Opinie |

Łukasz Orbitowski | Zalany jak telewizor, czyli stary człowiek z konsolą23.10.2019

ilustracja: flacoux

Dziś wieczorem będę sobie grał. Domownicy zasną, odpalę konsolę i pocisnę sobie w Code Vein przez godzinkę, może półtorej. Tak swoją drogą, to całkiem fajna, wymagająca gra. Spróbujcie. Moim zdaniem warto.

Po Code Vein zagram w trzecią część Borderlands. Mam już na dysku. Tak zawsze jest. Wieczorem, jeśli tylko jestem w domu, gram na konsoli. Niezbyt długo, chyba że jakiś tytuł wyjątkowo mnie wciągnie. Zawsze też mam przygotowaną nową grę, na wypadek gdyby ta stara się skończyła. Dlatego nim odpalę to Borderlands, kupię (bądź wyżebram, czasem coś przysyłają) coś nowego.

Mam czterdzieści dwa lata i być może powinienem zająć się czymś poważnym. Nie lubię takiego gadania. Człowiek dorosły ma pełne prawo do niepowagi. Zresztą dziś grają nawet starcy. Lubię raczej regularność, monotonną obecność gier w moim życiu. Jest to niewątpliwie spełnienie młodzieńczego marzenia. 

Kiedy byłem dzieckiem, o żadnym graniu nie było mowy. Kogo było stać na komputer? Wujek, stary cwaniak, sprowadzał składaki PC ze Stanów, lecz miał tam wgrany co najwyżej symulator samolotu. Do dziś pamiętam zielony ekran, schematycznie oddane wnętrze kabiny i zbliżający się pas lotniska. Raz dali mi zagrać, naprawdę! Pocieszenia szukałem w prymitywnych, ruskich „handheldach”, takich pudełeczkach z ekranikiem. Wilk łapał jajka w kurniku. Działo pruło do statków. Super zabawa.

Chodziłem też do kolegów „na komputer”. W każdym bloku był taki jeden szczęściarz, któremu rodzice kupili Atari albo C34. Spotykaliśmy się całą bandą, gra wgrywała się trzy wieczności (nieraz wieszała się, co oznaczało konieczność uruchomienia całego procesu od początku) – oznaczało to tyle, że grałem przez pięć minut, a następnie przez godzinę czekałem na swoją kolejkę. Z tego też powodu nie pojmuję dzisiejszej mody na transmisję z gier, na oglądanie kogoś, kto przechodzi Dark Souls na YouTube. Chciałem grać, a nie patrzeć na kogoś grającego.

Ojciec bez przerwy powtarzał, że nie rozumie tej dziwnej ambicji osiągnięcia czegoś na ekranie. Powtórzcie sobie to zdanie na głos. Jak ono dzisiaj brzmi!

W pierwszej połowie lat 90. ojciec uległ i kupił mi komputer. Była to Amiga 600, maszyna już wtedy przestarzała. Ojciec o tym nie wiedział, no i dysponował ograniczonym budżetem. Zawczasu przygotowałem dwa pudełka dyskietek. Miałem słynne Golden AxeDesert Strike o helikopterze, postapokaliptycznego Walkera, lemingi… do dziś wszystko pamiętam. Uruchomiliśmy komputer, odpaliłem grę, a mój stary wyrwał sobie resztki włosów z głowy. Liczył, biedny, że komputer wpłynie korzystnie na mój rozwój, że zajmę się grafiką albo czymś podobnym. Toczyliśmy kłótnie o te gry. Ojciec bez przerwy powtarzał, że nie rozumie tej dziwnej ambicji osiągnięcia czegoś na ekranie. Powtórzcie sobie to zdanie na głos. Jak ono dzisiaj brzmi! 

Kilkukrotnie zastałem poprzestawiane dyskietki. W Amidze tkwiła inna niż powinna. Okazywało się, że ojciec po kryjomu próbował grania. Fatalnie mu szło, ale liczyło się coś innego. Naprawdę próbował zrozumieć świat, w którym żyję. 

Raz przez te całe gry narobiłem sobie i innym poważnej biedy. Była końcówka lat 90. Przyjaciele świeżo wzięli ślub, dostali trochę szmalu w kopertach i rozważali, co z tą forsą zrobić. Przydałaby się śmiała inwestycja, jakieś przedsięwzięcie inne niż te naokoło. Zasugerowałem aby otworzyli salon gier Playstation. Kumpel w Poznaniu miał taką budę, w tej budzie może pięć konsol, pięć telewizorów i gier po kokardki. Dzieciaki waliły tam tłumnie, kolega dobrze zarabiał. Całe to przedsięwzięcie stało w oczywistej kontrze do prawa autorskiego, ale kto by się tym wtedy przejmował? 

Przyjaciele wynajęli więc jakąś obskurną jamę, nakupili gier, sprzętu i było jak u kolegi z Poznania. Jako inspirator całego przedsięwzięcia zyskałem tam pracę, oczywiście za darmo. Siedziałem, piłem najtańsze piwo i kleciłem jakiś niedorzeczny scenariusz filmowy, za sprawą którego planowałem podbić świat. Czasem wpadł kolega. Fajnie było. Dzieciaki przychodziły rżnąć w „Street fightera” czy inną „Castlevanię”.

Konsola straciła status dobra ekskluzywnego. Znajduje się w większości domów, które znam. Rodzice grają wspólnie z dziećmi, a przynajmniej mogą na ten temat rozmawiać.

Niestety, nasz salon gier działał na krakowskim Bieżanowie. Było to jedno z najniebezpieczniejszych osiedli o cudownym źródłosłowie nazwy (Bieżanów – „bierz za nóż”). Bodaj trzy dni po otwarciu całego interesu przyszło do nas paru kolegów. Pokręcili się chwilkę, pochwalili, że fajne, że potrzebne, poklepali mnie po plecach i poszli. Po ryjach wiedziałem, z kim mam do czynienia. Zadzwoniłem po przyjaciół. Tego dnia zamknęliśmy interes wcześniej. Liczyliśmy, że sprawa przyschnie.

Nie przyschła. A nawet odwrotnie. Tej nocy nieznani sprawcy wdarli się na teren salonu. Wynieśli wszystkie konsole razem z grami, nie zdołali natomiast ruszyć wielkich i ciężkich telewizorów. Zalali je wodą, tak jak cały lokal. Czego nie mogli ukraść, to zniszczyli. W ten sposób – dosłownie – zostały utopione pieniądze ofiarowane w darze ślubnym jak i utonęła idea salonu Playstation w Krakowie. Czy wspominałem, że to ja podsunąłem inwestorom ten pomysł?

Dekadę temu wierzyłem w gry dużo bardziej niż teraz. Wydawało mi się, że studia z wysokim budżetem wydadzą z siebie jakieś wielkie dzieło, którego moc rozpędzi sceptyków i udowodni raz na zawsze, że mamy do czynienia z kolejną Muzą pełną gębą.

Dziś konsola straciła status dobra ekskluzywnego. Znajduje się w większości domów, które znam. Rodzice grają wspólnie z dziećmi, a przynajmniej mogą na ten temat rozmawiać. Ja, przykładowo, właściwie nie gram ze swoimi synami. Interesują nas różne rzeczy i odmienne sposoby rozgrywki. Ich kręci multiplayer. Ja, mentalny syn Amigi, gubię się w tym i ginę. Ale przynajmniej zniknęła płaszczyzna konfliktu, która podzieliła mnie i ojca. Ja i moje dzieci gramy w różne gry, ale zgadzamy się, że gry są ważne. To normalny nośnik kultury, jak telewizja, komiks, książka. 

Dekadę temu wierzyłem w gry dużo bardziej niż teraz. Wydawało mi się, że studia z wysokim budżetem wydadzą z siebie jakieś wielkie dzieło, którego moc rozpędzi sceptyków i udowodni raz na zawsze, że mamy do czynienia z kolejną Muzą pełną gębą. Tak stało się z kinem, komiksem, serialem telewizyjnym. Wyglądałem więc Obywatela Kane’a albo Rodziny Soprano w świecie gier, do czego oczywiście nie doszło. Owszem, zdarzyło się kilka tytułów bezapelacyjnie wybitnych, choćby GTA 5 i Bloodborne. Tak, Bloodborne leży najbliżej arcydzielności, o którą mi chodziło.

Żaden skok jakościowy już nie nastąpi. Gry nie doczekają się swojego Obywatela Kane’a. To nie wina twórców ani producentów. Po prostu arcydzieła już nie powstają. Nie ma już arcydzielnych filmów bądź książek. Stało się to za sprawą zaniku ducha rebelii w sztuce. Rebelię tę zabiła powszechna potrzeba bycia lubianym, ten puchaty totalitaryzm serduszek i łapek w górę. Nikt nie jest od tego wolny – ludzie czy też sztuka, którą tworzą. Przepięknie pisze o tym Brad Easton Ellis w niedawno wydanym tomie esejów. Oczywiście upraszczam, skracam myśli, specjalnie prowokuję, ponieważ gdzieś tam, być może, jakieś zespół złożony z geniuszy dopieszcza tę wielką, przełomową grę, na którą czekamy. Niemniej nie sądzę. 

Jesteśmy mierni, ale za to lubiani. I z tą nieoczekiwaną myślą pragnę was zostawić.

000 Reakcji

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty