Opinie |

Sylwia Chutnik | Festiwaloza13.08.2019

ilustracja: Joanna Gębal, animacja: Paweł Szarzyński

Nadgarstek znów ozdobiony opaskami w różnych kolorach, które pod wpływem wody stają się niepokojąco wilgotne. Część z nas zdejmie je dopiero przed powrotem do pracy. Tymczasem jeździmy po festiwalach w poszukiwaniu – no właśnie. Muzyki, sztuki, teatru czy raczej innych ludzi? A może nas samych?

Zaczynam od kupienia żelu do rąk. Dzięki niemu utrzymuję złudne poczucie higieny. Nienawidzę toi toi, najchętniej nie robiłabym siku przez całą imprezę. Niestety, czasem muszę iść do tego potwornego pudła z ziejącą dziurą pełną Wiecie Czego. Boję się, że tam wpadnę albo mój telefon. Im ciemniej, tym gorzej. A jak ktoś zacznie trząść tym kiblem i mnie z nim wywali? Koszmar. I te kolejki. Co prawda kiedyś zdarzyło mi się odbyć bardzo ciekawą rozmowę o literaturze z jedną z moich czytelniczek. Stałyśmy obok siebie w kolejce i prawie zapomniałyśmy, po co tam jesteśmy. Często w kolejce jest też ktoś znajomy i można sobie poplotkować. Ale generalnie załatwianie się na festiwalach to groza.

I jeszcze jedzenie. Należę do osób, które nie za bardzo potrafią jeść publicznie. W restauracji owszem: talerz, sztućce, siedzenie przy stole. Jednak w czasie imprezy plenerowej najpierw należy wybrać food trucka lub stoisko. Jak jest jedna opcja wegańska to nie ma problemu, ale jeśli możliwości jest sto a ty jesteś ze znajomymi i każdy ma inny smak to można oszaleć. Potem czekanie. A brzuch produkuje już przecież soki trawienne, bo usłyszał nazwę dania, które zaraz dostanie do spałaszowania. Wreszcie jest jedzonko, ale nie ma gdzie usiąść. Można wcisnąć się obok nieznanych osób (bardzo trudne w przypadku introwertyczek) lub jeść na stojąco. Utytłana sosem i okruchami próbuję z godnością się posilić, ale ciągle ktoś podchodzi i muszę mówić z pełnymi ustami. Ciągle wydaje mi się, że mam między zębami żarcie, a jego resztki widać na koszulce. Zjadam więc w ekspresowym tempie i potem boli mnie brzuch.

Poczucie jedności to najtrwalszy element festiwalozy – choroby dosięgającej nas w okolicach wakacji. Obliczyłam sobie, że z łatwością mogłabym jeździć od jednego wydarzenia do drugiego i przez ponad dwa miesiące nie wrócić do domu.

Jest również problem z wyborem sceny lub odpowiedniego koncertu. I tu znowu poruszanie się w grupie nie sprzyja szybkiemu podejmowaniu decyzji. Nadal jednak brnę w samozadowolenie i ogólną euforię, bo przecież: hej, jestem na festiwalu! Odpowiednia moda, hasztagi, nieustające relacje i oznaczenia. Do tego apki przypominające o zbliżającym się wydarzeniu oraz coraz to nowe gadżety. Hałas, przebodźcowanie, ciągle ktoś i coś, niewyspanie. Stopery w uszach nie do końca chronią przed szumem i w nocy trudno potem usnąć. Pod powiekami przesuwają się niespokojne obrazy nowo poznanych ludzi czy artystów na scenie. Jeśli w czasie ich występów lunie deszcz to dodatkowo czujemy przygodę na ciele. Jeśli zaś jest upał, to słońce wypala nam coraz to nowe smugi na skórze i pieguje twarz.

Stoimy pod sceną i wspólnie z innymi przeżywamy radość dźwięków i wygłupów. Twórcy i twórczynie dają nam siebie, a my, jako publiczność, dajemy naszą energie i kierujemy ją dalej. Bijemy brawo, gwiżdżemy, powtarzamy frazy i śpiewamy wspólnie z innymi. 

Poczucie jedności to najtrwalszy element festiwalozy – choroby dosięgającej nas w okolicach wakacji. Obliczyłam sobie, że z łatwością mogłabym jeździć od jednego wydarzenia do drugiego i przez ponad dwa miesiące nie wrócić do domu. Chyba kiedyś zrobię taki właśnie eksperyment. Samych festiwali literackich jest ponad tuzin, że nie wspomnę o filmowych i oczywiście muzycznych. 

Ledwo kupiliśmy karnet w przedsprzedaży, a już zbliża się moment wyjazdu – trzask, prask – i koniec. Wracamy do domu, stłoczeni w pociągu, otumanieni w samolocie lub wciśnięci w samochodzie między śpiwory a przenośną lodówkę.

Festiwale to karnawał – możemy być przez jakiś czas taką osobą, którą chcemy być i którą niekoniecznie jesteśmy w czasie codziennych zajęć. Inaczej się ubieramy, inaczej prezentujemy. Chodzimy późno spać, aby rano otworzyć jedno oko i położyć się na drugim boku ze skacowanym pojękiwaniem. Zwiedzamy świat, dziwimy się rzeczom oczywistym i zachwycamy okolicznościami. Nasze zmysły są bardziej wyostrzone niż zazwyczaj. Potrafimy spędzić z ludźmi większość naszego czasu i być wobec nich bardziej tolerancyjni. 

No właśnie, czas: przecież ten mija o wiele szybciej niż zazwyczaj. Ledwo kupiliśmy karnet w przedsprzedaży, a już zbliża się moment wyjazdu – trzask, prask – i koniec. Wracamy do domu, stłoczeni w pociągu, otumanieni w samolocie lub wciśnięci w samochodzie między śpiwory a przenośną lodówkę. Pełni wrażeń, które muszą starczyć nam na cały następny rok. Również anegdot i zabawnych dykteryjek. Ich wachlarz nieraz będzie prezentowany w czasie nudnych przerw w robocie lub podsumowujących piw z okazji tego i owego. 

Ale pamięć jest zawodna, za jakiś czas nie będziemy pamiętać o tym, kto gdzie grał i jak było. Zaczniemy za to planować kolejne wyjazdy i wyprawy, bo festiwaloza jest chorobą nieuleczalną. Ma nieustające nawroty i nasilenia, które determinują do ciągłego eksplorowania nowych przestrzeni i eventów. Stajemy się w tym nieco zblazowani i znudzeni, ale jedziemy dalej. Po nowe opaski, kolejne rozcieńczone piwa oraz przypalone hamburgery.

/ @sylwia.chutnik

Pisarka, felietonistka. Doktorka Instytutu Kultury Polskiej UW. Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Działaczka społeczna i promotorka czytelnictwa. Laureatka Paszportu Polityki, trzykrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Dostała Społecznego Nobla Ashoka za działalność na rzecz matek oraz nagrodę m. st. Warszawy. Twórczyni sztuk teatralnych. Jej książki zostały wydane w dziewięciu krajach.

zobacz także

zobacz playlisty