Opinie |

Piotr Stankiewicz | Dni odłączone24.06.2020

ilustracja: Patryk Sroczyński, animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Jestem wielkim orędownikiem spędzania weekendów, wakacji, wszelkich wychodnych offline. Niejeden raz już o tym pisałem i niejednego flejma stoczyłem, ze skutkiem lepszym lub gorszym. I oczywiście sam staram się tego trzymać, również ze skutkiem lepszym lub gorszym. Mój rekord to bodaj siedemnaście dni offline na przełomie 2015 i 2016 roku. Przeżyłem, by opowiedzieć. 

Ta opowieść jest spójna. Uważam, że odcięcie się od sieci jest warunkiem urlopowo-weekendowej regeneracji. Nie ma detoksykacji bez deelektronizacji. W dzisiejszych czasach wyjazd jest w gruncie rzeczy pretekstem do tego, żeby przestać odpisywać na wiadomości. Odłączenie się jest ważniejsze niż ruszenie się z domu. Ale nie przyszedłem Was nawracać. Nie będę Was tutaj przekonywał, że warto to robić. Opowiem o tym, że trudno.

Odłączenie się od sieci, żeby odpocząć, jest cholernie trudne, bo wymaga podjazdowej wojny obronnej (znawcy militariów złapią się za głowę przy tej metaforze) przeciwko wszystkim frontom i ścieżkom, którymi chciałyby nas doścignąć macki rozedrganego świata. Hydra internetu, ośmiornica zobowiązań. Nie wziąć laptopa na urlopik jest łatwo, wyłączyć telefon jest znacznie trudniej. A nie wziąć ze sobą telefonu, to już bez mała szaleństwo. Nawet mi udało się chyba tylko raz, a i to wtedy, kiedy byłem bezdzietny. 

Problem z offlajnem jest taki, że w ogóle trudno, ale i w szczegółach trudno. Nie chodzi przecież o awans na Szymona Słupnika, czy inne pustelnictwo. Osoby bliskie warto poinformować, że planujemy zniknąć ze świata wirtualnego i zasięgu telefonii, bo inaczej pomyślą, że porwali nas handlarze nerek. Ale jeśli poinformujemy zawczasu, to pomyślą jeszcze gorzej, otóż pomyślą, że więzi rodzinne mamy za nic, bo przecież wiadomo, że akurat w ten weekend kiedy będziemy offline, babcia na pewno dostanie zawału. Wiadomo też, że wypadałoby poinformować współpracowników, jeżeli tkwimy w jakiś rozgrzebanych projektach (a nie ukrywajmy, projekty zawsze są rozgrzebane). Zawały serca są straszne, ale przychodzą raz na dziesięciolecia, natomiast zawały w projektach... nie ukrywajmy, przychodzą bez pudła w każdym z nich. 

Z tego błędnego koła trzeba oczywiście wyjść zanim dostanie się kręćka. Sekret w tym, żeby w którymś momencie przestać planować — zamknąć wreszcie ten komputer i po prostu się odciąć. I zaakceptować ryzyko.

Mnóstwo jest tutaj szczegółów taktycznych, w których łatwo można się zgubić. Ja bardzo poważnie podchodzę do autorespondera na mailu i bardzo krytycznie do faktu, że nie da się go ustawić na messengerze (czy właśnie da się? proszę koniecznie o priv – odpowiem jak wrócę!). Rzadko wyjeżdżam sam, więc mogę podać namiary na osoby współuzależnione, które akurat się od internetu nie odłączają. „Jakby co”, jest mnie którędy ścigać... ale znów, mając pięć rozgrzebanych tekstów, osiem projektów i osiemnastu studentów na głowie, nie będę przecież każdemu podawał awaryjnych kontaktów urlopowych, bo to nie będzie wcale profesjonalne, tylko pretensjonalne.

Z tego błędnego koła trzeba oczywiście wyjść zanim dostanie się kręćka. Sekret w tym, żeby w którymś momencie przestać planować — zamknąć wreszcie ten komputer i po prostu się odciąć. I zaakceptować ryzyko. Owszem, może jakieś zlecenie przepadnie, może ktoś nie dostanie szybko odpowiedzi, może akurat właśnie teraz przyjdzie na nasza Oferta Życia, na którą wciąż czekamy. Trudno.  

Cały ten dylemat nie bierze się przecież znikąd. Bierze się stąd, że dzisiaj praca ma szaloną tendencję do rozlewania się poza wyznaczone jej godziny, do zatapiania wszystkiego w kalendarzu i na zegarze, do oblepiania każdej chwili i cząstki naszego życia.

Te rozkminy, czy wyłączać telefon pod gruszą czy nie wyłączać, oscylują z reguły (a uwierzcie, mam w nich doświadczenie) w stronę różnych parapsychologizmów i bieda-psychoanaliz, czy ktoś jest od gadżetów faktycznie uzależniony, czy jeszcze nie, czy ma to słynne FOMO, czy nie ma, mówiąc krótko, te rozmowy kręcą się wokół tego, że to jest niby moja własna decyzja, mój-internet-mój-wybór, te sprawy. Tylko, że nie. Cały ten dylemat nie bierze się przecież znikąd. Bierze się stąd, że dzisiaj praca ma szaloną (edit: koszmarną) tendencję do rozlewania się poza wyznaczone jej godziny, do zatapiania wszystkiego w kalendarzu i na zegarze, do oblepiania każdej chwili i cząstki naszego życia. Marek Aureliusz pisał już o tym przed wiekami: jakiż jest sens uciekać za morza, czy w góry, jeżeli nie jestem w zgodzie z własną duszą? Tutaj tak samo, a właściwie jeszcze gorzej. Jaki jest sens jechać na Podlasie, czy choćby na Antarktydę, skoro i tak praca może mnie tam doścignąć dzwoniącym telefonem, emailem, powiadomieniem typu push?

Przyszłość jest dziś – i ta przyszłość wygląda tak, że coraz więcej nas żyje na antypodach fordowskiej taśmy, czy starego, dobrego biurewstwa, gdzie była pracka od dziewiątej do piątej, a potem do domu. Nie wszyscy jesteśmy jeszcze wypchnięci na działalność, ale wszyscy zostaliśmy wepchnięci w niechlubną rolę auto-menedżerów własnego czasu, pracy i uwagi, na dobre i na złe, najczęściej na gorsze. Oczywiście, frilanserzy są tutaj w awangardzie i ich – mnie! – to dotyczy najbardziej, ale ten proces rozlewa się szeroko i dotyczy również tych branż i zawodów, które dotąd spały spokojnie. Waszych też.

Nie uciekniemy od trafnego słowa na „p” — tak jest, to jest prekaryzacja pracy. Ale nie tylko. Praca zmienia skórę, czy wręcz stan skupienia. Praca nie jest już twardym konkretem, który sobie bezpiecznie stoi w miejscu wyznaczonym przez umowę. Praca dzisiaj jest jak niemowlak w kuchni. Jeśli tylko spuścimy ją z oka, to natychmiast uwala wszystko, jaglanka będzie wgnieciona w podłogę, a dżem wytryśnie na sufit. Nic nie będzie od niej wolne, nie będzie chwili spokoju, chyba żeby włożyć szyję w pętlę. 

Raz na jakiś czas trzeba się odstroić, żeby się nie zaorać. A samo to odstrojenie jest trudne. Trzeba – o paradoksie! – włożyć pracę w to, żeby się odłączyć od pracy.

Stawianie granic własnej pracy jest cholernie trudne, bo to w końcu jest praca, czyli zarobek, w którego przypadku nie chcemy się ograniczać. Mądrzyć się jest łatwo, ale jak przez Boże Ciało jeden wywiad w radiu mi się niemal wymknął z rąk, to byłem oczywiście zły. Od tej złości nie da się uciec żadnym offlajnem, bo same realia, w których żyjemy, są schizofreniczne. Nie da się funkcjonować non stop na najwyższym C. Raz na jakiś czas trzeba się od niego odstroić, żeby się nie zaorać. A samo to odstrojenie jest trudne. Trzeba – o paradoksie! – włożyć pracę w to, żeby się odłączyć od pracy. A gdy to się uda, natychmiast włączy się poczucie winy, że przecież na pewno coś ważnego, a nuż coś, tylko tego jednego mailika sprawdzę, przecież nic się nie stanie, och, właśnie ze Stanów odpisali i cyk, wieczór znów stracony, i znów nie zobaczę jak Słońce zapada nad Suwalszczyzną.

Nie ma łatwej odpowiedzi. Jest tylko pociecha, że jesteśmy w tym solidarnie wszyscy, czy tego chcemy czy nie. I że to właśnie jest doświadczenie naszych czasów, o jakim będziemy opowiadać wnukom.

Pisarz i filozof, autor książek „Sztuki życia według stoików” (2014), „21 polskich grzechów głównych” (2018), „Does Happiness Write Blank Pages? On Stoicism and Artistic Creativity” (2018), „My fajnopolacy” (2019), bloga „Myślnik Stankiewicza”, strony o stoicyzmie i paru innych rzeczy. Obserwuje i rozkminia. Nie pije, pisze.

zobacz także

zobacz playlisty