Ludzie |

„Rok małpy”: Publikujemy przedpremierowo fragment książki Patti Smith11.06.2020

okładka płyty Patti Smith „Horses”

Samotny czas spędzany w kawiarniach, podróże autostopem, zagadkowe motele w Santa Cruz i przeplatające się z nimi sny wyznaczają krajobraz ukazującej się niedługo nakładem wydawnictwa Czarne najnowszej pracy literackiej Patti Smith. Amerykańska wokalistka, ikona poezji i jedna z najważniejszych postaci punkowego ruchu błąka się po zachodnim wybrzeżu USA tropiąc mistyczne połączenia. Szuka zachwytu w prostocie codzienności i jednocześnie obserwuje, jak jej przyjaciele żegnają się ze światem. Jednym z nich jest Sandy Pearlman, producent muzyczny, który w 1971 r. jako pierwszy zainspirował artystkę do przekroczenia granicy między poezją a muzyką i założenia zespołu. W „Roku małpy” Smith odwiedza Pearlmana w szpitalu – jej przyjaciel po wylewie krwi do mózgu znalazł się w śpiączce. Poetka wraca do wynajmowanego pokoju w motelu. Widzi w sobie starość i młodość jednocześnie. Niedługo później Pearlman umiera. 

Poniższy fragment pochodzi z książki „Rok Małpy” autorstwa Patti Smith, którą przetłumaczył Krzysztof Majer. Książka ukaże się 17 czerwca nakładem Wydawnictwa Czarne.

Intensywność terapii

Przy wjeździe do San Francisco nie było dużego ruchu. W hotelu Miyako nie zdążyli jeszcze przygotować pokoju, więc przeszłam przez dwa pasaże handlowe, a potem zjadłam w On the Bridge. Wszystko było niemal tak samo jak przed zaledwie paroma tygodniami, chociaż wtedy otuchy dodawała mi obecność Lenny’ego. Kucharz przyrządził mi spaghetti z tobiko. Na ekranach telewizorów migały zapętlone sekwencje Dragon Balla, a ja brnęłam bezwiednie mangową trajektorią, wertując od końca Death Note 7 i starając się coś zrozumieć z obrazków: czarne straszydło unosi się nad chłopakiem o imieniu Light, któremu co rusz ukazują się rzędy cyfr. Po spaghetti nie było już śladu, a ja właściwie nie pamiętałam, żebym je zjadła. Na rachunku widniał dzień: 1 lutego. Gdzie się podział styczeń? Sporządziłam listę rzeczy, którymi powinnam się zajmować. Już wkrótce, zapewniłam siebie samą, ale najpierw, z samego rana zajrzę do szpitala, gdzie Sandy wciąż leży nieprzytomny na oddziale intensywnej terapii. Mimo to wstąpiłam do sklepiku, żeby kupić mu trochę słodyczy z pastą z czerwonej fasoli. Sandy uwielbiał te małe niebiańskie wachlarzyki i podobne drobiazgi. 

Położyłam się wcześnie. W telewizji nie było nic ciekawego. Wyobraziłam sobie, że jestem w Kioto, co przyszło mi bez trudu, bo hotelowe posłanie było bardzo niskie, a obok miałam lampę z abażurem z papieru ryżowego i kompozycję z kamyczków w różnych odcieniach szarości, starannie poukładanych w bambusowej skrzynce. Na stoliku nocnym leżał prążkowany ołówek. Aż tak śpiąca nie jestem, powiedziałam do siebie, powinnam wstać i popisać – ale nic z tego. W końcu zanotowałam słowa, które tu widać, a tymczasem jakiś inny zestaw słów czmychnął, barwiąc atmosferę i dokuczając mi we śnie. „Za fabułą się nie podąża, fabułę się przezwycięża”. Porada z mangi, obsesyjna mantra stapiała się z moimi myślami. 

okładka książki „Rok małpy”
okładka książki „Rok małpy”

Wydawało mi się, że ołówek leży strasznie daleko, sporo poza moim zasięgiem, więc śledziłam zapadanie w sen. Z nieba sypały się różowe chmury. Na nogach miałam sandały, rozrzucałam nimi sterty czerwonych liści wokół kapliczki na pagórku. Był tam cmentarzyk z rzędami małpich bóstw, po części wystrojonych w czerwone peleryny i wełniane czapy. Ogromne wrony dziobały w schnących liściach. „To nic nie znaczy!”, krzyczał jakiś głos i tylko tyle zapamiętałam. 

Rano z pomocą wspólnych przyjaciół, którzy już wcześniej wzięli na siebie doglądanie Sandy’ego, zaaranżowałam transport do szpitala w hrabstwie Marin. Ponieważ Sandy nie miał żadnych krewnych, obowiązki spadły na ten niewielki, lecz oddany krąg ludzi, którzy go znali i kochali. Znów byłam na oddziale. Od mojej ostatniej wizyty z Lennym nic się nie zmieniło; lekarz nie miał chyba zbytniej nadziei, że Sandy odzyska przytomność. Krążyłam wokół jego łóżka. W nogach wisiała karta choroby: na drugie miał Clarke, a mój syn urodził się tego samego dnia co on, o czym z jakiegoś powodu nie pamiętałam. Stałam tak, po omacku szukając właściwych myśli, czyli takich, które mogłyby przebić się przez gruby welon śpiączki. W głowie miałam migawki: Arthur Lee w więzieniu, czerwone książeczki i notesiki rozłożone jak talia kart. W zwolnionym tempie wyświetlał mi się upadek Sandy’ego przy bankomacie na parkingu. Niemal słyszałam jego myśli. „Rekonwalescencja. Łacina. Piętnasty wiek”. Zostałam, ile się dało, próbując opanować straszliwy lęk przed rurkami, strzykawkami i nienaturalną ciszą szpitalnych wnętrz. 

Kursowałam między hotelem a szpitalem. Medyczne zapachy i nagłe wejścia pielęgniarek z ich gumowymi podeszwami, podkładkami z klipsem i woreczkami pełnymi płynów wytrącały mnie z równowagi, gdy tak siedziałam przy łóżku, desperacko szukając jakiegoś wyłomu, jakiegoś kanału komunikacji. Ostatniego dnia zostałam aż do zmroku, bo chociaż godziny odwiedzin już się skończyły, nikt mnie nie wyprosił. W wyobraźni ciskałam na białe prześcieradła konstelacje słów, mikstury fraz tryskające nieprzerwanie z ust cudownych totemów ustawionych w szeregu na niedosiężnym horyzoncie. Medea, małpie bóstwa, dzieci, opakowania po batonikach. A co ty z tego rozumiesz, Sandy? – domagałam się bezgłośnie. Pulsowała aparatura. Kapał roztwór soli. Sandy ścisnął moją rękę, ale pielęgniarka powiedziała, że to nic nie znaczy.

 

000 Reakcji
/ @papaya.rocks

zobacz także

zobacz playlisty