Opinie |

Łukasz Orbitowski | Sympatia dla menela20.03.2020

ilustracja: flacoux

Zapunktowałem u swoich dzieci. Przyznałem się, że w swoim życiu znałem żuli.

Moi chłopcy znajdują we wczesnej nastoletniości i przejawiają osobliwą fascynację menelami. Bez przerwy o nich opowiadają, jakby chodziło o youtuberów albo kosmonautów. Żul zrobił to lub tamto. Próbuję dociec, z czego wynika ta osobliwa miłość. Być może żul wydaje się im śmieszny. Wygląda osobliwie. Nakłada na siebie trzy swetry i cztery marynarki. Targa mnóstwo siatek i czerwieni mu się nos. 

To prawda, znałem wielu żuli, wielu też polubiłem.

Pierwszy żul, jakiego zdołałem zapamiętać, żył na krakowskim Kazimierzu, gdzie i ja żyłem. Wówczas był to zresztą zupełnie inny Kazimierz – brudny, dziki i niebezpieczny. Mój żul, choć niedomyty, wydawał się krainą łagodności. Drobił kroczki odziany w zielony płaszczyk. Ciepłą czapkę uszatkę nosił nawet w lecie. Najczęściej dało się go zauważyć pod sklepem albo na przystanku tramwajowym. Zwracał się do krakowian chrapliwym głosem: – Dzień dobry. Czy ma pan może całą złotówkę?

Formułował pytanie w ten sam, konkretny sposób. Nie interesowało go 50 groszy, choć zapewne nie wzgardziłby banknotem (mówimy o latach 90., kiedy złotówka miała inną wartość). Czy ma pan może całą złotówkę? Mówił powoli, a każde słowo było jak szorstki głaz. Nie nalegał, nie wdzięczył się, nie bredził o jedzeniu czy też lekarstwach. Wypowiadał swoje, dostawał całą złotówkę, nie dostawał całej złotówki i odchodził. Potem podniósł się na 2 złote. Przepraszam, na całe 2 złote. Od lat go nie widziałem. Pewno już nie żyje. Teraz oczekiwałby przynajmniej całych pięciu złotych.

Coraz rzadziej widywałem Marksa, Pana Ptaka, dostojną Żulinkę. Aż przestali przychodzić. Jakąś dekadę temu na murku zamontowano metalową konstrukcję, żeby nie dało się usiąść. Moi żule zniknęli.

Z Kazimierza przeniosłem się w rejony Karmelickiej, gdzie na rogu z Kremerowską znajdował się murek scalający pijące towarzystwo. Ciągle ktoś tam siedział, niezależnie od pory dnia i pogody. Był poważny mężczyzna łudząco podobny do Karola Marksa i przerażający Pan Ptak, o długich, żylastych, pokrytych bliznami rękach. Zawsze siedział na murku w słowiańskim przykucu, stąd przezwisko. Porozumiewał się charknięciami i rozstawiał towarzystwo po kątach. Szczególnym szacunkiem tej grupy cieszyła się pani przezwana Żulinką. Liczyła 85 lat, wspierała się o laseczce, głowę trzymała prosto zaś jabola przechylała, jakby był to szampan. Ponoć przepiła własną córkę. Córka zmarła z przepicia, mamusia chlała dalej. Tak słyszałem. Przez dwa lata mijałem tych ludzi, rozmawiałem z nimi, dzieliłem się tym, co miałem. Aż przyszło mi się wyprowadzić.

Zawsze gdy przejeżdżałem tramwajem przez Karmelicką, zerkałem na murek. Coraz rzadziej widywałem Marksa, Pana Ptaka, dostojną Żulinkę. Aż przestali przychodzić. Jakąś dekadę temu na murku zamontowano metalową konstrukcję, żeby nie dało się usiąść. Moi żule zniknęli. Widuję tylko Karola Marksa. Króluje w kolejce do darmowego posiłku u braci Albertynów.

Gdzieś ze 20 lat temu założyłem z kumplami grupę poetycką „Czarna rozpacz”. Jakimś cudem zaproszono nas na festiwal poetycki w Krakowie, a ponieważ od pisania bardziej interesowała nas dobra zabawa, postanowiliśmy rozruszać imprezę w naszym własnym stylu. Wiersze „Czarnej rozpaczy” przeczytało publicznie dwóch meneli, których zgarnęliśmy z miasta, obiecując doskonałą zabawę i dwadzieścia złotych na głowę. Pan Andrzej zgodził się od razu. Pan Zbigniew obawiał się awantury, albowiem przebywał na zwolnieniu warunkowym. 

Niewiele brakowało, bym sam się stoczył. Był czas, kiedy niemal mieszkałem w butelce. Zasiedlałem jakieś potworne, niszczejące mieszkania, kołowałem kasę na grzanie i czekałem, aż zeżre mnie ciemność.

Impreza udała się bardziej niż ktokolwiek by się spodziewał. Panowie Andrzej i Zbigniew przeczytali wiersze dodając wiele od siebie (pan Zbigniew odmówił przeczytania wiersza o piwie tłumacząc, że nie pija alkoholi niskoprocentowych), zorganizowano spontaniczną zbiórkę, w skutek czego zebrali ładnych parę stówek. Podziękowali i sobie poszli. Kolega, gdy wracał do domu natknął się na kompletnie pijanego pana Zbigniewa, jak streszczał kumplom swoją dzisiejszą przygodę: – Wiesz gdzie ja dziś byłem? W cyrku!

Ten wieczór był ostatnim ujawnieniem się „Czarnej rozpaczy”. Znaleźliśmy sobie lepsze rzeczy do roboty. Ale ciągle daję pieniądze na ulicy każdemu, kto o nie poprosi. Nie patrzę, kim jest. Nie zastanawiam się, na co naprawdę ich potrzebuje. 

Tak właśnie powiedziałem dzieciom. A potem dodałem jeszcze, że nikt nie zostaje żulem z własnej woli, a w życiu wszystko przychodzi z trudem, wyjąwszy upadek. Aby zniszczyć sobie życie naprawdę nie trzeba wiele. Wystarczy jeden poważny błąd w nieprzyjaznych okolicznościach zewnętrznych. Leżysz. Nikt ręki ci nie poda. W Polsce brakuje mechanizmów ochronnych. Bardzo trudno podnieść się z upadku. Dlatego nie powinniśmy śmiać się z żuli. W ich losie nie ma niczego zabawnego.

Nie mam pojęcia, jakim cudem ocalałem. Co sprawiło, że obróciłem się ku światłu? Praca? Siła charakteru? Miłość? Szczęście? Pewno wszystko po trochu.

Porozmawiałem z chłopcami, siadłem w ciszy i pomyślałem sobie, jak niewiele brakowało, bym sam się stoczył. Był czas, kiedy niemal mieszkałem w butelce. Zasiedlałem jakieś potworne, niszczejące mieszkania, kołowałem kasę na grzanie i czekałem, aż zeżre mnie ciemność. Ten obezwładniający mrok braku nadziei. Nie mam pojęcia, jakim cudem ocalałem. Co sprawiło, że obróciłem się ku światłu? Praca? Siła charakteru? Miłość? Szczęście? Pewno wszystko po trochu.

Tego się już nie dowiem. Wiem tylko, jak niewiele brakowało, abym został menelem.

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty