Ludzie |

Agnieszka Pajączkowska: Ja to wszystko tylko przekazuję23.08.2019

fot. Piotr Spigiel

Agnieszka wsiada do starego Volkswagena Transportera i rusza w drogę. Przemierza przygraniczne, polskie wsie i fotografuje. Zdjęcia portretowe wywołuje na miejscu i wręcza swoim rozmówcom – w zamian za jedzenie lub opowieść. Jej Wędrowny Zakład Fotograficzny to projekt na pograniczu sztuki i socjologii. Zasłyszane przez nią historie ukazały się niedawno nakładem Wydawnictwa Czarne. Nam opowiada, czego można się dowiedzieć pod pretekstem zrobienia zdjęcia.

Ola Sobieraj: Skąd w tobie chęć spędzania czasu z innymi, obcymi ludźmi? 

Agnieszka Pajączkowska: Z ciekawości. Ich opowieści poszerzają rzeczywistość – spotkania pozwalają doświadczać nowego, zmieniają myślenie. Jestem z wykształcenia kulturoznawczynią i animatorką kultury, a w ramach studiów brałam udział w warsztatach etnograficznych. Wyjechaliśmy na południowo-mazowiecką wieś, mieliśmy rozmawiać z mieszkańcami. Jestem z miasta, a wieś była dla mnie głównie dziecięco-wakacyjnym wspomnieniem. W trakcie tamtego wyjazdu starsza kobieta poprosiła mnie o wykonanie fotografii na swój pomnik nagrobny – nie miała aktualnego zdjęcia. Ważna stała się dla mnie perspektywa, że fotografia to także przedmiot codziennego użytku. 

Ile lat ma twój Zakład? 

Zaczęłam prowadzić Wędrowny Zakład Fotograficzny w sierpniu 2012 r. W drogę wyruszałam zawsze latem, jechałam około miesiąca, choć pokonywałam bardzo nieduże odcinki wschodniej i północnej granicy – podróżowałam od wsi do wsi, nie spiesząc się. Ostatni wyjazd był w 2016 r. – skierowałam się wtedy na Dolny Śląsk, aby na zachodzie poszukać brakujących elementów historii wschodniego pogranicza. Zebrane po drodze opowieści, od początku publikowałam w formie krótkich urywków – na blogu, stronie internetowej, potem na Facebooku. Zdecydowałam się je rozwinąć i ułożyć w książkę. Gdy praca nad tekstem była zaawansowana, przesłałam część materiału do Wydawnictwa Czarnego. Po niedługim czasie dostałam odpowiedź, że są zainteresowani wydaniem mojej pracy. 

Jeździłam po wsiach, które nie mają oczywistego waloru turystycznego, więc kiedy się tam pojawiałam, zwracałam na siebie uwagę. Pytano, skąd jestem, do kogo przyjechałam i czym handluję.

Jak wyglądał pierwszy wyjazd?

Miałam miesiąc wolnego. Kupiłam samochód – żółtego volkswagena, w którym mogłam mieszkać. Zabrałam aparat cyfrowy i małą drukarkę do zdjęć. Pojechałam pod wschodnią granicę. Założyłam, że będę po prostu rozmawiać z ludźmi. Pretekstem do nawiązania kontaktu miało być właśnie zaoferowanie zdjęcia portretowego drukowanego na miejscu, na wyłączny użytek pozującej osoby. Z tej sytuacji zrodziły się rozmowy. Podczas pierwszego wyjazdu towarzyszyła mi jedna z bliskich koleżanek. W kolejnych latach wolałam już jeździć sama. 

Z jakimi reakcjami się spotykałaś, odwiedzając kolejne wsie?

Spotkania zaczynały się często przy płocie, na drodze – w przestrzeni publicznej, choć często kończyły już w domach. Jeździłam po wsiach, które nie mają oczywistego waloru turystycznego, więc kiedy się tam pojawiałam – nieznajoma w dużym, dziwnym samochodzie – zwracałam na siebie uwagę. Pojawiały się pytania, skąd jestem, do kogo przyjechałam i czym handluję. W części wsi nie ma sklepu, więc działa handel objazdowy, a przypadkowi przyjezdni raczej się nie zatrzymują. 

Od czego zaczynałaś rozmowy? 

Mówiłam, że mogę na miejscu zrobić i wywołać zdjęcie portretowe, które chętnie wymienię na coś do jedzenia. Potem zaczęłam dodawać, że wymienię się także za opowieść. To spotkało się z bardzo różnymi odpowiedziami: niektórzy odmawiali, inni wręcz przeciwnie – z chęcią zaczynali opowiadać, zapraszali mnie do domu. Bez względu na to, jak reagowali, nawet odmowa bywała początkiem rozmowy. 

fot. Piotr Spigiel
fot. Piotr Spigiel

Taki wędrowny zakład fotograficzny może kojarzyć się z bajką albo obwoźnym cyrkiem. 

Dla mnie takie skojarzenie jest odległe. Jeździłam po terenach, których mieszkańcy doświadczyli trudnych historii, ich opowieści nie są bajkowe. W historię zawodu wędrownego fotografa wpisana jest historia wiejskiego niedoboru i biedy. W latach 30., 40., 50., przyjazd wędrownego fotografa był świętem. Ludzie ubierali się w niedzielne ubrania, zakładali buty. Te fotografie nie odzwierciedlały ich codzienności. Zdaję sobie sprawę, że podróż biało-żółtym dużym samochodem może wydawać się bajkowa, bo taki obrazek kojarzy się z beztroską i ucieczką od problemów – jak hasztag vanlife. Było inaczej. Podróżowałam wzdłuż granicy, aby zderzyć to, co wiem na temat wsi i historii, z tym, co do powiedzenia mają mieszkające tam osoby. A historia i tożsamość pogranicza są złożone.

Co to oznacza? 

Że spotykają się tam doświadczenia różnych grup – narodowych, religijnych, etnicznych. Że ekonomicznie to regiony oddalone od centrum, słabo skomunikowane, pozbawione często podstawowej infrastruktury – jak sklep, szkoła, przystanek autobusowy. Odkrywałam tę przeszłość i współczesność pogranicza w rozmowach z ludźmi. Szczególnie ci starsi – bo część tych terenów się wyludnia – opowiadali o powojniu. 

Chodziło o to, aby się spotkać. Mamy inne przekonania, inne wspomnienia i inne wyobrażenia o świecie. Spotykamy się, aby się nimi wymienić.

Co cię poruszyło najbardziej? 

Opowieści związane z przesiedleniami – akcją „Wisła”, rzezią wołyńską, wypędzeniem Niemców. „Tu nikt nie jest stąd”– usłyszałam na Warmii. Jeżdżąc tam, spotykałam też ludzi z Podkarpacia. Poruszające było, że te wątki powojenne, historyczne, związane z byciem „stąd” lub „stamtąd” – pojawiały się niemal co chwilę. Ich tam nie trzeba szukać – te opowieści są w prawie każdym domu. Okazuje się, że niby znamy te historie. Ale czym innym jest rozmowa z kimś, kto ich doświadczył. 

Jaki wpływ na ciebie miała ta podróż?

Osoby, które spotkałam po drodze, dały mi więcej niż ja mogłam dać im. Faktycznie, spotkania opierały się na wymianie, ale to nie oznacza, że chodziło wyłącznie o wydrukowanie zdjęcia i otrzymanie za to siaty pomidorów. Chodziło o to, aby się spotkać. Mamy inne przekonania, inne wspomnienia i inne wyobrażenia o świecie. Spotykamy się, aby się nimi wymienić, a robimy to, siedząc przed domem, jedząc pierogi lub oglądając stare fotografie wyjęte z szuflady kuchennego stołu. Świadomość, że takie spotkania są możliwe i potrzebne, były motorem napędzającym cały projekt. Żyłam – i nadal żyję – w bańce dużego miasta, a ta podróż nauczyła mnie patrzenia z innej perspektywy.

Jak udało ci się zdobyć zaufanie twoich rozmówców?

Na wsi wypada mówić „dzień dobry”. Każdemu. Warto być bezpośrednim. Kiedy przyjeżdża się do takich małych wsi, niby znajdujesz się w przestrzeni publicznej, ale nie do końca – droga jest może gminna, ale trawnik już prywatny, ławeczki niby są ogólnodostępne, ale stoją przed czyimiś domami. Korzystałam też z własnej niecodzienności - dla części osób było atrakcją, że mają słuchaczkę, że kogoś interesuje, co mają do powiedzenia. Nie tylko uwaga i brak pośpiechu, ale też płeć miała znaczenie. Czasami słyszałam „gdybyś była mężczyzną, nie otworzyłabym ci drzwi”. 

Czujesz się bardziej fotografką czy reportażystką? 

Wędrowny Zakład Fotograficzny to jeden z projektów, który realizuję w ramach życia zawodowego i twórczego. Nie czuje się fotografką, raczej używam fotografii. Jestem słuchaczką – osobą, która spotyka ludzi i gromadzi ich historie. Zdjęcia, samochód czy sama podróż to tylko narzędzia, których używam, aby doświadczać rzeczywistości. Nie jestem pisarką, choć zebrałam te opowieści w książce. Nie jestem autorką wielu z nich – zbieram je i przekazuję.

Wędrowny Zakład Fotograficzny, wyd. Czarne
Wędrowny Zakład Fotograficzny, wyd. Czarne
/ @sobierajka

Redaktorka

zobacz także

zobacz playlisty