Opinie |

Łukasz Orbitowski | Kocham cię, karku!21.08.2019

ilustracja: flacoux

Pierwszy raz poszedłem na siłownię ponad dwadzieścia lat temu. Byłem chudym, zgarbionym chłopakiem. Trwożnie przemykałem między wyciągami i ławeczkami. Bałem się karków, tych wielkich facetów o szerokich plecach i ponurych spojrzeniach.

Minęły dwie dekady i stałem się jednym z nich. Zastanawiam się czasem, czy po siłowni krąży jakiś młody Orbitowski, w którym wzbudziłem przerażenie. 

W tamtych czasach, w końcówce lat 90., nie było fitness klubów z wydzieloną salą do crossfitu a sama kulturystyka pozostawała zjawiskiem niszowym. Ćwiczyli ochroniarze, bandyci, policjanci, którym towarzyszyli entuzjaści filmów z Arnoldem i Sylwestrem, w rodzaju niżej podpisanego. 

Miałem kupę szczęścia, bo trafiłem do siłowni prowadzonej przez Wieśka Wnęka, pioniera polskiej kulturystyki z lat 60. W piwnicy, gdzie ćwiczyliśmy, stały jeszcze maszyny i wyciągi konstruowane chałupniczo przez Wieśka. Podłoga była pogięta od ciężarów. Pachniało kurzem. Gdy odkładałem sztangę, na palcach zostawała rdza. Na wyciągu widniał napis: „TRENUJ W SIŁOWNI CHAMPION A TWOI PRZECIWNICY POŻÓŁKNĄ Z ZAZDROŚCI”.

Mam mnóstwo uroczych wspomnień z tamtych czasów, ale najmocniej w pamięć wbił mi się wódczany trening z kompanią starych koksów. Zabawa była bardzo prosta – każdy walił pięćdziesiątkę, robił serię na ławeczce prostej i tak w kółko, zwiększając ciężar, aż krew gotowała się w żyłach. 

Cisnąłem stal do dźwięków generowanych przez Sodom i Panterę. Siłownia miała może osiem metrów kwadratowych i nie istnieją słowa zdolne oddać panujący tam smród.

Niedawno wróciłem do tej siłowni. Nic tam się nie zmieniło, nie ma tylko Wieśka. Przegrał z chorobą alkoholową. To dziwne, bo wspominał mi, że pierwsze piwo wypił po trzydziestce. Na kilka lat przed śmiercią zamontował kamerę na sali. Pod nią umieścił swój portret z podpisem „PATRZĘ NA WAS”. Nie żyje, a ciągle przygląda się ćwiczącym. Wie, czy trzymamy prosto plecy podczas martwego ciągu. Chciałbym, aby to nazwisko nie zginęło. Był sobie Wiesiek Wnęk, fajny facet. Zaraził wielu chłopaków pasją do sportów siłowych. W tym także mnie. Pamiętajmy o nim. 

Potem mieliśmy siłownię w piwnicy. Zrzuciliśmy się we czterech. Starczyło na ławeczkę z „modlitewnikiem”, sztangę, parę hantelków i worek bokserski. Znieśliśmy też stary magnetofon. Cisnąłem stal do dźwięków generowanych przez Sodom i Panterę. Siłownia miała może osiem metrów kwadratowych i nie istnieją słowa zdolne oddać panujący tam smród. Po treningu zapalaliśmy po papierosku, a nieraz szliśmy do knajpy osiedlowej na piwo albo i jabcoka polewanego z kegu. Piękne to były czasy.

Dziś ćwiczę w ogromnym, podzielonym na sekcje klubie. Mamy strefę wolnych ciężarów, trzy rzędy bieżni i nawet boisko do koszykówki. Prócz tego powstała sekcja retro. Ławeczki, talerze i maszyny są sztucznie postarzane – leży na nich fałszywa rdza. Myślę o starej siłowni Champion, o Wieśku Wnęku. Dziwnie się na to patrzy.

Zmienili się sami kulturyści. Niegdyś tak zwane karki stanowiły połowę ćwiczących. Dziś trudno wypatrzyć takiego. Zamiast masywnej sylwetki cenimy szczupłych, muskularnych facetów. Schwarzenegger i Stallone zostali zastąpieni przez Chrisa Hemswortha i Jasona Stathama. Obawiam się nawet, że kiedyś będę ostatnim karkiem na świecie. Pochowajcie mnie ze stukilową sztangą. 

Ludziom nie mieści się w głowie, że ktoś machał sztangą przez dwie dekady z okładem. Wiem, że mogę osiągnąć niemal dowolny cel pod warunkiem rezygnacji z pośpiechu.

Kulturystyka, czy mówiąc szerzej sporty siłowe, zmieniły moje życie i nie byłbym tak szczęśliwy, gdybym się z nią nie zetknął. Człowiek, który podnosi ciężary zazwyczaj wygląda lepiej, niż ten, który tego nie robi. Chcę jednak napisać o czymś innym.

Ćwicząc na siłowni nauczyłem się cierpliwości i dlatego wściekam się, gdy słyszę, że na pewno biorę sterydy. Otóż nie biorę. Przyznałbym się publicznie, gdyby było inaczej. Ludziom nie mieści się w głowie, że ktoś machał sztangą przez dwie dekady z okładem. Wiem, że mogę osiągnąć niemal dowolny cel pod warunkiem rezygnacji z pośpiechu. Działam krok po kroku, cierpliwie, nie poganiam, ale też się nie ociągam. Napisałem kilka niezłych powieści. Każda powstawała właśnie w ten sposób, słowo po słowie, wymyślane, składane ze sobą i szlifowane przez dwa lata. 

Nie twierdzę, że z siłą fizyczną idzie ta psychiczna, ale może coś jest na rzeczy. Odkąd zacząłem ćwiczyć, pewniej czuję się w relacjach z ludźmi. Nauczyłem się w jasny sposób wyrażać własne zdanie, co służy mnie, choć niekoniecznie innym.

Chcę napisać coś ważniejszego. Być może siłowni zawdzięczam życie. Moją wielką namiętnością jest alkohol. Uwielbiam piwo i whisky. Kocham wódeczkę z przyjaciółmi. Niewątpliwie piję za dużo, pije tak przez całe życie i znajduję się w grupie ryzyka, jeśli chodzi o uzależnienie. Tą drogą podążał przecież Wiesiek Wnęk. Po prostu przestał ćwiczyć.

Nie rozpiłem się, bo mam cztery treningi w tygodniu. Te cztery treningi to świętość. Nie wyśpię się, odmówię spotkania, będę pracował do nocy, ale pójdę na każdy z tych czterech treningów. Miałem zapalenie śródstopia i ćwiczyłem. Mnóstwo jeżdżę po Polsce na spotkania autorskie. Zawsze noszę przy sobie strój. Wysiadam w Kaliszu, w Płocku, we Władywostoku i zaraz sprawdzam, gdzie jest siłownia. 

Miłość do piwka i rudej sprawiła, że nigdy nie stałem się fanatykiem fitnessu, jednym z tych modelowych durni, którzy całe swoje życie dedykują budowaniu sylwetki albo biciu kolejnych rekordów.

Powtórzę. Nie rozpiłem się, bo mam te cztery treningi. Alkohol wytrąca białko, służące do budowy mięśni, więc nie można pić w dzień treningowy. Z kolei na kacu marnie się ćwiczy, choć czasem nawet lubię. W każdym razie, dzięki siłowni ograniczyłem ukochany alkohol. Gdyby nie ona, przypuszczalnie już bym nie żył. Albo prosił was o drobne, gdzieś na ulicy.

Z drugiej strony, miłość do piwka i rudej sprawiła, że nigdy nie stałem się fanatykiem fitnessu, jednym z tych modelowych durni, którzy całe swoje życie dedykują budowaniu sylwetki albo biciu kolejnych rekordów. Mam na myśli współczesnych narcyzów zakochanych we własnym lustrzanym odbiciu, rycerzy diety, których chwała wyraża się w zdjęciach odtłuszczonego brzucha wrzuconego na insta. Nie poszedłem ani w jedną, ani w drugą skrajność.

Jakiś czas temu w Polsce ukazała się autobiografia Schwarzeneggera. Natychmiast zgłosiłem się do redakcji pewnego popularnego dziennika, oferując duży tekst o tej książce i jej autorze. Gazeta wcześniej chętnie brała moją pisaninę, jednak w tym przypadku spotkałem się z odmową. Usłyszałem, że nikogo nie interesuje już Arnold. Jak to możliwe? Wymierają karki. Zapomniano o Arnoldzie, a mój świat przemija.

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty