Opinie |

Sylwia Chutnik | Przereklamowane seriale, zachwycające dokumenty08.01.2019

ilustracja: Joanna Gębal | animacja: Marta Kacprzak

W poprzednim felietonie zrobiłam swój introwertyczny coming out, nie ma więc potrzeby kreować się przed Wami na lwicę salonową i Człowieka Imprezę. Prawda jest taka, że wolny czas spędzam między biurkiem a barłogiem, nosząc w obie strony laptopa i kartki do pisania. W pościeli oglądam świat, bo – jak śpiewała Kora – „łóżko to obszar magiczny”. I jeśli komuś się wydawało, że służy tylko do frywolnych igraszek, to niestety nie ma racji. Bo to tajemna kryjówka przed rzeczywistością, w której można (bezkarnie?) podróżować po cudzej wyobraźni, czytając i oglądając filmy (i jedząc chipsy). 

Bardzo się stresuję, kiedy ktoś opowiada o nowym serialu. Bo ledwo obejrzałam ten ostatni, a tu już kolejny. Tego nikt nie jest w stanie ogarnąć, tego jest za dużo. Nie mam takich emocji przy książkach, nawet grubych jak bicki zapaśników – wydaje mi się, że większość literatury da się przeczytać. Ale z serialami jest tak, że coraz mniej mi się ten pęd podoba. Co chwilę ktoś mi coś doradza i dziwi się, że jeszcze nie znam tego czy owego. Wpędza mnie to w poczucie winy, że nie dość korzystam z kultury. To świat zewnętrzny. A same seriale? Moje zarzuty: zbyt przekombinowana fabuła, za dużo się biją albo co chwila leży jakiś trup. Czemu ludzie tak ekscytują się zabójstwami? To chore. Poza tym współczesne odcinki są długie jak przedstawienia Lupy. Za długie. Sto sezonów poświęca się na marną historyjkę, ciągnącą się jak guma do żucia. Nie można się na niej skupić. „Gdzie jest redaktor!” krzyknęłabym, gdyby to były książki. Jest również coś, co mnie niepokoi na poziomie – powiedzmy – społecznym. Nazwę to roboczo serialozą. Polega to na porównywaniu rzeczywistości do fikcji w sposób frywolny. Zamiast zaniepokoić się czy wręcz oburzyć obecną sytuacją polityczną, jedyne co mamy do powiedzenia to: „ojej, no zupełnie jak w tym serialu!” Acha, tylko to nic nie załatwia, bo my w serialu nie gramy, tylko jesteśmy po drugiej stronie ekranu. Nam nikt kolejnego sezonu nie dokręci. Jeśli domagacie się ode mnie konkretnych tytułów, które tak mnie rozsierdziły, to się nie doczekacie, bo chodzi o większość. Co nie znaczy, że nie oglądam, ale jestem czujna i nie wkręcam się w każdą papkę tylko dlatego, że wszyscy o niej dyskutują. Dobrze, koniec wyzłośliwiania się, bo teraz chcę o zachwycie. 

Mam słabą pamięć, większość spraw przelatuje przez moją głowę i nie zdążę nawet nacisnąć „enter”. Dlatego też niektóre dokumenty oglądałam po kilka razy, znajdując w nich coraz to nowe wątki.

A zachwytem, perełką, guilty pleasure oraz przyjemnością do mlaskania są różnego rodzaju dokumenty. Z muzycznymi na czele. Ciągle je oglądam, wynajduję nie wiadomo gdzie. Sama nie wiem, czego w nich szukam. Przypuszczam, że może być to efekt niespełnionej kariery rockowej piosenkarki. Oglądanie awantur i wybryków gwiazd daje mi namiastkę świata, w którym mogłabym być, gdybym była (to tak w skrócie). Co ciekawe, kiedy przez jakiś czas grałam w kapeli, to nadal oglądałam te filmy i ciągle mi było mało. Pilnowałam się na scenie, aby nie przybierać podpatrzonych póz i manier. Niektóre bywają zaraźliwe, a nawet niebezpieczne. Na szczęście mam słabą pamięć, większość spraw przelatuje przez moją głowę i nie zdążę nawet nacisnąć „enter”. Dlatego też niektóre dokumenty oglądałam po kilka razy, znajdując w nich coraz to nowe wątki.

Jest więc kolekcja na Netfliksie: Lady Gaga, którą boli kręgosłup, Whitney Houston umierająca w wannie, Nina Simone rozdzierająco smutna. I ten skurwysynek James Brown, ale i ewolucja hip hopu, szalony rave a nawet – niech tam – Justin Bieber. No i Metallica nagrywająca płytę z udziałem coacha. Dziwny, dziwny świat. Potem wygrzebywane w necie hity w stylu „Pearl Jam Twenty” (znowu zakochałam się w Eddie Vedderze) i „Lemmy” (facet na koncercie: „Lubię przychodzić na Motorhead, bo tak głośno grają, że potem przez dwa dni nie słyszę gadania żony”). I jeszcze historia magazynu Rolling Stone, Sugar Man czy szalona/y Big Freedia. Jako fanka teledysków szczególnie doceniam obrazki doskonale wkomponowane w muzykę. Takie, które każą zerwać się i tańczyć lub chociaż śpiewać wraz z bohaterami. 

Schemat wygląda następująco: zaciekawienie, zagapienie, wiedza, wzruszenie, wkurzenie, poddanie konkretnych pomysłów pod rozwagę. Dobry dokument wchodzi mi całymi dniami.

Lubię też biografie kobiet: Joan Didion, Susan Sontag, Jane Fonda, Gloria Allred, historia ruchu feministycznego w Ameryce – mogłabym tak wymieniać długo. I biografie artystów albo aktywistów albo jakieś dziwne, typu „najpiękniejsze domy świata”. W tej udawanej rzeczywistości czuję się pewniej. Nie zawsze mam tak z książkami, gdzie non fiction praktycznie zjadło literaturę piękną. Chyba dlatego, że filmy mnie (najmocniej przepraszam za to słowo – to straszne, że go teraz użyję, nie śmiejcie się) inspirują. Co to znaczy? Działają według następującego schematu: zaciekawienie, zagapienie, wiedza, wzruszenie, wkurzenie, poddanie konkretnych pomysłów pod rozwagę. Dobry dokument wchodzi mi całymi dniami. Ja sobie go rozkładam na czynniki pierwsze. 

Dla przykładu „O krok od sławy” (Oscar w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny) opowiadający o legendarnych chórzystkach, głównie pochodzenia afroamerykańskiego, których imion nie znamy, ale za to potrafimy zanucić ich partie w największych przebojach muzyki rozrywkowej. Nie miałam świadomości, jak wiele było tych kobiet i dlaczego nie były w stanie zrobić solowej kariery. Jak taka historia może zainspirować? Tu nie chodzi o zero-jedynkowe odniesienie się do ich doświadczeń. Ale choćby taki obraz: występ Tiny Turner. Złota sukienka z długimi frędzlami, które poruszają się we wszystkie strony przy każdym skoku wokalistki. Mocny głos, głos niebiański. A obok niej tańczą i szaleją pozostałe dziewczyny. Jako tło, jako ozdóbki. Ale gdyby wyciszyć ich partie wokalne to jakby zabrakło połowy piosenki. Jakby nie było jednego z ważniejszych instrumentów. I to właśnie uczy dostrzegania szczegółów, które pozornie są nieistotne. W tekście literackim będą to nie tylko sławne „opisy przyrody”, ale też drobne informacje o kolorze, ubraniu bohatera, słabostce. Jakiś smaczek, bez którego cała historia będzie nudna i niepełna. 

I świat też będzie taki bez tych wszystkich opowieści o ludziach, którzy mieli na niego wpływ. Nawet jeśli byli to tylko celebryci (i tu polecam dokument „Amerykański mem”).

000 Reakcji
/ @sylwia.chutnik

Pisarka, felietonistka. Doktorka Instytutu Kultury Polskiej UW. Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Działaczka społeczna i promotorka czytelnictwa. Laureatka Paszportu Polityki, trzykrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Dostała Społecznego Nobla Ashoka za działalność na rzecz matek oraz nagrodę m. st. Warszawy. Twórczyni sztuk teatralnych. Jej książki zostały wydane w dziewięciu krajach.

zobacz także

zobacz playlisty