W Beats Briana Welsha, które polska publiczność przedpremierowo obejrzy na MFF Nowe Horyzonty, historia nielegalnych brytyjskich rave’ów spotyka opowieść o nastoletnim nonkonformizmie i próbie ucieczki od rzeczywistości.
Mamy rok 1988. Rodzi się Rihanna, Adele czy A$AP Rocky, umiera Roy Orbison i Jonasz Kofta. Swoją premierę ma album Rattle and Hum grupy U2, na amerykańskich listach przebojów króluje George Michael z piosenką Faith, a pierwsze koncerty zaczyna grać Massive Attack. W tym samym czasie Wielką Brytanię zaczyna opanowywać szał imprez z acid house, które przywędrowały na Wyspy z klubów w Chicago. Kwaśne bity uzupełnione o basy z syntezatora Roland TB-303 dobrze sprawdzały się w manchesterskich czy londyńskich lokalach, ale organizatorzy występów chcieli więcej. Widzowie, którzy intensyfikowali swoje doznania znaczkami z LSD albo tabletkami ecstasy, potrzebowali dodatkowego zastrzyku adrenaliny. Chęć wspólnotowości, a także narastająca fala kontrkultury wystarczyła, by spopularyzować nielegalnie organizowane wydarzenia. Promotorzy z grupy Genesis ’88 znajdowali stare, opuszczone magazyny albo industrialne przestrzenie, które następnie aranżowali na miejsce do tańczenia dla kilku, a nawet kilkunastu tysięcy osób. W ich działaniach prowizorka była czymś obcym: wręcz przeciwnie, DJ sety z zaprojektowaną od podstaw warstwą wizualną, specjalnie przygotowanym soundsystemem i scenografią stanowiły integralną, wyjątkową całość. Nic dziwnego, że w konsekwencji termin „rave” – w dosłownym tłumaczeniu oznaczający nagły entuzjazm czy zachwyt – zaczął być utożsamiany z muzyką elektroniczną. Wcześniej nazwą tą określano rauty beatników, gdzie królował improwizowany jazz czy garażowy rock.
Perypetie nastolatków nie stoją w cieniu większej historii, jaka odcisnęła piętno na brytyjskiej muzyce elektronicznej, lecz dzieją się równolegle z nią
Nie wszystkim podobało się nagłe zainteresowanie imprezami, które na początku lat 90. stało się ogólnonarodowym szałem. Bawili się przedstawiciele wszystkich klas społecznych ze szczególnym naciskiem na młodzież żądną narkotycznych, psychodelicznych tripów. Sprzeciw względem tej tendencji nastąpił ze strony polityków obawiających się fali protestów podobnej do tej, którą w Stanach Zjednoczonych zainicjowali hipisi. Policjanci zaczęli na prawo i lewo wlepiać mandaty za nielegalne wtargnięcie na prywatne posiadłości. Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę: kordony radiowozów goniły fanów muzyki, czego apogeum nastąpiło w maju 1992 r. To właśnie wtedy odbył się Castlemorton Common Festival, na którym bawiło się ponad trzydzieści tysięcy osób. Wydarzenie zostało spontanicznie przeniesione z hrabstwa Avon przy Bristolu, gdzie lokalne władze nie wydały pozwolenia na rozstawienie sprzętu. Simon Reynolds, ceniony dziennikarz i krytyk muzyczny, relacjonował ten czas w swojej książce Energy Flash: „W ciągu kilku dni DJ sety z Castlemorton były obecne na pierwszych stronach gazet, w brytyjskim parlamencie i wywołały panikę wśród ludzi”. Po festiwalu aresztowano dwunastu członków pochodzącego z Londynu kolektywu Spiral Tribe. To najmniejsza konsekwencja, jaka czekała imprezowiczów: dwa lata później uchwalono ustawę o wymiarze sprawiedliwości i porządku publicznym, która formalnie zakazywała niezmiennie popularnych rave’ów. Nielegalne stały się zgromadzenia, gdzie rozbrzmiewały następujące po sobie, powtarzalne beaty. Przepisy były i wciąż są dość kuriozalne – do tego stopnia, że w 2009 r. spacyfikowano urodzinowego grilla urządzonego na prywatnej działce.
Przedstawione wydarzenia to preludium historii opowiedzianej w najnowszym filmie Briana Welsha, autora takich produkcji jak In Our Name (2010) czy Glasgow Girls (2014). Reżyser w rozmowie z internetowym magazynem Screen Daily tłumaczył, że chciał tym samym przenieść się do czasów swojej młodości. W uchwyceniu urywka przeszłości wsparł go scenarzysta a zarazem DJ: Kieran Hurley. – Zobaczyłem, jak Kieran występował w londyńskim Bush Theatre i byłem całkowicie oszołomiony jego występem. Pochodzimy z całkiem podobnych środowisk i mamy wspólne punkty odniesienia, więc zachęciłem go do udziału w projekcie, nad którego rozwojem spędziliśmy łącznie pięć lat – opowiadał. Czarno-biała (monochromatyczność jest tu nieprzypadkowa: to wskazówka, że opowieść jest pewną reminiscencją) produkcja stanowi więc osobny, utkany z intymnych wspomnień zapis dorastania dwóch chłopaków. Perypetie nastolatków nie stoją w cieniu większej historii, jaka odcisnęła piętno na brytyjskiej muzyce elektronicznej, lecz dzieją się równolegle z nią.
Abstrakcyjne, niemające większego sensu wizualizacje ilustrują zbiorowe szaleństwo, które za chwilę przerodzi się w zbiorową histerię.
Przyjaciele pochodzą z różnych środowisk. Jeden z nich, Johnno, jest nieustannie wtykany między szprychy konwenansu. Jego drobnomieszczańska rodzina – konformistyczna matka i przyszły ojczym-policjant – są niczym postacie z American Beauty, dla których spełnieniem marzeń jest dom z podjazdem i przystrzyżonym ogródkiem. Wszelkie ekscesy i odstępstwa od normy działają na nich jak środek owadobójczy na komary. Po drugiej stronie barykady stoi Spanner, chłopak z blokowisk poniżany przez obcującego z przestępczym światkiem brata. Młodzi Szkoci – choć sami nie są tego w pełni świadomi – mimo wielu sprzeczności szukają tego samego: przynależności do wspólnoty, rozluźnienia z więzów codzienności i oderwania się od rzeczywistości. Pożądany święty Graal leży na ziemi: to ulotka informująca o spektakularnym, organizowanym mimo przeszkód prawnych rave’ie poza granicami miasta. Bohaterowie powoli wsiąkają w obcy świat, którego przewodnikiem staje się dla nich niejaki D-Man: doświadczony promotor i DJ. W jego podejrzanie wyglądającej dziupli, skąd wyruszy zbiorowy transport na imprezę, roi się od charakterystycznych dla ówczesnych subkultur symboli. Ludzie poubierani są w powyciągane, niedbale wyglądające stroje. Obok wielkich bumboksów i opróżnionych butelek z alkoholem na ekranie przewija się nienaturalna, uśmiechnięta buźka – dziś znana także z rodzimego Wixapolu. W tle cały czas rozbrzmiewa community radio: rozgłośnia, która nielegalnie nadaje w eter ze względu na restrykcyjne wymogi licencyjne. Każdy, kto sypnie groszem na rozwój audycji, może puścić w niej ulubioną piosenkę z płyt winylowych albo kaset. Koniec końców, luźnym rozmowom towarzyszą anarchistyczne i antypolicyjne hasła, jak choćby A.C.A. B – All Cops Are Bastards.
Dotarcie na rave chłopaków, któremu towarzyszy fenomenalnie dobrana ścieżka dźwiękowa (selekcja soczysta niczym ta w Trainspotting, bo pojawiają się w niej tacy gracze jak The Prodigy, Outlander, Liquid Liquid czy Human Resource), nie należy do przeciętnych chwil. Moment połknięcia pigułki MDMA to dla protagonistów coś wyzwalającego, niemal katartycznego, co za paręnaście minut pozwoli im dotrzeć do samego epicentrum imprezy. Na parkiecie troski i zmartwienia przegrywają z grupową, nieokiełznaną euforią. Autor zdjęć, Benjamin Kracun, doskonale oddał podbity wibrującą elektroniką nastrój, jaki mógł panować w tamtym miejscu. Stroboskopowe efekty świetlne tworzą intrygujący mariaż z poszarpanym, szybkim montażem. W pewnym momencie zapis z imprezy przeplata się z narkotycznymi, niepowiązanymi ze sobą oczopląsami. Abstrakcyjne, niemające większego sensu wizualizacje ilustrują zbiorowe szaleństwo, które za chwilę przerodzi się w zbiorową histerię. Powtarzalne beaty ustępują miejsca powtarzalnym razom wymierzanym przez pacyfikujących tłum policjantów. Wszystko – usytuowane gdzieś na przecięciu found footage’u i hipnotycznego teledysku – dzieje się szybko i intensywnie. Nie mogło być inaczej: opowieść o nielegalnych rave’ach gryzłaby się z powolniejszą narracją.
„It was fucking magic” – podsumowują w ostatniej scenie posiniaczeni, poobijani i zmęczeni chłopcy. W tym krótkim komentarzu odbijają się opinie dziesiątek tysięcy ludzi, którzy z oddaniem chodzili wtedy na rave’y, wytrwale tańcząc do rana i uciekając przed kagankiem prawa. Welsh – wprawny rzemieślnik i kreatywny reżyser w jednym – udanie relacjonuje społeczny ferment tamtych czasów, sięgając do samego dna imprezowego undergroundu. Eden (2014) Mii Hansen-Lᴓve portretował zaczątki french house’u i specyficzny klimat paryskich klubów. Berlin Calling (2008) z główną rolą DJ-a Paula Kalkbrennera, ujawniał ciemniejszą stronę wielogodzinnych maratonów techno i chęci bycia kimś wielkim za konsoletami. Beats, które przedpremierowo możecie zobaczyć na tegorocznym MFF Nowe Horyzonty, triumfalnie dołącza do grona filmów skrupulatnie – cegiełka po cegiełce – odsłaniających wielobarwny świat muzyki elektronicznej.
Papaya.Rocks jest partnerem 19. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty.
zobacz także
- Michelle Williams i Sam Rockwell tańczą na Broadwayu
Newsy
Michelle Williams i Sam Rockwell tańczą na Broadwayu
- Westchnienia i cyfrowy śmiech. Ten syntezator mowy brzmi jak człowiek
Newsy
Westchnienia i cyfrowy śmiech. Ten syntezator mowy brzmi jak człowiek
- Powstanie animowana biografia Fridy Kahlo
Newsy
Powstanie animowana biografia Fridy Kahlo
- Powstał papier, na którym można wielokrotnie drukować. Posłużył do tego pyłek kwiatów
Newsy
Powstał papier, na którym można wielokrotnie drukować. Posłużył do tego pyłek kwiatów
zobacz playlisty
-
Papaya Young Directors 5 Autorytety
12
Papaya Young Directors 5 Autorytety
-
Teledyski
15
Teledyski
-
John Peel Sessions
17
John Peel Sessions
-
PYD: Music Stories
07
PYD: Music Stories