Opinie |

Olga Drenda | Odmrażanie głowy08.06.2020

ilustracja: Malwina Hajduk | animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Kaspar Hauser spędził większość swojego krótkiego żywota w piwnicy i gdy pierwszy raz wyszedł z niej na ulicę, stracił przytomność z oszołomienia. W podobny sposób wyobrażałam sobie, jak to będzie, kiedy w końcu wychynę z domu – ponieważ i tak pracuję przede wszystkim zdalnie, postanowiłam robić to, co do mnie należy i stosować się do zaleceń. Tym bardziej, że nie było to duże wyrzeczenie na rzecz powszechnego bezpieczeństwa.

Zgromadziłam zapasy słodyczy i zajęłam się zwyczajną pisarską robotą, której szczęśliwie mi nie ubyło, oraz prezentowaniem swojej fizjonomii na wykładach wideo. Okres obostrzeń nie przypominał niestety, jak niektórzy mieli nadzieję, urlopu, raczej nieprzyjemną czkawkę po zeszłorocznym złamaniu łokcia i długiej rekonwalescencji, która nastąpiła później. Naiwność podpowiada, że przymusowy bezruch pozwoli odpocząć i zregenerować się, ale w rzeczywistości bateria spada do połowy, co sprawia, że sen nie daje wystarczającego odpoczynku, a praca męczy w dwójnasób. Można wykonywać niezbędne obowiązki oraz spać, nie wiedząc do końca, ile to wszystko może potrwać i na co się przygotować. Dlatego absorbowała mnie praca, spanie i memy. Nie relaks, nie nauka nowych umiejętności, nie pieczenie chlebów ani żadne inne zajęcie rodem z instagrama. Tylko funkcjonowanie w trybie standby. Mówi się trudno. Widocznie tak trzeba. Podobno nasze ciało jest mądre i samo wie, co robi, choć czasami mam wrażenie, że ta robota to perfidny sabotaż.

Miałam fazy wczuwania się w położenie kolegów i koleżanek z łamów Papaya Rocks: i z zapałem układałam paniczne zawodowe Tetris, jak Łukasz Orbitowski, i doświadczałam też tego, że niby można robić tyle rzeczy, ale jakby „brazylijski serial już nie cieszy jak kiedyś”, o czym pisała Sylwia Chutnik. Widziałam, że znajomi przechodzą fazy szoku i akceptacji, i że na ogół wygląda to podobnie. Że mobilizują się dziarsko, pracują jak stachanowcy, po czym nagle wszystko diabli biorą i zaczynają czuć, że nic nie ma sensu. Że boją się wirusa, boją się obostrzeń, a potem boją się wychodzenia z kwarantanny, tego, że powtórzą przypadek Kaspara Hausera i wychyliwszy się z kryjówek, zastaną niebezpieczny świat, w którym brakuje pracy i kasy, biedujemy, a życie przypomina brnięcie przez gęstą galaretę. Jeszcze ten upojny maj z kwiatami i bujną zielenią, a tu nadchodzi kryzys – co za kiczowata ironia losu. Ale to się przecież już zdarzało. Można się spodziewać kolejnych kiepskich scenariuszy.

Kiedy zaczęłam więcej wychodzić na dystans dalszy niż paczkomat, powoli załatwiać sprawy, zauważać, że ludzie przemieszczają się jakby pewniej, odkryłam ze zdumieniem, że odmrozić się nie jest tak strasznie ani trudno, nie rezygnując przy tym z ostrożności.

Dlatego na początku zapowiedzi wdrażania tzw. nowej normalności (to chyba określenie już powszechnie znienawidzone zresztą) trochę mnie wystraszyły, jakby pojawiły się za szybko i zastały nas wszystkich niegotowych, w samych gaciach. Ale kiedy zaczęłam więcej wychodzić na dystans dalszy niż paczkomat, powoli załatwiać sprawy, zauważać, że ludzie przemieszczają się jakby pewniej, spiesząc do zwyczajnych zajęć, że ze sklepów i jeszcze pracujących tylko w trybie na wynos restauracji płynie muzyka, że na ulicach pojawili się, oprócz tych pracowników, którzy nie mogli zostać w domach, zwykli piesi i rowerzyści, odkryłam ze zdumieniem, że odmrozić się nie jest tak strasznie ani trudno, nie rezygnując przy tym z ostrożności. Ku mojemu zdziwieniu praca zaczęła mniej przypominać brnięcie i znój, choć przecież pracowałam z tej samej kanapy i nic nie zmieniło się w otoczeniu. Stopniowo w głowie pojawiły się nawet nowe pomysły. Odmroziła mi sie głowa, a bałam się, że skoro nie miałam nic ciekawego do powiedzenia w szczycie pandemii (i oszczędziłam wam, mili czytelnicy, kolejnego pamiętnika z izolacji), to wyszłam z formy i juz nie powinnam pisać. Ale świat to jednak trochę pinball, w którym wzajemnie dodajemy sobie pędu, więc kawałek rozdziału książki napisałam na ławce, wybiegłszy od fryzjera po ścięciu koronafryzury.

Od lat żyję jedną nogą w czasach transformacji – to temat, którym zajmuję się zawodowo – i widzę, że zapamiętujemy raczej momenty, daty, nie procesy. Myśl o dłuższym procesie, ułożenie wydarzeń w konsekwentną opowieść następuje później, dużo później, bo ludzie są zbyt zajęci życiem, by trawić wydarzenia na bieżąco.

Być może czekają nas kolejne etapy powszechnego zamrożenia, teraz już inne, może bardziej rutynowe. Na razie, dopóki panuje mieszanka dezorientacji z „trzeba jakoś żyć", spisuje sobie, co najprawdopodobniej zapamiętam z tej dziwnej wiosny:

  • To, jak szybko wchodzą w krew nowe nawyki i jak szybko można się przyzwyczaić. Możemy przeczytać o tym w licznych pamiętnikach i reportażach z czasów wojen i katastrof: po pierwszym szoku powstają błyskawiczne strategie dostosowania się do nowych reguł gry, dlatego, choć szokuje to czytelnika czasów pokoju, nawet pod bombami ludzie próbują pić razem kawę i organizować wesela. Pandemiczny lockdown to podobny scenariusz, mimo wszystko – choć wiele osób przecież zmarło – w łagodniejszej wersji. Sprawy toczyły się przez chwile w wolniejszym tempie, więc mogłam obserwować „goły” proces, który inaczej zginąłby pod nawałą codziennych wydarzeń. Na początku marca poszłam ze znajomymi do knajpy i pożegnałyśmy się „misiem”. Dwa dni później pomyślałam, że albo ja miałabym już przed tym opory, albo one. Pstryk – i poczucie oddalenia od niebezpieczeństwa zmieniło się w realną obawę. Po tym spotkaniu nie widziałam się przez dwa miesiące z przyjaciółmi inaczej niż wirtualnie. Teraz, już przyzwyczajona do maseczki i z odruchem trzymania dystansu, nie przestałam się oczywiście bać koronawirusa, ale spotkać się twarzą w twarz – proszę bardzo. 
     
  • Ostrożne wycieczki i puste centra miast. Kiedy można już było spacerować swobodniej, odwiedziłam Elbląg, Radom i Mławę, często spotykając przez godzinę, albo dwie, prawie wyłącznie gołębie i koty. To przypominało tryb treningowy w grach komputerowych, a wziąwszy pod uwagę mój mimowolnie cyberpunkowy strój, dziwny cosplay. Gdybym umiała pisać scenariusze do gier, osadziłabym akcję właśnie w tych miastach. 
     
  • To, że pracę umysłową można bez żalu przeprowadzić niemal w całości do internetu, ale przyjaźń i prywatne relacje lubią żywy głos i krótszy dystans. Powód jest dokładnie ten sam: na Zoomie trzeba się bardziej skupić, najlepiej streszczać się, unikać offtopików i przechodzić do konkretów. To doskonale służy pracy, ale hamuje naturalną swobodę serdecznej rozmowy.
     
  • Że warto mieć w domu, na wszelki wypadek, dużo słodyczy. Juliusz Strachota pisał kiedyś, że „oprócz marzeń warto mieć papierosy”. Ja polecam jednak czekoladę. Wydatnie podnosi morale.
     
  • To, jak ważne są memy. Przeczytałam bardzo niewiele książek, kilka komiksów, ale memów przerzuciłam terabajty. Właściwie tylko na to miałam siłę wieczorami. Ten, kto powiedział, że to nasze współczesne dziedzictwo kulturowe, miał absolutną rację. W dniach zarazy towarzyszył mi żółty pies i mysz w stroju biskupa tańcząca do Ameno Ery. Nie żałuję niczego. Przy okazji dziękuję dobrym ludziom, którzy stworzyli memypandemiczne.pl, żebyśmy nie musieli po latach przekopywać się przez rozproszone treści. 

Humor pandemiczny i nowe obyczaje dotyczące „sposobów obchodzenia się z ciałem”. Witanie się łokciem, dla odważniejszych żółwik. Mijanie się na chodniku z próbami zachowania dystansu. 

Zapach sprayu dezynfekcyjnego, którego używałam przy czyszczeniu kociej kuwety. Tak się złożyło, że w sklepach właśnie ten szczególnie polubiono i umieszczano przy wejściu. Przez to odruchowo wypatrywałam kotów dookoła. 

Teraz wszędzie powtarza się, że świat nie będzie już taki sam, ale akurat spodziewam się raczej powszechnej amnezji. Od lat żyję jedną nogą w czasach transformacji – to temat, którym zajmuję się zawodowo – i widzę, że zapamiętujemy raczej momenty, daty, nie procesy. Myśl o dłuższym procesie, ułożenie wydarzeń w konsekwentną opowieść następuje później, dużo później, bo ludzie są zbyt zajęci życiem, by trawić wydarzenia na bieżąco. Dlatego długo rozmówcy opowiadali mi tylko o wyborach w 1989 r., gdy słyszeli hasło „transformacja”. I dlatego tak dobrze pamiętamy, co robiliśmy 11 września 2001 r., ale odtworzenie, jaki świat był przedtem i później, zajmuje długo. Przez nawet niedawna pamięć trzeba przekopywać się jak archeolog: wspomnienia znikają, sklejają się z innymi, a nawet z relacjami innych ludzi, bo nie możemy fizycznie zachować wszystkich informacji, gdy wciąż nadchodzą nowe. Teraz też zapewne wciągnie nas pęd zdarzeń. Moja odmrożona głowa też już spieszy się do innych tematów. I prawdopodobnie będziemy wspominać wszystko inaczej, niż to było naprawdę.

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty