Łukasz Orbitowski | Niedole natchnienia02.06.2020
Jestem pisarzem. Z racji tego spotykam się niekiedy z pytaniami o natchnienie.
Wielu sądzi, że pisarz tworzy wyłącznie pod wpływem jakiegoś objawienia, że muzy szarpią mu flaki, a chmury wchodzą do głowy. Nic bardziej mylnego.
Jedno z moich najlepszych opowiadań powstało, ponieważ zjarałem się jak świnia i oglądałem film Labirynt Fauna. Był w nim potwór, las i partyzanci. Mój zzieleniały umysł uznał to za inspirujące zestawienie.
Niedawno ukazała się książka-cegiełka pod tytułem Nadzieja. Wszyscy pracowali przy niej za darmo. Dochód ze sprzedaży przeznaczono na ośrodki pomocy dla seniorów, wyjątkowo pokrzywdzone na skutek pandemii. Dlatego ośmielam się zachęcić do kupna. Znajduje się tam również moje opowiadanie, zatytułowane Matylda i yorki. Liczy sobie już parę lat, ale okoliczności jego powstania pamiętam doskonale. Moja dziewczyna żaliła się na ciężary życia. Mieszkaliśmy jeszcze osobno. Opisywała mi, jak wygląda jej zwyczajowy poranek i nagle powiedziała coś takiego: „a na domiar złego, już o piątej rano wychodzą te jebane yorki”. Pomysł na opowiadanie wybuchł mi w głowie. Poza tym zawsze chciałem napisać tekst z perspektywy staruszki obserwującej świat z okna.
Ostatnio wymyśliłem nową książkę. Było to jakoś w lutym, na krótko przed pandemią. Pojechałem do Katowic napić się wódki z kumplem. Więc napiłem się i pogadaliśmy o pierdołach. To były dobre czasy.
Kolega ma swoje lata i opowiadał o życiu za komuny, o pracy na kopalni i tęsknotach za lepszym światem. Wspominał kolegów, którzy wyjechali. W efekcie zacząłem myśleć o ucieczkach z Polski Ludowej. Słyszałem o facecie, który dopłynął do Danii ukryty w kominie „Batorego”. Albo o tych dwóch chłopakach, którym poświęcono film 300 mil do nieba. W ucieczce kryje się coś cholernie romantycznego.
Rozstałem się z kumplem i, cokolwiek chwiejny, wsiadłem w ostatni autobus z Katowic do Krakowa. Pasażerów było niewielu. Tłukliśmy się tą paskudną autostradą A4, gdzie znajdziecie tylko sosny i opuszczone miasteczko filmowe. Myślałem o moim kumplu, o dawnych czasach i z tego wszystkiego zacząłem przeglądać informacje o ucieczkach z PRL na telefonie. Trochę tego było. Tak przeczytałem o kapitanie radzieckiego krążownika i studentce medycyny. Uciekli z Gdyni, motorówką do Szwecji, latem 1959 r. Potem przenieśli się do Stanów, a on zginął w Wiedniu, uwikłany w jakąś szpiegowską awanturę.
Na dworcu w Katowicach stał sobie pijany pisarz bez pomysłu na książkę. W Krakowie wysiadł pisarz z książką w głowie i sercu, do tego boleśnie wytrzeźwiały na skutek tego olśnienia.
No dobra, pomyślałem sobie i czytałem dalej, o innych ucieczkach. Jakiś kwadrans później olśniło mnie. Zaraz, sowiecki kapitan i polska studentka? Ucieczka do Szwecji i to z zakładnikiem na pokładzie motorówki? Wojny szpiegów? Facet, który jest potrójnym agentem? Przecież to fantastyczna historia! Tak w moim życiu pojawił się kapitan Nikołaj Artamonow.
Na dworcu w Katowicach stał sobie pijany pisarz bez pomysłu na książkę. W Krakowie wysiadł pisarz z książką w głowie i sercu, do tego boleśnie wytrzeźwiały na skutek tego olśnienia. Tak mniej więcej wygląda sprawa z natchnieniem. Przychodzi niespodziewanie, jakoś raz do roku. Jest jak lis przyuważony w lesie. Machnie rudą kitą i już go nie ma.
Błysk natchnienia jest przepięknym doświadczeniem. Mówiąc szczerze, nie znajduję niczego równie wspaniałego. Może dlatego, że zdarza się tak rzadko? Iluminacja wybucha, znika i pozostawia mnie odmienionego. Prędko nie wróci. Nastaje długi i żmudny okres pracy.
Zaczynam od zbierania materiałów, co jeszcze można uznać za interesujące. Teraz, na przykład, siedzę w Gdyni lat 50., zajmuję się modą tamtych lat i tym, co leżało na talerzu. Niedługo spiszę charakterystyki bohaterów. Każdemu sporządzam dokładną biografię. Wiem gdzie i kiedy się urodził, jakie szkoły skończył i co najbardziej lubi na śniadanie. Każdy dostaje swoje zdjęcie – czasem biorę fotografie aktorów, czasem mordy z Facebooka. Spokojnie, te materiały nigdy nie opuszczą mojego komputera.
Błysk natchnienia jest przepięknym doświadczeniem. Mówiąc szczerze, nie znajduję niczego równie wspaniałego. Może dlatego, że zdarza się tak rzadko?
Potem układam konspekt. Nienawidzę niespodzianek w książce i zawsze muszę znać kolejność wydarzeń następujących po sobie. Każdy podrozdział mam opisany w kilku akapitach. Wiem, co tam się dzieje, jaki panuje nastrój, jakie informacje muszą zostać przekazane. W efekcie, objętość konspektu równa się, niekiedy, jednej trzeciej długości książki. Niektórzy wypuściliby coś takiego w okładkach.
O ile praca nad konspektem bywa przyjemna a niekiedy twórcza, to samo pisanie jawi się koszmarem. Nie zawiera w sobie też niczego magicznego ani żadnej fajności. Polega na żmudnym klepaniu kolejnych zdań. Już wcześniej wiem jakie treści niosą i co się wydarzy. Wyobraźcie sobie lepienie kulek z gnoju, dzień w dzień, przez pół roku, jeśli nie lepiej. Pisanie książki jest podobnym doświadczeniem. Tyle, że ręce mniej śmierdzą.
Nic nie uczy takiej pokory jak praca nad powieścią. Kiedy zaczynałem przygodę z literaturą myślałem, że mogę napisać wszystko. Dziś wiem, że mało co potrafię napisać. Ale jeśli potrafię – jestem w tym cholernie dobry.
Wynika z tego, że, pisanie jest czynnością przyziemną, śmiertelnie nudną i wyzutą ze wszelkiego romantyzmu. Co gorsza, wiąże się z trzeźwością. Większość książek wymyśliłem przy dymku i kieliszku, ale nigdy nie zdarza mi się pisanie po pijaku. Pracuję na zimno. Składam słowa i kalkuluję. Nawet w tej chwili.
No dobrze, istnieje jeden wyjątek. Zawsze wiem, kiedy skończę książkę i cieszę się na ten dzień. Przecież nienawidzę niespodzianek. Idę z laptopem do knajpki, zamawiam podwójną szkocką i powoli nanoszę ostatnie linijki. Na koniec piszę „KONIEC”, wypijam szkocką i wielką ilość następnych, w gruncie rzeczy wlewam w siebie całą szkocka w promieniu dwóch kilometrów, wracając do domu mamroczę do siebie, walczę z latarniami i turlam się w kałużach, tak aby zedrzeć z siebie pisarskość wszelką.
Tak właśnie wygląda pisanie książek. Zaczyna się od kieliszka i na kieliszku kończy.
Między początkiem i końcem znajduje się rok mordęgi. Na trzeźwo.
zobacz także
- Olga Drenda | Krótki przewodnik podróżowania w miejscu
Opinie
Olga Drenda | Krótki przewodnik podróżowania w miejscu
- Łukasz Orbitowski | Polski zapieprz, czyli kolejna cegła w murze
Opinie
Łukasz Orbitowski | Polski zapieprz, czyli kolejna cegła w murze
- Japoński kolekcjoner sztuki rozda 9 mln dolarów w ramach eksperymentu społecznego
Newsy
Japoński kolekcjoner sztuki rozda 9 mln dolarów w ramach eksperymentu społecznego
- Kami Rita pobił swój własny rekord świata. Nepalczyk po raz 26. zdobył Mount Everest
Newsy
Kami Rita pobił swój własny rekord świata. Nepalczyk po raz 26. zdobył Mount Everest
zobacz playlisty
-
Paul Thomas Anderson
02
Paul Thomas Anderson
-
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
07
Seria archiwalnych koncertów Metalliki
-
Cotygodniowy przegląd teledysków
73
Cotygodniowy przegląd teledysków
-
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home
13
Domowe koncerty Global Citizen One World: Together at Home