Ludzie |

Perfect Son: Pytanie o haczyk16.02.2019

fot. Pola Sobun

Tobiasz Biliński z sukcesem nagrywa już od ponad dekady – najpierw jako członek zespołu Kyst, później przez wiele lat solo, pod nazwą Coldair. Niedawno rozpoczął kolejny rozdział swojej działalności. Jego nowy projekt, Perfect Son, trafił pod skrzydła kultowej amerykańskiej wytwórni Sub Pop – tej samej, w której swoje pierwsze kroki stawiały m.in. Nirvana, Mudhoney czy Soundgarden. Pierwszy album Perfect Son pt. Cast właśnie się ukazał, a my porozmawialiśmy z Tobiaszem o licznych zmianach, które zaszły w jego życiu i brzmieniu.
 

Branżowe media rozpisywały się niedawno o tym, że twoje płyty będą wydawane w Sub Popie. Stałeś się znienacka jednym z najbardziej popularnych polskich muzyków za granicą.

Tobiasz Biliński: Nawet nie wiem co o tym sądzić. Faktycznie, ludzie się jarają, że Polak został doceniony przez amerykańską wytwórnię, ale jak ktoś słusznie wytknął w jakimś komentarzu w internecie – nawet niespecjalnie wiadomo, który Polak. Ale miło mi, że polska duma jakoś się w ludziach odzywa.

Podobno kontrakt z wytwórnią miałeś podpisać już kilka lat temu. Co wtedy nie wyszło?

Po części zadziałała siła plotki, bo miałem po prostu kontakt z ludźmi z wytwórni; byli na moim koncercie, chwalili mnie potem w środowisku. Poznałem też wtedy szefa Sub Popu, Jonathana Ponemana. Był nawet taki moment, w którym sam myślałem, że już podpisuję z nimi kontrakt, ale coś źle zrozumiałem i okazało się, że wcale nie (śmiech). Cały czas jednak śledzili, co robię i czekali na właściwy moment. Pochwaliłem się komuś, że „Sub Popowi się podoba moja piosenka”, a on podał dalej, że „Sub Pop podpisze kontrakt z Tobiaszem”. I potem rozeszło się coś takiego i wszyscy myśleli, że w sumie to już od dawna nagrywam płytę dla Sub Popu. A tak naprawdę podpisałem z nimi kontrakt całkiem niedawno.

Perfect Son - It's For Life

Sub Pop był i jest legendarną wytwórnią. Kiedyś kojarzono ją z gitarową muzyką pokroju Nirvany i Soundgarden, dziś z takimi artystami jak Beach House, Fleet Foxes czy Iron & Wine. Wchodzisz na stronę, przeglądasz zdjęcia tych artystów, a pomiędzy nimi jesteś ty – pierwszy polski artysta w ich katalogu, co sami zresztą podkreślają. Jak się z tym czujesz?

Na początku trochę nie mogłem w to uwierzyć, zrobiłem nawet screenshota tego rostera, żeby wysłać mamie. Ale już się trochę przyzwyczaiłem. W ramach przywitania w wytwórni przysłali mi deskorolkę i bluzę (śmiech). Czuję od nich ogromne wsparcie. Pierwszy raz w życiu mam tak, że wydając płytę nie musiałem wszystkiego robić samemu: ogarniać tłoczenia, grafik, całej promocji, bo oni mają od tego ludzi. Tak naprawdę musiałem zrobić tylko muzykę, a oni się zajęli resztą.

Zdziwiłem się trochę, kiedy zamknąłeś swój poprzedni projekt, Coldair. Nie dość, że przez lata przeszedł długą drogę, mocno ewoluował i zmienił brzmienie, to jeszcze zlikwidowałeś go, będąc u progu sporego sukcesu. Pojawiły się jego pozytywne zagraniczne recenzje, m.in. ta mityczna, oczekiwana przez każdego niezależnego muzyka, na Pitchforku. To definitywny koniec Coldair?

Tak, nie będę go raczej odgrzebywał. Bardzo lubię zmiany. Co jakiś czas muszę odświeżyć sobie życie, przemeblować mieszkanie albo je zmienić, wziąć w opiekę nowe zwierzę. Coldair ciągnąłem bardzo długo, chyba od 2010 r. To kawał czasu. A przez ostatnie kilka lat też bardzo dużo mi się w życiu pozmieniało. Może to też kwestia wieku? Podobno jest taki magiczny moment, jak się ma dwadzieścia kilka lat. Wszystko się przestawia i stajesz się bardziej zrównoważony i normalny.

Kryzys wieku pośredniego.

Nie nazwałbym tego kryzysem. Poukładało mi się raczej w głowie. Mrok i mocno depresyjne klimaty poszły w odstawkę. Moja psychika stała się stabilniejsza, przez co moja muzyka też stała się zupełnie inna. Dużo bardziej, za przeproszeniem, pogodna, skierowana w stronę słońca. Stwierdziłem, że te wszystkie zmiany  – życiowe i brzmieniowe – powinny poskutkować zmianą projektu. Czystą kartą. A jeśli chodzi o to, że wtedy Coldair mocno się rozkręcał... Nie miałem pięciuset tysięcy lajków na Facebooku, żeby zmiana nazwy była kompletnie pojebanym pomysłem. Recenzenci Pitchforka będą wiedzieć, że ja to ja (śmiech).

fot. Weronika Izdebska
fot. Weronika Izdebska

Myślałeś o przeniesieniu się do Stanów i kontrolowaniu kariery stamtąd?

Bardzo bym chciał, ale to nie takie proste. Przeprowadzki do Stanów są znane z tego, że to skomplikowany, koszmarny i kosztowny proces. Na pewno będę tam grał, jeździł na koncerty itd, ale to za jakiś czas. Trzeba ten projekt jeszcze trochę rozhulać, żeby to w ogóle miało sens. Bo Ameryka jest wielka.

Twój pierwszy singiel, It’s For Life ma bardzo pozytywny przekaz.

Tak, choć nie było to wykalkulowane. Nie myślę nigdy o tekstach piosenek jak o czynniku, który może chwycić i spodobać się ludziom. To tak nie działa (śmiech). Zawsze zawieram w nich osobiste rzeczy i nie myślę o tym, czy ludziom to słowo czy zdanie się spodoba. Niedawno się ożeniłem, więc It’s For Life jest także o tym. I o tym, że cały czas było kiepsko, a teraz jest spoko – choć towarzyszy temu niedowierzanie, pytanie o haczyk, obawa, że coś na pewno pójdzie nie tak.

A o czym cała płyta Cast? Towarzyszy jej jeden wspólny motyw?

Opowiada o przemianie z lekkiego żula i odrobinę niestabilnego psychicznie gościa w faceta, który ma 28 lat, żonę, dziecko w drodze i psa. Trochę się na niej rozwodzę o tych starych czasach, kiedy nie było za dobrze. W tej płycie jest nadzieja.

Wiesz już, jak będą wyglądały koncerty Perfect Son?

Tak, jak powinny: marzy mi się dobrze wyćwiczony, cztero- czy pięcioosobowy zespół. Trzy wokale, pełne brzmienie. Nie będę już grał solo. Może się zestarzałem, ale chciałbym mieć band z prawdziwego zdarzenia.

Śledzisz to, co się dzieje w muzyce? Powolną śmierć muzyki gitarowej, ekspansję hip-hopu

Obserwuję wszystkie portale, więc chcąc nie chcąc mnie to atakuje i wiem, co się dzieje. Świat idzie w taką stronę, że gitary wydają się zapomniane i umierają, ale to też ewoluuje i coraz częściej łączy się z inną muzyką. Wiadomo, że top 10 artystów to sami hip-hopowcy i Ed Sheeran, ale zabawne jest też samo to, że Ed Sheeran, czyli ziomek z gitarką, jest tak popularny. Ale nie patrzyłbym na to tak katastroficznie, że teraz tylko hip-hopy, elektronika i nara. Przez to, że jest internet, to wszystkie gatunki muzyki będą istnieć – niektóre na większą skalę, inne na mniejszą, ale będą. No i uważam, że wrócą te bardziej oldschoolowe rzeczy. Ludzie, którzy słuchali Lil Pumpa będą za parę lat naprawdę się wstydzić (śmiech).

Perfect Son - Promises
/ @zdzichoo

Sekretarz Redakcji Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty