tak długo nie jeździłem, aż świat doszedł do wniosku, że nie trzeba jeździć. Widzę w tym swoje osobiste zwycięstwo.

I czasem myślę sobie, że mógłbym jednak zrobić to prawo jazdy. Wziąłbym dziewczynę na rajd po świecie czy coś. Ale co z moją, wypracowaną przez trzynaście lat sztuką poruszania się bez samochodu? Ta głęboka wiedza poszłaby na zmarnowanie, byłaby po nic. Nie mogę do tego dopuścić.

000 Reakcji

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty