Ludzie |

Michał Kidawa: Mam nadzieję, że wątpliwości mnie nie opuszczą31.07.2020

– Zawsze mam jakiegoś asa w rękawie. Jeśli nic nie działa, wyciągam go i jedziemy dalej – mówi finalista 7. edycji konkursu Papaya Young Directors.

Papaya Young Directors to jedyny konkurs w Europie dla młodych reżyserów umożliwiający bezpośrednie wejście do zawodu w branży filmowej. Do tej pory odbyło się sześć edycji konkursu, w ramach których zrealizowano 96 filmów dla 45 sponsorów. Więcej o konkursie można przeczytać TU.

Kiedy poczułeś, że chcesz zostać filmowcem?

Trudno powiedzieć. Jak wszystko w życiu, ta chęć zrodziła się w procesie. W młodości nie zachwycałem się Obywatelem Kane’em, za to z sukcesami brałem udział w wojewódzkich olimpiadach „As matematyczny”. A jeśli chodzi o sztukę, to największym moim zmartwieniem było, czy wystarczy mi kliszy do końca kolonii we Władysławowie. I nie, nie miałem Minolty, tylko taki mały, automatyczny kompakt z wbudowaną, wymuszoną lampą błyskową. Zaczęło się jakoś w liceum od utrwalania naszych młodzieńczych poczynań. Były to głównie parodie, bardzo nas wtedy śmieszyły – a mnie dalej śmieszą. Dobrze zapowiadającą się karierę kamerzysty-kawalarza przerwał mój wyjazd na studia informatyczne na AGH. Po pół roku doszedłem jednak do wniosku, że nie jest nam specjalnie po drodze. Mówiąc wprost, wyrzucili mnie. No i wtedy wszystko się zaczęło. Najpierw od charytatywnego spotu. Podobało mi się wszystko – nagrania, montaż, efekt finalny, pomoc innym. No i tak poszła lawina. Lawina studniówek, ślubów, reklam osiedlowych zakładów fryzjerskich, pierwszych etiud filmowych. Dałem się nawet wmanewrować w jakieś soft porno (z opisu zlecenia wynikało co innego). W międzyczasie wróciłem na Informatykę, którą tym razem skończyłem. Dodatkowo zapisałem się do szkoły filmowej – zaocznie, choć w zasadzie to chyba studium – i działałem. Moja kariera filmowa przez zdecydowaną większość czasu nie była usłana festiwalami i ambitnymi klientami. Zawsze jednak wiedziałem, że takich klientów chcę mieć i chyba właśnie to doprowadziło mnie aż tutaj.

zdjęcia z planu, fot. Damian Kołodziejczyk
zdjęcia z planu, fot. Damian Kołodziejczyk

Na co dzień pracujesz w pionie operatorskim. Jak przy okazji Papaya Young Directors poradziłeś sobie z rolą reżysera?

Było to świetne i warte powtórzenia doświadczenie! Oczywiście wiązało się z tym jednak sporo obowiązków i nerwów. Wątpliwości – to było słowo klucz na cały miesiąc przed realizacją. Od rzeczy marginalnych aż po całą koncepcję. Manewrowałem wszystkim w głowie, przechodziłem od stanu błogiego zadowolenia do paniki. Oglądałem wiele szkoleń, wywiadów czy materiałów making of. I wszędzie powtarzali, że reżyser musi być pewny siebie. A ja nie byłem. Z perspektywy czasu myślę jednak, że rady te powinny zostać nieco przedefiniowane. Wydaje mi się, że właśnie te wątpliwości doprowadziły do pewności, jak chcę to zrobić.

W zasadzie już od tygodnia poprzedzającego zdjęcia byłem pewien, że wszystkie ustalenia są dobre. Że właśnie tak to widzę. Nie wiem, czy z doświadczeniem te wątpliwości mnie opuszczą. Mam nadzieję, że nie. W każdym razie od zamknięcia wszystkiego w głowie była to już sama przyjemność. Miałem w ekipie wielu zdolnych ludzi, którzy mnie wspierali i pomagali, gdy powinęła mi się noga. Szczególne ukłony dla Michała Korzewskiego, który był ogromną pomocą w pracy z aktorami i śmiało mógłby zostać współreżyserem tego filmu. Ten aspekt był dla mnie najtrudniejszy. Brak doświadczenia dawał się we znaki. Często potrzebowałem dużo czasu, aby jasno przekazać aktorom, czego potrzebuję. Ba, potrzebowałem czasem dużo czasu żeby samemu ustalić, czego potrzebuję (śmiech). Myślę, że doświadczenie jest tutaj kluczowe. Jako operator szybko zauważam, co jest nie tak i co chciałbym zmienić. I co ważniejsze, szybko wiem, jak to zmienić. Dodatkowo zawsze mam jakiegoś asa w rękawie. Jeśli nic nie działa, wyciągam go i jedziemy dalej.

W swoim filmie odnosisz się do kultowych dla sztuki dzieł, które po części stały się popkulturowymi symbolami. Czy interesujesz się sztuką, czy chciałeś raczej posłużyć się uniwersalnymi, czytelnymi dla widza skojarzeniami?

Skłamałbym mówiąc, że nadzwyczaj interesuję się sztuką. Nazwałbym to umiarkowanym zainteresowaniem. W tym wypadku bardziej chodziło mi właśnie o takie obrazy, które są większości osób znane. Wybór oczywiście był znacznie trudniejszy niż wyszukanie kilku najbardziej popularnych dzieł sztuki. Musiały one spełniać pewne założenia. Przede wszystkim szukałem obrazów, które są necechowane pewną intymnością. Było to najbardziej oczywiste skojarzenie oraz, przynajmniej teoretycznie, najłatwiejsze do zaadaptowania.

Zwracałem też uwagę, aby dzieła pochodziły z różnych nurtów i epok. Dla niektórych takie klasyki jak Dziewczyna z Perłą czy Narodziny Wenus to bułka z masłem, podczas gdy inni miewają z ich rozpoznaniem problemy, bez namysłu rozpoznając natomiast wszystkie dzieła Banksy'ego.

Kolejnym ważnym elementem były postacie, a mianowicie – pary. Było dla mnie jasne, że aby sceny pociągnąć w seksualną stronę, potrzebowałem przynajmniej dwójki osób. Ostatnią rzeczą, która okazała się kluczowa, to elementy charakterystyczne. Gdzie siedzi Mona Lisa? Co ma za sobą? Każdy z nas zna ten obraz, ale pewnie mało kto będzie potrafił odpowiedzieć na te pytania. A to właśnie się liczy kiedy mówimy o inspiracji obrazem. Bo robiąc takie ujęcie i nie zestawiając go bezpośrednio z oryginalnym dziełem, mało kto będzie mógł połączyć je z obrazem, właśnie przez brak punktów charakterystycznych. Widły – American Gothic, muszla – Narodziny Wenus – większość widzów jest w stanie znaleźć to połączenie „po pierwszej nucie”. A przynajmniej taką mam nadzieję (śmiech).

zdjęcia z planu, fot. Damian Kołodziejczyk
zdjęcia z planu, fot. Damian Kołodziejczyk

Twój pomysł na film zakładał przygotowania w dużej skali. Chodziło o to, aby zbliżyć to, co działo się przed kamerą, do tego, co kojarzymy z płócien. Kogo zaangażowałeś do tych prac i jak długo zajęło wam osiągnięcie zadowalającego efektu?

Można pomyśleć, że tak silne inspiracje ułatwiają zadanie – w końcu wystarczy dobrze odwzorować oryginał. Okazuje się jednak, że jest to dość spore utrudnienie. A to dlatego, że w normalnych warunkach kierujemy kamerę tam, gdzie akurat mamy dobry kadr, świecimy tak, jak chcemy, a aktorzy grają w sposób nieskrępowany. Tutaj nie ma takiego przywileju. Kadr musimy stworzyć dokładnie w ten sam sposób, jak w oryginale. Światło w większości wypadków też, nie wspominając już o pozach aktorów, rekwizytach i scenografii. Do tego nie są to fotografie a film – te obrazy muszą żyć. I jeszcze opowiadać spójną historię.
Jako pierwszą zaangażowałem Maję Turek – kierowniczkę produkcji. Ona swoimi magicznymi sztuczkami już na samym początku skompletowała ekipę kluczową w przygotowaniach. Był to scenograf Jakub Kowalczyk ze swoją asystentką Anią, Gosia Płoskoń – kostiumografka oraz Zuzia Świeboda zajmująca się make-upem. W tym składzie, razem z Michałem Korzewskim (asystent reżysera) przygotowywaliśmy się do nagrań. Miałem tę wygodę, że wszystkie wybory mogłem konsultować z odpowiednimi osobami. Starałem się ich słuchać i wyciągać wnioski. Przykładowo, pomysł na finalną scenę podrzucił mąż naszej kierowniczki będąc z nią na dokumentacji. Wydaję mi się, że słuchanie innych to bardzo istotna dla reżysera cecha. W końcu nikt nie ma monopolu na nieomylność.
Przygotowywaliśmy się około miesiąca, oczywiście nie bez przerwy. Najwięcej problemów przysporzyły nam lokacje, I to te, mogłoby się wydawać, najprostsze. Dom z American Gothic był wielkim utrapieniem. Jak się potem okazało, i tak nagrywaliśmy gdzie indziej niż założyliśmy, bo jak przyjechaliśmy na plan, wyszło słońce, w dodatku było ze złej strony. Takich zwrotów akcji, pomimo dobrego jak na moje oko przygotowania, przytrafiło się kilka. W ferworze zapomniałem nawet zabrać na plan prezerwatyw – tych scenograficznych oczywiście! Mimo wszystko jednak oglądając już zmontowany materiał nie czuję żadnych braków spowodowanych tymi drobnymi potknięciami. Wręcz mam wrażenie, że wyszło to na dobre.

zdjęcia z planu, fot. Damian Kołodziejczyk
zdjęcia z planu, fot. Damian Kołodziejczyk

Jak przebiegał casting? Czy z łatwością znalazłeś aktorów, którzy mieli wcielić się w role postaci z obrazów Klimta, Banksy’ego czy Granta Wooda?

Od Agi (casting) dostałem gotowe propozycje. Można powiedzieć, że poszło łatwo, bo wymieniliśmy aktorów tylko w dwóch scenach na siedem. Ale czy łatwo było znaleźć te pierwsze propozycje – trzeba by zapytać Agi. Stawiałem od początku na prawdziwe, nieograne pary. Po próbnych zdjęciach, które zrealizowaliśmy z taką właśnie dwójką wiedziałem, że te bardziej intymne sceny łatwiej mi będzie zrealizować w ten sposób. Mając już tę chemię na planie, a nie tworząc ją. W scenach bardziej ruchowych nie było już takiego wymagania. Z ciekawostek, czasami bohaterowie byli tuż obok. Trzeba było po prostu lepiej patrzeć – np. mężczyzną z obrazu Granta Wooda został nasz opiekun aktorów. I był idealny.

Jakie filmy czy inne dzieła kultury ukształtowały twój gust jako filmowca?

Nie podam tytułów klasyki kina. Jak już wspominałem, w młodzieńczych latach nie miałem okazji zachwycać się ikonami kinematografii. Tak naprawdę pierwszym filmem, który dobrze pamiętam, był Shrek (śmiech). Trzeba dodać, że to jedyny film, jaki mieliśmy na komputerze, bo telewizora nie było. Swój gust kształtowałem bardzo późno, myślę że tak naprawdę od czasów studiów. No i kształtuję go dalej. Mam wrażenie, że czasami mi to pomaga. To znaczy – mając takie swoje ikony, odniesienia z młodości, często nie bierzemy pod uwagę tego, że coś nowego może być równie dobre, a nawet lepsze. To tak jak wiele osób ma z kotletem schabowym. To dla nich najlepsze danie na świecie, a prawda jest taka, że ich mózg kojarzy tego kotleta z uczuciem sytości, i to generuje ten legendarny smak. Nie chcę tutaj umniejszać roli legend kina czy też porównywać ich do czegokolwiek. Po prostu z reguły lepiej bawię się przy czymś świeżym.
Wracając jednak do konkretów – mógłbym na pewno wymienić takie tytuły jak Grawitacja, Gladiator, Leon Zawodowiec, Trainspotting, Drive czy Dzień Świra. Wiem, to bardzo dziwaczna lista, a filmy nie mają wiele ze sobą wspólnego. Ale dodam do niej jeszcze Króla Lwa, Jak wytresować smoka, Toy Story i najlepszy z najlepszych – WALL-E. Uwielbiam animacje! Żaden film aktorski nie jest w stanie tak mnie poruszyć. Do tego dodałbym kilka współczesnych seriali, które w znacznym stopniu zmieniły moje myślenie o fabule i przekonały mnie, żeby mniej myśleć o samej historii, a więcej o bohaterze – Stranger Things, pierwszy sezon Trzynastu powodów, The End of the F***ing World czy moje odkrycie tego roku – Euforia.
No i w końcu reklama. Muszę przyznać, że coroczny seans Cannes Lions w Multikinie jest dla mnie pokazem o niezrównanej ilości odczuwanych emocji. W tej dziedzinie potrafię wybrać jeden film, który zmienił moje patrzenie na reklamę. Jest to reklama sieci komórkowej „ERA” z 2002 r. I chociaż pada w niej zdanie „Oglądaj mniej reklam” – ja staram się oglądać ich coraz więcej. Bo wierzę, że mogą być naprawdę dobre.

000 Reakcji
/ @papaya.rocks

zobacz także

zobacz playlisty