Opinie |

W poszukiwaniu japońskich animacji06.02.2019

fot. kadr z animacji „Mirai”

Kultura Kraju Kwitnącej Wiśni – pełna niezwykłych osobliwości, takich jak drzeworyty ukiyo-e, kaligrafia czy maskowy teatr nō – kryje jeszcze jeden unikalny fenomen. Tylko w Japonii na przestrzeni setek lat wykrystalizował się łatwo rozpoznawalny styl rysowania, obecny nie tylko w komiksach i mangach. Od formy ważniejsza jest w nim linia, a kreowane postacie, najczęściej o dalekowschodnich rysach twarzy, mają charakterystyczne, duże oczy i cieniowane włosy. Tak rozumiany sposób przedstawiania ludzi znalazł też swoje odzwierciedlenie w animacjach. Przed wami siedem filmowych wariacji na temat japońskiej kreski. Nie są może tak popularne jak Spirited Away, ale w równym stopniu świadczą o nieprzeciętnym talencie ich autorów.

Mirai (2019), reż. Mamuro Hosoda

Wśród tegorocznych oscarowych nominacji w kategorii Najlepsza Animacja nie ma zaskoczeń: Spider-Man Uniwersum, sequel Iniemamocnych czy następna część przygód Ralpha Demolki. Trudno znaleźć mocniejszych kandydatów, którzy mogliby powalczyć o statuetkę. Pozytywną niespodzianką w tym zestawieniu jest natomiast produkcja, która przywędrowała z Japonii. Jeden z najpopularniejszych tamtejszych reżyserów, autor takich animacji, jak O dziewczynie skaczącej przez czas i Summer Wars – Mamuro Hosoda – stworzył własnie kolejny ciekawy film. Pozornie wydawać by się mogło, że „to już było”: fabuła kręci się wokół kilkuletniego Kuna, który po pojawieniu się w domu jego młodszej siostrzyczki przestaje być oczkiem w głowie rodziców. Niełatwo jest mu stłamsić rosnące niezadowolenie i przejawy zazdrości. Historia, jakich wiele, a jednak reżyser nieszablonowo i z wdziękiem snuje rodzinne perypetie. Recenzenci twierdzą, że Mirai to azjatycka odpowiedź na Opowieść wigilijną. I coś w tym jest: lekcja wrażliwości i empatii, którą oglądamy na ekranie, w zestawieniu z lekką kreską animatorów tworzy niezwykły, baśniowy anturaż, od którego trudno się oderwać. Produkcję dorwiecie w kinach studyjnych dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Nowe Horyzonty – żal nie skorzystać!

Mirai

Czerwony żółw (2016), reż. Michael Dudok de Wit

Ghibli, czyli najpopularniejsze japońskie studio animacyjne, zaczerpnęło swoją nazwę od znanego także jako sirocco śródziemnomorskiego wiatru. Jak opowiadali twórcy kolektywu, ich podejście do tworzenia filmów miało być bowiem świeżym powiewem, czymś wyróżniającym się w gąszczu podobnych do siebie anime. Dość powiedzieć, że im się udało: produkcje takie jak Mój sąsiad Totoro, Księżniczka Mononoke czy Ruchomy zamek Hauru to kanoniczne, ponadczasowe perełki wymykające się konwencjonalnym schematom. Stosunkowo nowy Czerwony żółw to pierwszy tytuł, jaki Ghibli zrealizowało z autorami spoza Azji, czyli grupą Wild Bunch. Film ma wszelkie zadatki na to, by dołączyć do grona dzieł, które nie zostaną szybko zapomniane. W kontemplacyjnej historii o współistnieniu człowieka i natury nie pada ani jedno zdanie. Filozoficzne przesłanie, jakie stoi za perypetiami rozbitka bezskutecznie próbującego uciec z bezludnej wyspy, nie tkwi w pustosłowiu czy łopatologicznym morale. Michael Dudok de Wit z całym sztabem doświadczonych animatorów zachęca widza do rozmyślań nad samotnością i deterministycznym cyklem życia. A przy okazji częstuje pełną garścią wspaniałych, subtelnych kadrów, które potwierdzają, że japońska animacja to nie tylko manga.

Czerwony żółw

Kocia zupa (2001), reż. Tatsuo Sato

Hiszpania miała Psa andaluzyjskiego, u Japończyków króluje zaś Kocia zupa. Półgodzinna, dostępna na YouTube animacja to zabarwiona niepokojem surrealistyczna impresja na temat śmierci i przemijania. Rysowniczka mang – Nekojiru – popełniła w latach 90. samobójstwo, zostawiając swoim bliskim wiele nieukończonych projektów i niedokończonych rysunków. Mąż artystki postanowił złożyć jej niezwykły, filmowy hołd. Aby go zrealizować, zwrócił się do studia J.C. Staff, które w stu procentach sprostało niełatwemu zadaniu i urzeczywistniło jedną z wizji autorki. Opowieść o małym kocie Nyatta szukającym duszy swojej zmarłej siostry Nyaako nie należy do konwencjonalnych historii. W krótkiej, ale intensywnej wędrówce baśniowego rodzeństwa pełno jest onirycznych krajobrazów, intrygujących kreatur pokroju Wodnego Słonia czy poskręcanych, nieprzypominających klasycznego soundtracku dźwięków. Myli się jednak ten, kto Kocią zupę uzna za sztukę dla sztuki i przypadkowy zlepek osobliwych kadrów. Oglądajcie uważnie, bo w filmie przemycono wiele nawiązań do wschodnich religii, eschatologiczne refleksje oraz garść starojapońskich tradycji.

Kocia zupa

Rodzice chrzestni z Tokio (2003), reż. Satoshi Kon

Pierwsze dwa surrealistyczne, oderwane nieco od rzeczywistości filmy zmarłego przed kilkoma laty Satoshiego Kona zwiastowały, że reżyser może być azjatycką odpowiedzią na Davida Lyncha. Porównaniom nie było końca: recenzenci twierdzili, że autor w mistrzowski sposób łączy ze sobą fantastyczne narracje Philipa K. Dicka i sensacyjny sznyt Alfreda Hitchcocka. Rodzice chrzestni z Tokio ukazali zaś kolejną stronę twórcy – zaangażowaną społecznie i niebojącą się podejmować niewygodnych dla opinii publicznej tematów. Głównymi bohaterami swojej trzeciej produkcji Japończyk uczynił trójkę bezdomnych: leciwą drag queen Hanę (jej sylwetka wzbudziła wiele kontrowersji w czasie premiery), nastolatkę Miyuki oraz byłego zawodowego kolarza, Gina. Grupka outsiderów podczas grzebania w śmieciach znajduje porzuconego niemowlaka. Postanawiają się nim zaopiekować, jednocześnie próbując określić tożsamość jego rodziców. W osadzonej w czasie Wigilii Bożego Narodzenia historii Kon przemyca uniwersalne prawdy dotyczące współczucia, potrzeby wspólnotowości i miłości. Film równie dobrze można potraktować jako socjologiczny komentarz dotyczący spadku znaczenia roli rodziny w Japonii.

Rodzice chrzestni z Tokio

5 centymetrów na sekundę (2007), reż. Makoto Shinkai

Średnia prędkość, z jaką opadają symboliczne dla Japonii kwiaty wiśni, to pięć centymetrów na sekundę. Makoto Shinkai przyrodniczą ciekawostkę przekuł w tytuł jednego ze swoich najbardziej klimatycznych i melancholijnych filmów. Jego animacja została podzielona na trzy krótkie epizody, które opowiadają o niemożliwym do spełnienia, skomplikowanym uczuciu pary nastolatków. Choć wielu uznaje ich melodramatyczne perypetie za zbyt pretensjonalne, a przy tym jednowymiarowe, warto sięgnąć po tę animację choćby ze względu na jej walory audiowizualne. Płynne, dopracowane w każdym detalu kadry cieszą oko i pozwalają oderwać się od rzeczywistości. Łagodną harmonię uzupełnia tu też klasycznie zaaranżowana, refleksyjna muzyka Atsushiego Shirakawy. Niech najlepszą rekomendacją tej produkcji pozostanie internetowy komentarz jednego z fanów filmu: „Podczas oglądania tego anime można sobie przypomnieć o wszystkich naszych niespełnionych szkolnych miłościach”. Pozycja obowiązkowa.

5 centymetrów na sekundę

Wilcze dzieci (2012), reż. Mamuro Hosoda

Kiedy wspomniany już Mamuro Hosoda tworzy nowe studio animacji specjalnie pod kątem realizacji nowego filmu, wiedz, że kroi się coś bardzo intrygującego. Tak właśnie stało się w przypadku wielokrotnie nagradzanych i bardzo ciepło przyjętych przez publiczność Wilczych dzieci. Przeniesiona z poczytnej mangi na duży ekran historia opowiada o młodej studentce Hanie, która zakochuje się w człowieku-wilku, a następnie rodzi mu dwójkę dzieci. Po tym, jak jej mąż ginie podczas polowania, kobieta musi stawić czoła samotnemu rodzicielstwu, ciągłemu zmęczeniu i dyskryminacji wynikającej ze zwierzęcego pochodzenia jej potomstwa. Reżyser w inteligentny, charakterystyczny dla siebie sposób rysuje sylwetki everymanów. W kameralnym, pozbawionym fajerwerków świecie jego opowieść ma wyjątkowo autentyczny wydźwięk. Nie dość, że nauczy wiele o inności, przywiązaniu i wierności, to wzruszy i zachwyci subtelną kreską rysowników. No i raz na zawsze odczaruje wykreowany przez sagę Zmierzch wizerunek zdehumanizowanych wilkołaków!

Wilcze dzieci

W stronę lasu świetlików (2011), reż. Takahiro Omori

Małye arcydzieło od Takahiro Omori. Reżyser dołącza do piewców tezy mówiącej, że nie trzeba wymyślić skomplikowanej fabuły, żeby oczarować widza. Bierze na warsztat bardzo klasyczną historię zakazanego uczucia – tym razem dosięgło ono młodą Hotaru, która co roku spędza wakacje u swojego wujka mieszkającego na wsi. Dziewczyna zakochuje się w enigmatycznym chłopcu o imieniu Gina. Tak jak Tarzana przygarnęły pod swoje skrzydła małpy, tak porzucony jako niemowlę bohater znalazł się pod opieką duchów z lasu świetlików. Po latach stał się jednym z nich, ale musi uważać, żeby nie zostać dotkniętym przez człowieka. Oszczędny w środkach i czasie (zaledwie czterdzieści pięć minut!) film to przejmująca historia, której drugim imieniem jest sentymentalizm i wzruszenie.

W stronę świetlików
000 Reakcji

Publikował na łamach Krytyki Politycznej, Red Bull Muzyki, Gazety Magnetofonowej, Muno oraz innych magazynów zajmujących się kulturą. Szczególnie zainteresowany muzyką elektroniczną, kinem niezależnym, literaturą non-fiction i sztuką współczesną. Kiedy nie pisze, występuje w teleturniejach.

zobacz także

zobacz playlisty