Ludzie |

Markus Öhrn: Rodzina uznała, że wolno mi być artystą15.11.2021

fot. Maurycy Stankiewicz

– Należało się wyrzec wszelkiej przyjemności. Żadnej muzyki, tańca, zabawy, radości. Jeśli jakaś kobieta doświadczyła przyjemności z seksu (a seks uprawiało się wyłącznie po to, by mieć dzieci), to musiała się z tego publicznie wyspowiadać. Nie wolno też było mieć zasłon w oknach, aby wszystko, co robisz, było widoczne dla każdego. To jest skrajna protestancka tradycja, z której wywodzi się moja rodzina – mówi Markus Öhrn, szwedzki reżyser teatralny, artysta wizualny, performer, którego nową sztukę Trzy epizody z życia rodziny będzie można zobaczyć już w tym tygodniu w Nowym Teatrze w Warszawie. 

Markus Öhrn oprowadza wirtualnie* po swoim domu w północnej Szwecji. Parterowa drewniana konstrukcja zdaje się unosić nad porywistym nurtem rzeki Torne. Z kuchennych okien widać tylko spiętrzoną wodę i las na przeciwległym brzegu. Dom jest niemal pusty, prawie sterylny. Jedynie podstawowe meble kuchenne – stół, krzesło. Na tarasie stoi tylko niewielki grill ze szczypcami do przekładania mięsa. Deszcz, pustka, rzeka, las. Szum kropli rozbijających się na blaszanym dachu. Spokój scenerii zakłóca sam reżyser, który pojawia się w kadrze kamery z twarzą zasłoniętą makabryczną maską przywodzącą na myśl postać Leatherface’a z horroru „Teksańska masakra piłą łańcuchową”. Skojarzenie nieprzypadkowe. W słynnym filmie z 1974 roku, cała jatka zaczyna się od tego, że bohaterowie postanawiają odwiedzić dawny rodzinny dom. Öhrn również wrócił do swojego rodzinnego domu po przeszło dwóch dekadach nieobecności. I owszem, serwuje jatkę widzom swoich przedstawień. A źródła zła upatruje w rodzinie – tej tradycyjnej, chrześcijańskiej, patriarchalnej, mieszczańskiej. Porozmawiajmy więc o rodzinie.
 

Markus Öhrn: To był dom mojej babci, chyba najbliższej mi osoby w rodzinie. Spędziłem tam większość dzieciństwa. Z okien patrzyłem codziennie na ten rwący nurt rzeki i przeciwległy brzeg, gdzie już jest Finlandia.

Znasz fiński?

Cały nasz region jest dwujęzyczny, szwedzko-fiński, ludzie używają też lokalnego dialektu, Meänkieli, który jest w pewnym sensie mieszanką fińskiego i szwedzkiego. Moja babcia wolała mówić po fińsku niż po szwedzku, ja jednak nie chciałem mieć z Finlandią nic wspólnego, więc nigdy nie nauczyłem się tego języka. Finlandia uosabiała dla mnie wszystko, od czego chciałem w młodości uciec. Patrzyłem na nią z góry. Kojarzyła mi się z biedą, z klasą robotniczą, brakiem wykształcenia, z zacofaniem i beznadzieją. Chciałem być Szwedem ze Sztokholmu, chciałem podróżować po świecie, a nie jeździć traktorem po polu ziemniaków w wiosce Niskanpää, jak moja rodzina. Bo moja rodzina i cała społeczność w naszej okolicy nie żyła wcale lepiej niż fińscy robotnicy.

Podróżowałeś?

Tak, gdy miałem 17 lat wsiadłem do samolotu. Na lotnisku pierwszy raz w życiu widziałem mojego ojca płaczącego. Wróciłem dopiero 10 lat później.

fot. Piotr Polak
fot. Piotr Polak

Dokąd poleciałeś?

Na Bali. Ojciec spytał mnie przed wylotem, czy wiem, gdzie leży Bali. Nie miałem pojęcia. Ktoś mi po prostu opowiedział, że to ładne miejsce i zapragnąłem się tam dostać. To prawda, było ładne, zwłaszcza wtedy, zanim to miejsce stało się modne wśród turystów. Oczywiście szwendałem się po całym regionie, mieszkałem w Tajlandii, na różnych wyspach bez dostępu do prądu i telewizji. Spotkałem setki ludzi – każdy był w jakiejś mierze wolnym duchem. Fascynowali mnie, ponieważ stanowili przeciwieństwo wszystkiego, czym była moja rodzina. Byli otwarci, szczerzy, opowiadali z czułością o rodzinie. Bez najmniejszego lęku czy odrazy. Dla mnie to było niepojęte. Mnie rodzina kojarzyła się z milczeniem, z tym, jak źle moją mamę traktował mój ojciec, z tym, jakim potworem był mój dziadek. I z tym, że nie wolno było nikomu o tym mówić. Te spotkania były objawieniem: czyli możliwe są inne relacje z bliskimi – mówiłem sobie.

Po powrocie z Azji wróciłeś do Niskanpää?

Nie, przez wiele lat w ogóle nie wracałem, nie odwiedzałem ich na święta. Dopiero gdy zmarł mój dziadek, zacząłem powoli wracać w rodzinne strony. Teraz czuję się silnie związany z tym miejscem, ale musiałem najpierw zrozumieć, kim chcę być i jakie miejsce chcę zajmować, aby móc przebywać z tymi ludźmi. Zresztą to samo dotyczy mojej rodziny. Oni dostrzegli, że jako artysta odniosłem pewien sukces, więc zaakceptowali, że mogę realizować własny pomysł na życie. I mimo, iż wiedzą, że w moich przedstawieniach opowiadam o mojej babci, że demaskuję to, co się działo w mojej rodzinie, w jakiś sposób to akceptują. W jakiejś mierze imponuje im moja pozycja, więc uznali, że wolno mi być artystą. 

Trzeba jednak wiedzieć, że nie tylko w mojej rodzinie, lecz wręcz w całej okolicy coś takiego było do niedawna nie do pomyślenia. Nikt nawet nie rozważał takiej drogi kariery. Teraz, gdy na przykład wracam z wujem z polowania, siadamy z mężczyznami w saunie i zacznie się rozmowa o kobietach, że są takie, czy że są inne, to bywa, że jakoś to skomentuję. Wówczas ktoś natychmiast przerwie „cicho, cicho, niech teraz przemówi profesor; tylko on ma za sobą pięć lat edukacji artystycznej. On wie, jak o tych sprawach mówić”. Kiedyś bardzo mnie to denerwowało, teraz po prostu się śmieję.

fot. Maurycy Stankiewicz
fot. Maurycy Stankiewicz

Dlaczego polujesz?

Gdy byłem dzieckiem, na polowania zabierał mnie mój dziadek. Wydawało mi się to raczej absurdalne, więc przestałem chodzić. Moje nastawienie zmieniło się, gdy już w dorosłym życiu, po latach spędzonych w podróży, po mieszkaniu w Sztokholmie, w Danii, w Berlinie, wróciłem na północ. Uznałem, że jeśli w ogóle mam jeść mięso, to muszę sam je sobie upolować. Sądzę, że to jest cena, jaką powinien ponosić każdy zjadacz mięsa. Zabijanie zwierząt nie sprawia mi żadnej przyjemności, ale nie godzę się na to, by kupować mięso w estetycznych opakowaniach w supermarkecie. Zwierzę to nie bufet, z którego wybieram tylko wybrane fragmenty. Jeśli coś upoluję, wykorzystuję każdy skrawek mięsa. Niczego nie wyrzucam. Tak zostałem wychowany przez moją babcię. Jakiś miesiąc temu natrafiłem na duże stado łosi, ustrzeliłem jednego osobnika. Mam teraz dość mięsa aż do świąt, może nawet dłużej. W styczniu i lutym mogę polować na głuszca, lecz dość trudno je wytropić, więc to dla mnie spore wyzwanie.

Często podkreślasz, jak ważna jest dla ciebie muzyka. W twojej rodzinie były jakieś tradycje muzykowania?

Żadnych. W mojej rodzinie nie było ani jednego muzyka, nie było w istocie nikogo, kto by nie był po prostu dobry w swoim rzemiośle i tyle. Nigdy też nikt nie chciał rozmawiać o niczym poza sprawami związanymi z pracą. Mogli godzinami debatować o naprawianiu traktorów, o uprawie ziemniaków, lecz to wszystko. Innych tematów nie było. Nie roztrząsało się też spraw z przeszłości rodziny. Próbę nawiązania do jakichś przeszłych, zwłaszcza bolesnych zdarzeń kwitowano krótkim „po co drążyć? Było, minęło”. W naszej społeczności o wszystkim, co złe, o gwałtach, kazirodczych związkach, przemocy domowej i seksualnej milczy się dziś tak, jak się zawsze milczało. Jeśli twoje siostry mają problemy w szkole, w pracy, nie mogą sobie znaleźć męża, to rodzina je nazywa „bezużytecznymi pasożytami”, ale nikt nie wspomina, że przez lata były wykorzystywane seksualnie przez ojca. Gdy o tym się choćby napomknie, wszyscy czują się urażeni i wypominają ci to jako niegodziwość i naruszenie świętych norm, podstawy funkcjonowania zdrowej rodziny.

Moja rodzina nie jest w żadnej mierze wyjątkiem. W regionie, z którego pochodzę, nie ma muzyki. To pokłosie tak zwanego protestanckiego przebudzenia, ruchu zapoczątkowanego przez Larsa Leviego Laestadiusa w latach 40. XIX wieku. Pierwotną intencją tego pastora była walka z alkoholizmem, lecz z czasem ruch przybrał bardzo skrajny charakter. Należało się całkowicie wyrzec nie tylko alkoholu, ale także zabawy, radości, tańca, muzyki. Jedynym twoim powołaniem było zbawienie, a droga do tego celu wiodła przez osiągnięcie absolutnej czystości. Nie wolno też było mieć tajemnic, wszystko musiało być przejrzyste i publiczne. Stąd brak zasłon w oknach naszych domów. Sąsiedzi musieli widzieć, co robisz. Była to więc społeczność wzajemnie się nadzorująca i wzajemnie dbająca o to, by nikt nie zaznał żadnej radości czy przyjemności. Zgodnie z tradycją Laestadiusa, seks jest dopuszczalny wyłącznie w celach prokreacyjnych. Jeśli jednak podczas seksu zdarzyło się jakiejś kobiecie doznać przyjemności (bo mężczyzn ta zasada nie dotyczyła), to musiała się z tego publicznie wyspowiadać przed całą parafią. I takie spowiedzi faktycznie miały i nadal mają miejsce, choć już nie w mojej rodzinie.

fot. Maurycy Stankiewicz
fot. Maurycy Stankiewicz

Jak znalazłeś w tym wszystkim własną drogę?

Choć mojej babci daleko było do rygorystycznej postawy jej własnego ojca, to jednak była bardzo religijna. Nie chciała na przykład, bym grał w karty. No i oczywiście nie było w moim domu mowy o muzyce. Zetknąłem się z nią właściwie dopiero gdy trafiłem do Norwegii na roczną wymianę szkolną na początku lat 90. Nie była to jednak jakaś tam muzyka, lecz jej najbardziej ekstremalne ucieleśnienie: norweski black metal. Fascynowała mnie postawa Varga Vikernesa, lidera zespołu Burzum, który przed sądem odpowiadał za podpalenia kościołów. Nie zasłonił się swoim młodym wiekiem (miał 19 lat w chwili popełnienia tych przestępstw), nie próbował uniknąć kary. Powiedział „zbudowaliście swoje kościoły na zgliszczach świętych miejsc kultu moich przodków po to, by zniszczyć ich religię, więc podpaliłbym je ponownie, ponieważ ja chcę zniszczyć waszą religię”. Nie miałem zamiaru iść w jego ślady, ale przyznaję, że widok płonących kościołów miał jakąś moc oczyszczającą. Vikernes rozpalił we mnie potrzebę postępowania zgodnie z moimi przekonaniami. Przyznaję też, że chciałem tym black metalem wkurzyć moją rodzinę i babcię. Fascynacja tą muzyką była więc moim wewnętrznym krzykiem protestu przeciwko wszystkiemu, co mnie otaczało.

I wkurzyłeś ich?

Moja babcia zawsze stała po mojej stronie. W głębi duszy ta muzyka wzbudzała jej obrzydzenie, może nawet lęk, lecz gdyby wiedziała, że chcę jechać na jakiś koncert, z pewnością dałaby mi po kryjomu pieniądze na bilet. Gdy podróżowałem po świecie, wysyłałem jej kartki pocztowe z najrozmaitszych miejsc. Wyciągała je ze skrzynki i chowała przed dziadkiem, bo wiedziała, że byłoby mu strasznie przykro gdyby się dowiedział, że podróżuję. On sądził, że cały czas pracuję w Sztokholmie.

fot. Maurycy Stankiewicz
fot. Maurycy Stankiewicz

Twoja babcia uważała, że postępujesz źle?

Tak, gdy przestałem ich odwiedzać i na wiele lat zerwałem kontakty. Ale nie mogłem z nią przebywać dopóki żył dziadek. Dopiero po jego śmierci zacząłem wracać w rodzinne strony, by na powrót nawiązać z nią relacje. Z czasem stały się one znowu bardzo bliskie i serdeczne. Na kilka miesięcy przed jej śmiercią spytałem ją, czy gdyby mogła przeżyć swoje życie od początku, to czy coś by zmieniła. Spodziewałem się, że powie, że żałuje, że nie podróżowała, że nie zdobyła wykształcenia, aby móc robić coś innego, że nie wyjechała z naszej wioski. Ale nic z tych rzeczy. Stwierdziła jedynie, że chciałaby być mniej obowiązkowa. Bo całe życie była przykładną matką, przykładną babcią, siostrą, żoną, lecz nigdy nie zwracała uwagi na własne potrzeby. Nigdy niczego nie zlekceważyła, nigdy się nie upiła. Pilnowała tylko by jej mąż, ten zidiociały patriarcha, nie skrzywdził wszystkich dookoła. Koniec końców zapomniała jednak o sobie.

Czy nadal patrzysz na Finów z góry?

Przeciwnie. Żałuję teraz, że nigdy nie nauczyłem się fińskiego, żałuję mojej ówczesnej postawy. Ona się brała z obrzydzenia wobec wszystkiego, z czym kojarzył mi się nasz region i nasza społeczność. Nie chciałem mieć z tym absolutnie nic wspólnego. Ale wyjechać długo nie mogłem, nie mogłem tak po prostu odciąć się od mojego dziedzictwa. Mogłem natomiast pogardzać Finlandią i nie nie chcieć uczyć się fińskiego. Zresztą obserwowałem podobne zachowania u moich kolegów, których rodzice pochodzili z Polski. Oni także odcinali się od swojego dziedzictwa, łaknęli swojej nowej szwedzkiej tożsamości, starając się być bardziej szwedzcy niż rodowici Szwedzi. Teraz wiem, że taka postawa była może i radykalna, ale też i szalenie naiwna i głupia. Tylko czy byłbym w stanie zrozumieć, kim jestem, czy byłbym w stanie stać się częścią tej społeczności, gdybym wcześniej jej nie odrzucił? Wróciłem w moje strony rodzinne, ale zrobiłem to na moich zasadach, mówiąc moim językiem.
 

*„Dom Markusa Öhrna – oprowadzanie” to autorski materiał przygotowany w ramach pandemicznego projektu „Dom. Muzeum artysty”, który do końca listopada jest do obejrzenia na platformie VOD Nowego Teatru.

Projekt graficzny plakatu: Sebastian Sebulec
Projekt graficzny plakatu: Sebastian Sebulec
000 Reakcji

zobacz także

zobacz playlisty