Ludzie |

Piotr Czerkawski: Banany, siatki z supermarketu i filmowa cenzura 12.09.2019

fot. kadr z filmu „Rejs”, dzięki uprzejmości autora

O branży filmowej sprzed lat i twórcach, którzy na stałe wpisali się w historię polskiej kinematografii, mówi autor książki Drżące Kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u.

Ola Sobieraj: Stworzyłeś kompendium wiedzy o polskim kinie czasów PRL-u. W swojej książce rozmawiasz m.in. z Agnieszką Holland, Jerzym Hoffmanem i Wojciechem Marczewskim. Zwykle, kiedy ktoś podejmuje ten temat, odwołuje się do nostalgii. Ty poszedłeś w inną stronę.

Piotr Czerkawski*: Bo za czym tu tęsknić? Za szarością, kolejkami, godziną milicyjną? To podejście jest mi kompletnie obce, a pomysł na książkę o PRL-u zrodził się trochę z przypadku. Łukasz Najder, który pełni w Wydawnictwie Czarne rolę redaktora inicjującego, odezwał się do mnie kiedyś i zaproponował napisanie książki na dowolny, filmowy temat. Ta dowolność okazała się pułapką, bo wpadłem na kilka pomysłów, ale jeden wydawał mi się gorszy od drugiego. Aż któregoś razu umówiłem się z moim przyjacielem, pisarzem Januszem Rudnickim w sympatycznej warszawskiej spelunie, która sama przypominała bar z PRL-u. Na koniec wieczoru Janusz spytał: „Dlaczego właściwie nie zrobisz wywiadów z reżyserami o tym, jak kręciło się filmy za czasów komuny?”. Od razu uznałem, że to dobry pomysł, a kiedy rano nadal czułem, że pomysł jest dobry, napisałem do wydawnictwa. Potem, oczywiście, zagłębiłem się w temat i zacząłem zadawać sobie pytania: Jakie były źródła energii, pewności siebie i apetytu na życie, który charakteryzował wszystkich moich rozmówców? Co to znaczyło – z jednej strony dostawać nagrody na festiwalach i cieszyć się sławą, a z drugiej doznawać w życiu codziennym tych samych upokorzeń, co wszyscy inni? Czy legendarne życie towarzyskie i nawiązywane nad kieliszkiem poczucie wspólnoty pozwalało łatwiej znosić te upokorzenia, czy wręcz przeciwnie – prowadziło do zatracenia i hamowało kariery? Między innymi z tych pytań zrodziła się późniejsza koncepcja książki.

Jak wybrałeś swoich rozmówców?

Przyjąłem dwa kryteria. Chciałem rozmawiać z twórcami, których filmy szanuję i którzy zgodzą się na rozmowę bez szemrania. Jeśli ktoś nie był przekonany do spotkania, odpuszczałem, bo uważam, że nie ma nic na siłę. Jedyny wyjątek zrobiłem dla Marka Piwowskiego, który od lat rzadko udziela się publicznie. Nie było łatwo się z nim skontaktować, ale podjąłem ten wysiłek, bo filmy Piwowskiego zawsze były dla mnie ważne, a jego dowcip w dużej mierze ukształtował moje poczucie humoru.

Piotr Czerkawski, fot. dzięki uprzejmości autora
Piotr Czerkawski, fot. dzięki uprzejmości autora

Z każdym twórcą spotkałeś się oko w oko?

Z każdym, z wyjątkiem Jerzego Antczaka, który od lat mieszka w Los Angeles. Rozmawialiśmy przez Skype, ale na tyle szczerze i wylewnie, że nie stanowiło to żadnego problemu. Pan Jerzy zaimponował mi zresztą swoją znakomitą formą, a zwłaszcza tym, że orientuje się w nazwiskach polskich piłkarzy grających dziś w Serie A.

Podczas waszych rozmów dało się wyczuć, że twoi bohaterowie wciąż kochają robić filmy? 

Zdecydowanie, choć ich pasja przejawia się na różne sposoby. Niektórzy, jak Agnieszka Holland, wciąż trzymają rękę na pulsie i oglądają mnóstwo współczesnego kina. Inni – do czego mają pełne prawo – uważają, że nic już dziś nie muszą i wolą skupiać się raczej na wspominaniu przeszłości. Skoro mowa o pasji, absolutnie wyjątkowy jest tu przypadek Marka Piestraka. To twórca, który uparł się, że w przaśnym PRL-u będzie realizował wzorowane na Hollywood filmy gatunkowe. Z powodu ograniczeń budżetowych i produkcyjnych te filmy nie mogły się udać, ale fakt, że pan Marek w ogóle podjął te próby, wydaje mi się wzruszający. 

Dystansu nie czułem od nikogo. To nie były wykłady, tylko partnerskie rozmowy dwojga ludzi, których dzieli wiek i doświadczenie życiowe, ale łączy wspólna pasja.

Czy rozmawiając z tak doświadczonymi ludźmi kina czułeś dystans z ich strony? 

Każde spotkanie było inne, bo moi rozmówcy to ludzie o odmiennych temperamentach i osobowościach, ale nie, dystansu nie czułem od nikogo. To nie były wykłady, tylko partnerskie rozmowy dwojga ludzi, których dzieli wiek i doświadczenie życiowe, ale łączy wspólna pasja. I bardzo dobrze, że tak było, bo w przeciwnym razie książka nie miałaby prawa się udać.

Jak udało ci się zdobyć ich zaufanie? Sprawić, żeby podzielili się z tobą anegdotami, które pojawiają się w wywiadach? Niektóre są dość zuchwałe. 

Zuchwałe to były wersje przed autoryzacją… W trakcie tego procesu i tak musiałem ocenzurować kilka pikantniejszych anegdot albo usunąć nazwiska znanych postaci, które były ich bohaterami. Mimo wszystko, książka i tak okazała się śmiała i zabawna, co mnie cieszy, bo patos nie leży w mojej naturze.

Podpisuję się pod stwierdzeniem Alexandra Payne’a, reżysera Bezdroży, który mawia, że w każdym arcydziele musi znaleźć się przynajmniej jedna zabawna scena.

Dużo jest humoru w Drżących Kadrach?

Dużo. Nie mogło być inaczej - rozmowy z Drżących kadrów to kolejny dowód na to, że poczucie humoru ułatwia przetrwanie w najmniej sprzyjających okolicznościach.

A rodzi talent? 

Tak myślę. Podpisuję się pod stwierdzeniem Alexandra Payne’a, reżysera Bezdroży, który mawia, że w każdym arcydziele musi znaleźć się przynajmniej jedna zabawna scena. Co do talentu, wydaje mi się, że to kolejna krzepiąca myśl, która wyłania się z Drżących kadrów: jeśli ktoś jest prawdziwie zdolny, a w dodatku ma w sobie upór i determinację, to jest w stanie odnieść sukces nawet w najtrudniejszych warunkach.

Uważasz, że kino PRL-u miało wpływ na światową kinematografię?

Jestem o tym przekonany. Polska Szkoła Filmowa inspirowała Francuską Nową Falę i Nowe Kino Amerykańskie lat 70. Martin Scorsese, który był ważną postacią tego ostatniego nurtu, do dziś promuje klasykę polskiego kina, gdzie tylko się da.

Nie zapomnę opowieści Marii Zmarz-Koczanowicz, która pojechała na festiwal filmowy do Finlandii i była tak szczęśliwa, że może kupić sobie i zjeść banana, że celebrowała to wydarzenie przed lustrem.

Drżące Kadry skupiają się m.in. na kontraście między polską i zagranicą, który był wtedy niewyobrażalny. 

Trochę specjalnie, spodziewając się, że to może być dobry materiał na anegdoty, każdemu z rozmówców zadawałem pytanie o pierwsze wrażenie z pobytu na Zachodzie. Nie zapomnę opowieści Marii Zmarz-Koczanowicz, która pojechała na festiwal filmowy do Finlandii i była tak szczęśliwa, że może kupić sobie i zjeść banana, że celebrowała to wydarzenie przed lustrem. Marek Piestrak wspominał z kolei o tym, jak kręcił swój film w Paryżu i stać go było tylko na zakupy w sieci tanich supermarketów Monoprix. W Monoprix kupowali zresztą wszyscy inni Polacy, a potem przywozili do kraju reklamówki z ich logiem i obnosili je po ulicach jako trofea z lepszego świata.

Na podstawie twoich rozmów umiesz ocenić, czy praca filmowca w czasach, o których piszesz, była łatwa?

Praca filmowca nigdy nie jest i nie będzie łatwa. Na pewno w PRL-u wyglądała trochę inaczej niż dziś. Niektórzy moi rozmówcy podkreślali, że owszem, była wtedy cenzura polityczna, która rażąco ograniczała swobodę, ale z drugiej strony nie było czuć współczesnej presji ekonomicznej, pośpiechu, napięcia. Oczywiście, ten rachunek wciąż wypada na niekorzyść PRL- u, ale – w dobie tendencji do upraszczania historii i hołdowania jednowymiarowej wizji świata – warto mieć świadomość, że tamta rzeczywistość nie był czarno-biała.

okładka książki
okładka książki

Piotr Czerkawski*: Krytyk filmowy, dziennikarz, członek Europejskiej Akademii Filmowej i jeden z kuratorów programu festiwalu Nowe Horyzonty.

000 Reakcji
/ @sobierajka

Redaktorka

zobacz także

zobacz playlisty