Opinie |

Łukasz Orbitowski | Pustynia rośnie17.04.2019

Zmarł Larry Cohen, wspaniały reżyser, o którym pewnie nigdy nie słyszeliście. Od dawna nic nie kręcił. Nie pisywał nawet scenariuszy.

Jego horrory odkryłem we wczesnej młodości. Były inne niż wszystko, co mogłem znaleźć w pirackiej wypożyczalni – oryginalne i bardzo popieprzone. Najsłynniejszy z nich, It’s alive, opowiada o morderczym noworodku. Osesek urządza rzeźnię na porodówce i znika, wystawiając zdezorientowanego ojca na próbę związaną z tak niecodziennym rodzicielstwem. Film odniósł sukces w latach 70., doczekał się dwóch słabszych kontynuacji oraz nowej wersji, niewartej jednego zdania.

It's alive (1974) – trailer

Zachęcony sukcesem Cohen dawał dalsze dowody swojej nietuzinkowej wyobraźni. W God told me to syn kosmitów i Ziemianki udaje Jezusa, namawiając ludzi do morderstw, w myśl zasady – wyście mnie zabili na Golgocie, teraz ja was pozabijam. Q – the Winged Serpent dotyka innego aspektu boskości. Nad Nowym Jorkiem fruwa sobie wielki wąż, czczony niegdyś przez Azteków. Gania za nim David Carradine (znany z Kill Bill Tarantino) i Michael Moriarty, cudowny, pulsujący energią aktor, dziś zapomniany na własne życzenie.

Mógłbym wymieniać dalej, streszczać kolejne produkcje, tylko po co? Napomnę, że warto zobaczyć przynajmniej The Stuff i Pick me up – epizod telewizyjnej antologii grozy Masters of horror. Nieudany Return to Salem’s Lot załamał chwiejną i tak karierę reżysera. W zamian, Cohen zajął się scenariopisarstwem. Natłukł ich bardzo wiele, z pewnością nie wszystkie wyszły dobrze. Ale ten do Phone Booth Joela Schumachera jest po prostu znakomity.

Phone booth (2003) – trailer

Ostatnią dekadę spędził niemal bezczynnie. Zmarł mając osiemdziesiąt dwa lata i pewno myślał, że życie mu nie wyszło. Nie doczekał się należnego mu uznania, nawet środowiskowego. Nie skorzystał na wielkiej rewitalizacji horroru, jaka zaszła w ostatnich latach. Do największych reżyserów kina grozy zalicza Wesa Cravena albo Johna Carpentera, nie jego.

Moje serce będzie zawsze przy takich artystach jak Larry Cohen. Facet zawsze kręcił swoje, dbając o spójność wizji i wysoki poziom rzemiosła. Kino gatunkowe, do którego niewątpliwie przynależy horror traktował jako wezwanie do poszukiwania nowych treści. Nie schylał głowy i walczył o swoje. Błądził, mylił się, często kręcił rzeczy nietrafione, a już na pewno niezgodne z gustem przeciętnego widza. Najchętniej napisałbym, że nigdy w życiu nie dał dupy, ale to nieprawda. Sam jestem artystą i wiem z doświadczenia, że każdy czasem daje. Ale Larry Cohen przynajmniej nie miał tam z tyłu zamontowanych drzwi obrotowych.

Ta śmierć ożywiła inną refleksję, którą, być może dzielę z moim pokoleniem wychowanym na kulturze popularnej. Mam czterdzieści dwa lata. Na moich oczach umierają ludzie, którzy ukształtowali moją wrażliwość. Wzrastałem przy nich, no a teraz padają jak muchy. Nie żyją najważniejsi dla mnie aktorzy: Christopher Lee, Philip Seymour Hoffman, Alan Rickman. Niezniszczalny Lemmy już leży w trumnie, a i Ozzy chyba niedługo się wyloguje. Pisarz David Foster Wallace się powiesił.

Za dekadę tych wszystkich ludzi nie będzie na świecie, albo przynajmniej zamilkną jako artyści. Taka kolej rzeczy. Jęczę, bo na moich oczach gaśnie, kamienieje, umiera cały mój kosmos.

Wielu innych funkcjonuje na prawach szacownych starców, którzy odgrywają role zbudowane w młodości. Nikt niczego innego od nich nie oczekuje. Iron Maiden grają swoje bombastyczne koncerty, lecz szczerze wątpię, by za dekadę biegali sobie po scenie. Stephen King, skądinąd średni pisarz, od którego zacząłem przygodę z literaturą przekroczył siedemdziesiątkę. Dario Argento, niegdyś wspaniały reżyser, ogłosił zbiórkę kasy na swoją pierwszą grę wideo. Jeśli będzie taka, jak jego ostatnie filmy, wyrzucę konsolę przez okno.

Za dekadę tych wszystkich ludzi nie będzie na świecie, albo przynajmniej zamilkną jako artyści. Taka kolej rzeczy. Jęczę, bo na moich oczach gaśnie, kamienieje, umiera cały mój kosmos. Tymczasem następców próżno szukać. Powtórzę: mam pewność, że nie jestem sam w tym doświadczeniu.

Czy nie zawierzyłem za bardzo kulturze popularnej? A jeśli tak, co miałem zrobić? Byłem bardzo młodym człowiekiem i pozwoliłem, by wrosło we mnie to, co jest najbardziej fascynujące. W popkulturze zapisany jest fałsz niezniszczalności. Obiecuje nam, że będzie zawsze, a potem w niezdarny sposób próbuje się wywiązać z tego przyrzeczenia. Stąd choćby trasy hologramów: 2Paca czy Ronniego Jamesa Dio.

Ktoś powie, że nowa miłość zastępuje starą. Znajdę nowych, ukochanych artystów. Przecież są jeszcze jacyś wybitni artyści. No pewnie, że są. Ale z wiekiem wrażliwość się stępia.

Pamiętam jak rodzice opowiadali mi o filmach z Johnem Waynem i Gregory Peckiem. Słyszałem o Beatlesach i niezwykłych wieczorach w Piwnicy pod Baranami. Ten świat odbierałem jako dawno miniony, ramolski. Skrzynecki z Johnem Lennonem nie różnili się od Bacha i Moliera. Żyli dawno temu. Obchodzą jedynie staruszków. Młodzi będą mieli dokładnie takie same zdanie o moich kulturowych fascynacjach. Taka kolej rzeczy.

Ktoś powie, że nowa miłość zastępuje starą. Znajdę nowych, ukochanych artystów. Przecież są jeszcze jacyś wybitni artyści. No pewnie, że są. Ale z wiekiem wrażliwość się stępia. Nie przeżywamy sztuki tak mocno. Na przykład – kiedy miałem szesnaście lat, najważniejsza na świecie była muzyka. Te czasy, ta młodość już nie wrócą. Mój kosmos umiera, zostawiając pustynię. Pustynia rośnie. Sam jestem sobie winien.

000 Reakcji

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty