Opinie |

„Piosenki o miłości”, ale nie tylko. Co urzeka w debiucie Tomasza Habowskiego?24.03.2022

fot. materiały promocyjne

„Piosenki o miłości są takie banalne” – śpiewali Cool Kids of Death i nie trzeba nikogo przekonywać do prawdziwości tego zdania.

Wszyscy znamy te historie doskonale. Muzyczne wyznania miłosne powtarzają te same wytarte frazy, te same zużyte porównania. Wiadomo, że banał – ale jednocześnie coś niepodważalnego, co wywołuje u człowieka mrowienie i wprawia w obezwładniającą melancholię. Zgadza się: nie ma formy równie ogranej. Nie ma też jednak drugiego takiego tematu, który w podobny sposób dotyka ludzi. Wydaje się, że Tomasz Habowski wyszedł właśnie z takiego założenia. W swoim pełnometrażowym, docenionym na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni debiucie nie silił się na oryginalność, sięgnął po sprawdzone rozwiązania w stylu filmu Once Johna Carneya czy Narodzin gwiazdy. Znowu chodzi o to samo – o miłość, o relację kobiety i mężczyzny, o muzykę, którą będą razem tworzyć i wykonywać.

Piosenki o miłości (2021) oficjalny zwiastun, w kinach od 25 marca

On – ładny chłopak z Żoli, aspiruje do miana muzyka, przede wszystkim jednak jest synem swojego ojca, sławnego aktora. Ona na co dzień pracuje jako kelnerka, ale po godzinach potrafi oczarować swoim głosem. Robert pragnie sukcesu, ale nie wie, o czym miałby pisać piosenki. Może to kwestia tego, że zawsze wszystko miał i nie przepracował jednego dnia? Alicja wręcz przeciwnie – ma mocniejsze doświadczenia, jest fenomenalnie utalentowaną autorką piosenek miłosnych, choć wyraźnie nie chce zwracać na siebie uwagi. Z połączenia jego ambicji i jej talentu rodzi się coś więcej niż tytułowe piosenki. Mają więc dwie opcje: dopełnić się wzajemnie albo po prostu się rozejść.


Niby nic specjalnego, mamy powtórkę z rozrywki. Habowski potrafi jednak stworzyć nastrój, do którego trudno nie żywić szacunku. Składa się on z dwóch elementów: chemii seksualno-romantycznej między postaciami oraz palety odcieni na ekranie. W przypadku pierwszego chodzi o to, że uczucie rozłożone jest w czasie i zawieszone w powietrzu, rodzi się z różnych drobnych niezręczności i małych gestów. Efekt wzmacnia jeszcze sposób, w jaki Habowski to pokazuje – w czerni i bieli, co mogło okazać się przecież zgubne w skutkach. Kręcenie czarno-białych filmów co prawda zaczyna być powoli nieznośnym trendem, stylistycznym zabiegiem-wytrychem w kinie polskim i światowym (patrzcie: Parasite w wersji na siłę czarno-białej albo nieco, jak na mój gust, przestylizowany i wyrachowany Belfast), ale u Habowskiego pasuje to jak ulał i sprawia, że opowieść staje się ponadczasowo uniwersalna. Pojawiają się tu elementy na wskroś współczesne, jak smartfony z kamerami i instagramowe rolki, ale czerń i biel sprawia, że jest w tym filmie coś cudownie anachronicznego. Nie mówiąc o tym, że pomysł ten doskonale sprawdza się w opowieści o romansie ludzi, których dzieli przepaść klasowa – czerń parzy, biel chłodzi, historia rozciąga się na dwóch biegunach.

Ten rozstrzał rzuca się w oczy od początku. Robert jest bogaty, Alicja nie. Ona ma talent, ale niższość klasowa pozbawia ją śmiałości. On ma duże mieszkanie i dzianych znajomych, ale to wcale nie znaczy, że nie ma w życiu problemów. Po prostu nie widać ich na pierwszy rzut oka. Habowski pokazuje, jak te różnice przekładają się na ich pewność siebie. 

Piosenki… to też film o relacjach z rodzicami, którzy potrafią zatruć życie dziecka. W tym filmie występuje przypadek szczególny – ojciec Roberta, aktor od lat znany z serwowania widzowi tandetnej rozrywki. Zawsze musi mieć rację, za każdym razem tylko swoją wyższość demonstruje, nic dla niego nie znaczą plany syna. Nie wierzy w jego muzyczne aspiracje, twierdzi, że takich jak on – brzdąkajacych chłoptasiów – są w kraju tysiące. Habowski mistrzowsko majstruje przy tej postaci, umie też sprawić, że nabiera ona rozlicznych sensów i znaczeń pozafilmowych. Otóż Andrzej Jaroszewicz, grany przez Andrzeja Grabowskiego, to domyślne alter ego aktora. To być może rola dla niego najbardziej osobista  – czysto autobiograficzna, w której mówi o sobie i swoim piętnie, jakim jest dożywotni wyrok na bycie Ferdkiem Kiepskim. „Wiele ról zagrałem, z kilku jestem dumny, innych nie pamiętam, o niektórych chciałbym zapomnieć” – mówi w pierwszej scenie filmu Jaroszewicz. 


Podobnie jest z Justyną Święs, wokalistką The Dumplings, która wciela się w postać Alicji. Powinowactwo zdaje się wyraźne: Święs podobnie jak Alicja nie pochodzi z Warszawy, a swoją muzykę zaczynała tworzyć amatorsko w mieszkaniu z kolegą. Była pasjonatką, która bała się metek i szuflad, aż stała się w końcu zjawiskiem na polskiej scenie. W Piosenkach… Święs zagrała wręcz fenomenalnie, a swoją kreacją może wprawić niejednego młodego aktora w zawstydzenie.

Patrząc na tytuł filmu trudno dziwić się, że całą historię niesie w nim muzyka – i to nie żadne supernowatorskie aranżacje, tylko proste piosenki. Habowskiemu to, co najważniejsze, udaje się uchwycić w melodii mruczanej przez Alicję pod nosem, w dwóch brzdękach na rozstrojonej gitarze. W końcu sprawy układają się tak, że rozbrajająco szczera muzyka powstająca w zaciszu domowego studia znajdzie się w kręgu zainteresowań wielkiej wytwórni. Ten film to także historia nieustającej sporu między sztuką, która rodzi się z trzewi, a trybami rozrywkowego biznesu rozmieniającego na drobne każde romantyczne uniesienie. Habowski nie stawia tu może jakichś oszałamiających tez, ale konkluzja, która pojawia się w myślach po obejrzeniu Piosenek…, brzmi przekonująco: lepiej utkwić w niszowych klubach niż przehandlować intymność niczym towar.

„Piosenki o miłości” trafią do kin 25 marca za sprawą Gutek Film.

000 Reakcji

krytyk filmowy. Publikuje m.in. na łamach "Przekroju", "Czasu Kultury", tygodnika "Przegląd", czasopisma "Ekrany", a także w portalach Interia.pl, Wirtualna Polska, Popmoderna. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z Gwiezdnych Wojen.

zobacz także

zobacz playlisty