Ludzie |

Arek Tomiak: Nie zostałbym filmowcem, gdyby nie zagrożenie z biologii31.12.2020

źródło: Papaya Films

– W latach 80. był prosty przepis na operatorskie etiudy filmowe – szara ściana, majestatyczny fortepian i smutna dziewczyna. Postanowiłem złamać ten studencki zwyczaj. Do swojego filmu „Rondo” dałem mocną muzykę, a występujące w nim dziewczyny były stylizowane na jamajską piosenkarkę Grace Jones. Wyszedł mi teledysk. Od tego momentu wielu twórców chciało ze mną współpracować – tak wspomina lata swoich studiów w łódzkiej filmówce Arkadiusz Tomiak. Operator światowej klasy, który ma na koncie dwa Złote Lwy, dwa Złote Orły (za filmy ObławaKarbala), a także jest członkiem Europejskiej Akademii Filmowej, niedawno dołączył do rostera twórców Papaya Films. Z tej okazji poprosiliśmy go, żeby opowiedział o początkach swojej twórczej drogi.

OBŁAWA - zwiastun

Morze – to pierwsze, co widzę, kiedy wspominam swoje dzieciństwo. Spędziłem je w Darłowie, niedaleko Koszalina. W domu karmiła nas mama i to ona zarabiała pieniądze. Ojciec był żołnierzem zawodowym, ale głównie wychowywała mnie babcia, z którą bardzo często jako mały chłopiec bywałem na plaży. Na początku podstawówki nad morze jeździłem już sam, jak wszyscy moi rówieśnicy. Graliśmy na automatach, a jak podrosłem i zacząłem słuchać Republiki, to na plaży także się uczyłem, chodziłem na pierwsze randki i piłem swoje pierwsze piwo. Morze zawsze było dla mnie ważne. Potem dołączył do niego także film.

Na planie etiudy studenckiej z 1. roku
Na planie etiudy studenckiej z 1. roku

Edukację filmową zacząłem z grubej rury. Nie było żadnych bajek. Miałem kolegę, który nazywał się Robert Zero. To z nim i jego ojcem widziałem swoje pierwsze w życiu filmy. Poszliśmy wtedy do kina „Bajka” na japońsko-amerykański film „Pojedynek potworów”. Chwilę później jako 8-latek zobaczyłem „Obcego – ósmego pasażera Nostromo” i trzy kolejne noce po tej produkcji nie spałem. Zakochałem się w niej, jak i głównej bohaterce – Ripley. Przez lata była moim ideałem kobiety. Ten film oglądałem na okrągło.

W następnych latach, wciąż gdy jeszcze byłem dzieckiem, kino stało się dla mnie ucieczką od rzeczywistości. Chodziłem na filmy prawie codziennie. Stałem się kinomanem i chyba byłem po prostu trochę nadwrażliwy. Chłonąłem wszystko. Najważniejszy był dla mnie dzień, w którym ogłaszano nowy repertuar na mieście. Wieczory i popołudnia coraz częściej zajmowały mi także treningi karate. Swoje zrobiło oczywiście „Wejście smoka” z Bruce’em Lee i teraz często myślę, że gdyby mój trener nie wyjechał z Darłowa, to może wcale bym nie został operatorem filmowym. Chodziłbym dalej i trenował z nunczako własnej roboty, bo przecież wtedy nie można było pójść do sklepu i kupić – samemu się je robiło. Tak rozwaliłem zresztą bratu akwarium i 120 litrów wody wsiąkło w dywan. Okrutnie mnie za to ukarał.

W klasie maturalnej myślałem o AWF-ie. Tam widziałem początkowo swoją przyszłość, a ojciec z kolei zachęcał mnie, żebym poszedł na medycynę. Wiedziałem, że to nie to. Kiedy także i sport odrzuciłem jako swoją przyszłość, nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Sytuacja się zmieniła, kiedy w trzeciej klasie byłem zagrożony z biologii. Sposobem na zaliczenie tego przedmiotu było wzięcie udziału w konkursie fotograficznym. Jego tematem był las. Nie znałem się wtedy na fotografii, nie trzymałem nawet w rękach aparatu, ale postanowiłem spróbować. Od brata pożyczyłem Zenita 12XP i wsiadłem ze swoją klasą w pociąg. Na miejscu zrobiłem może 10 zdjęć i kompletnie zwariowałem. Wracając ustawiałem już osoby ze swoich klasy jako modeli, ktoś trzymał złapaną jaszczurkę, a ja się darłem, żeby trzymał ją inaczej. Nic dobrego z tamtych zdjęć nie wyszło, ale wracając już do domu, byłem innym człowiekiem. Stałem się fotografem.

na planie filmu „ Szabla od komendanta” Jana Jakuba Kolskiego
na planie filmu „ Szabla od komendanta” Jana Jakuba Kolskiego

W fotografii szybko znalazłem połączenie z filmem. Postanowiłem zdawać do łódzkiej filmówki. Po pierwszym etapie egzaminów, gdzie pokazuje się teczkę, wiedziałam, że mogę schować swoje prace. Inni byli lepsi. Przeniosłem się do Krakowa, który zawsze kojarzył mi się z artystami. W moim życiu nastąpił bardzo twórczy rok. Nagle znalazłem się w mieście, w którym zamiast jednego kina było ich 16. Mogłem więc oglądać spokojnie po 2 filmy dziennie, jak kompletny świr. Jednocześnie czasy były cudowne. Można było podejść do dowolnej osoby na ulicy i zagadać. Ludzie sobie ufali. W ten sposób wiele osób namówiłem na udział w sesji fotograficznej w roli modela lub modelki. Wspólnie potem szukaliśmy przez własne sieci kontaktów wnętrz i kostiumów. Tak np. zrobiłem sesję ze starym fortepianem w kawiarni „Pod Gruszą”.

Z drugiej strony nie było lekko. Wiedziałem, że muszę udowodnić swojemu ojcu, że nie jestem kolejnym niedomytym artystą. Znalazłem więc pracę w Pałacu Młodzieży i zapisałem się do Studium Techniki Kreślarskiej (i Krytyki filmowej, z którą też planowałem wiązać przyszłość). Poznałem tam cudownych ludzi, którzy również znaleźli w niej schronienie przed wojskiem albo presją otoczenia, która uniemożliwiłaby im spokojne przygotowanie się na egzaminy do wymarzonych szkół. Stałem się studentem szkoły filmowej – dostałem się za trzecim podejściem. Długo mówili na mnie OMCO, czyli O Mało Co Operator. Nie wierzyli, że mi się uda, ale się udało i wtedy zacząłem zmagać się z poważnym kryzysem twórczym.

W końcu do tamtej pory robiłem tylko zdjęcia. Nie kręciłem filmów i miałem poważny problem z pisaniem scenariuszy. Nie wiedziałem, jak uzewnętrznić to, co chcę zrealizować. Zastanawiałem się więc, czy ja się w ogóle do tego nadaję, bo co z tego, że robię fajne fotografie? Dobry filmowiec ma poczucie rytmu, pracuje w innym wymiarze czasu i przestrzeni niż fotograf. Wtedy nakręciłem z pomocą Witka Płóciennika i Bartka Prokopowicza taką etiudę przypominającą „Dwóch ludzi z szafą” Polańskiego i to był dla mnie przełom. Następnie powstało wspominane na początku „Rondo” w bardzo teledyskowej formule, która zresztą potem do mnie wróciła przy okazji pracy dla Jana Jakuba Kolskiego.

Na planie serialu „Słoneczna włócznia”
Na planie serialu „Słoneczna włócznia”

Wspólnie po moich studiach zrealizowaliśmy z Kolskim „OjDADAnę”, muzyczny film wokół twórczości Grzegorza Ciechowskiego. Przyznam, że ten reżyser nauczył mnie kodeksu pracy filmowca. Zanim to się stało, ładowałem negatywy jako fotosista przy jego „Cudownym miejscu”, na którego plan wciągnął mnie znajomy ze szkoły. Nauczyłem się tam wiele, ale nie wszystkiego. Dopiero współpraca z Jerzym Wójcikiem i Witkiem Sobocińskim ugruntowała we mnie charakter operatora filmowego. Każdy student marzył, by być na ich planie i od nich się uczyć. Wpłynęli na mnie dość mocno na 4. roku moich studiów, a po kilku latach nakręciliśmy razem dramat wojenny – „Wrota Europy”, już po moim pełnometrażowym debiucie „Przystań”. W krótkim czasie pojawiło się w moim portfolio bardzo dużo filmów, ale kryzys, który miałem przed pierwszą etiudą na studiach, pozostał we mnie.

Obecnie przed każdym większym filmem zastanawiam się czy nadal umiem to, co umiem. Ogarnia mnie stan dużego niepokoju i wykonując każdą, nawet najmniejszą czynność, z tyłu głowy mam swój projekt. Świat twórczy non stop przenika życie moje codzienne. Kładę się do łóżka i dalej myślę. W końcu mi się ten film wyśni.

W trakcie ćwiczenia w szkolnym studio
W trakcie ćwiczenia w szkolnym studio
000 Reakcji

Redaktorka Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty