Taika Waititi: Dobudzić wewnętrzne dziecko13.05.2020
Zawsze rozbrajający i osobliwie dowcipny, zdystansowany do siebie, świata i korporacyjnych wymogów Hollywoodu. Taika Waititi musi mieć jednak w sobie coś więcej – coś, co sprawiło, że był w stanie zjednać sobie miliony. Jak to się stało, że z odtwórcy podrzędnej roli striptizera awansował na nową nadzieję uniwersum Gwiezdnych wojen?
Historię najlepiej zacząć od końca, kiedy na początku lutego przed Waititim zaczęły otwierać się drzwi na całym świecie. Za Jojo Rabbit (2019) dostał dwie nominacje do Oscara, wyszedł z gali z nagrodą dla najlepszego scenarzysty. „Chciałbym podziękować tak wielu osobom, ale nie zrobię tego, ponieważ ich nie pamiętam” – żartował ze sceny Waititi, dodając: „Ale nagrodę dedykuję wszystkim młodym przestawicielom rdzennej ludności na całym świecie; dzieciakom, które chcą tworzyć sztukę, tańczyć i snuć opowieści. Jesteśmy urodzonymi bajarzami, którzy mają szansę osiągnąć w tym miejscu sukces jak każdy inny”.
Te słowa zawierają w sobie cały wszechświat reżysera, pełen wachlarz biograficzny i kompletną rozciągłość jego twórczości. Zgrywus od najmłodszych lat, urodzony w Nowej Zelandii z maoryskim rodowodem, obrońca praw najróżniejszych mniejszości z przekonania i wyboru. To wszystko określa dziś „kino według Waititiego”.
Po latach wygłupiania się na planach podrzędnych produkcji, uświadomił sobie, że warto także stanąć za kamerą. Rozśmieszać ludzi nie tylko pod dyktando, ale także na własnych warunkach.
Temat pochodzenia, analizowanie go i fantazjowanie o nim na ekranie ściśle łączy się z problematyką i tematyką, które Waititi porusza w swojej filmografii. On sam przyszedł na świat w Raukokore, maleńkiej osadzie na wschodzie Nowej Zelandii. Miał tam zostać malarzem, kontynuując dziedzictwo ojca, szybko jednak porzucił to zajęcie na rzecz stand-upowej formy i aktorstwa, które finalnie postanowił (po części) zastąpić reżyserią. Nagłe olśnienie, a przede wszystkim decyzję o napisaniu pierwszego scenariusza miał przynieść moment, gdy siedział w samych stringach na planie serialu telewizyjnego Męski striptiz (2002-2004). To doświadczenie uświadomiło mu, że po latach wygłupiania się na planach podrzędnych produkcji, warto nie tylko stać przed kamerą, ale także za nią. Rozśmieszać ludzi nie pod dyktando, ale także na własnych warunkach. Tworzyć rzeczy dla widza spragnionego czegoś radosnego, pogodnego, ale jednocześnie niegłupiego. To go wciągnęło, stało się misją i zarazem największą pasją.
Waititi założył sobie, że zacznie małymi krokami. Jak gdyby na próbę nakręcił skromny, czarno-biały film krótkometrażowy o trójce polinezyjskich dzieciaków, które czekają w samochodach na powrót swoich rodziców z pubu. Two Cars, One Night (2004) okazało się wielkim hitem. Ten 11-minutowy, utrzymany w słodko-gorzkiej tonacji film zjeździł cały świat i zdobył kilkanaście nagród na festiwalach – od Berlina po Seattle. Rok później doczekał się nominacji do Nagród Akademii Filmowej. Gdy oczy całego świata po raz pierwszy były zwrócone na Waititiego, on w trakcie oscarowej gali… spał. A właściwie udawał, że śpi podczas odczytywania nominacji przez Jeremy’ego Ironsa.
Nowozelandczyk zyskał status rzecznika, a może wręcz reprezentanta dzieciaków z przetrąconymi życiorysami, a przy tym wyrósł na zuchwałego filmowca z odważną wizją, który nie boi się z premedytacją pokryć dramatu II wojny światowej grubą warstwą komizmu i obrysować go kreskówkowym konturem.
Oglądane po latach Two Cars, One Night łączą się z zamiłowaniem Waititiego do snucia opowieści o małych, skłonnych do fantazjowania bohaterach, którzy dziecięcymi sposobami próbują zaklinać twardą rzeczywistość dookoła siebie. Kwestie związane z dzieciństwem występują w jego kinie bardzo często. Dość gruntownie przerobił go w zrealizowanym bardzo skromnymi środkami filmie Boy (2010), gdzie opowiedział historię nieletniego przedstawiciela maoryskiej społeczności, który próbuje nawiązać kontakt z wracającym po siedmiu latach z więzienia ojcem. Kilka lat później w Dzikich łowach (2016) pokazał osieroconego nastolatka, który nie może znaleźć swojego miejsca na ziemi i razem z przyszywanym wujkiem ucieka do nowozelandzkiego buszu przed opieką społeczną. Te dwa filmy w połączeniu z Jojo Rabbit składają się dziś na nieformalną trylogię Waititiego. To obrazy o dzieciach spragnionych miłości, które ulegają wielkiej potrzebie określenia własnego systemu wartości, a przy tym próbują wypełnić pustkę po nieobecnych w domu ojcach. W tym ostatnim – najbardziej osobliwym, błyskotliwym, ale i ryzykownym z punktu widzenia podjętego tematu tytule – pokazał wojnę oczami małego, pozbawionego jednego z rodziców i zafascynowanego ideologią nazistowską chłopca o imieniu Jojo, którego umysł zamieszkuje wyimaginowany przyjaciel w osobie samego Adolfa Hitlera. W roli Führera wystąpił sam Waititi.
Nie ulega wątpliwości, że Nowozelandczyk przez te lata zyskał status rzecznika, a może wręcz reprezentanta dzieciaków z przetrąconymi życiorysami, a przy tym wyrósł na zuchwałego filmowca z odważną wizją, który nie boi się z premedytacją pokryć dramatu II wojny światowej grubą warstwą komizmu i obrysować go kreskówkowym konturem. A jednocześnie stale udowadniał, że ciągnie go w różne niespodziewane kierunki i odległe tematycznie miejsca. W 2014 r. razem z Jemainem Clementem, połową duetu Flight of the Conchords, przyjacielem i zawodowym partnerem z czasów studenckich, podjął próbę ogrania komicznego potencjału wampirzej mitologii. Napisali więc swoisty „bromance” o paczce wampirów żyjących współcześnie pod jednym dachem na przedmieściach nowozelandzkiej stolicy; o krwiopijcach schwytanych w szpony zwyczajnej, pospolitej, banalnej prozy życia XXI wieku i drobnych tarciach między nimi. To historie o kłótniach o niewyrzucone śmieci, niepozmywane naczynia, czy niepłacone rachunki. Aż trudno uwierzyć, że doprowadzone do granic absurdu Co robimy w ukryciu stało się dla Waititiego przepustką na szerokie wody i pomogło przekonać Disneya, że ten nieprzewidywalny dziwak jest najlepszym kandydatem do przedefiniowania marvelowskiego uniwersum.
W tym przypadku podjęcie ryzyka się opłaciło, a przekazanie wielomilionowego projektu pod postacią 3. części przygód Thora w ręce Waititiego okazało się zbawienne w skutkach z kilku względów. Po pierwsze, udało się tchnąć w historię o nordyckim bogu piorunów odrobinę życia i specyficznego stylu Nowozelandczyka – połączyć niepodrabialne poczucie humoru, swobodę, feerię kolorów wyciągniętą żywcem z komiksów Jacka Kirby’ego, a przy tym złapać kreację Chrisa Hemswortha w nawias i wydobyć jego zadatki komediowe na światło dzienne. Po drugie, film ten znalazł się w czołówce najbardziej lubianych tytułów superbohaterskich należących do MCU. I po trzecie, chyba najważniejsze – Thor: Ragnarok zarobił dla studia 854 milionów dolarów. Dodam, że to nie tylko praca na materiale stricte filmowym, złożyła się na ten oszałamiający sukces.
Waititi także w ramach kampanii promocyjnej Thora wziął sprawy w swoje ręce – zasypał Instagram tonami zdjęć z planu, udowadniając, że praca pod jego batutą była dla ekipy ciągiem wygłupów, żartów, czasem zabawy rodem z wielkiej piaskownicy i doświadczeniem absolutnie unikalnym. A przy tym niemal każde z takich zdjęć wieńczyło autorskie przesłanie reżysera, właściwe temu, co widzowie mogli zobaczyć później na ekranie: „Tworzymy na planie więzi kulturowe i duchowe porozumienie między różnymi narodami świata. Stworzyliśmy tu atmosferę, która jest relaksująca, pełna miłości, uśmiechu i szybko rozprzestrzenia się na innych. Spróbujmy wszyscy spojrzeć oczami dziecka, rozebrać ściany, które postawiliśmy wokół siebie jako dorośli. Sprawmy, by świat stał się lepszym, a przynajmniej szczęśliwszym miejscem”. W ten sposób wszyscy mogli zobaczyć tkwiące w Waititim wewnętrzne dziecko, co pozwoliło mu zjednać sobie przychylność widzów i na dłużej przykuć uwagę decydentów z Disneya. Po Thorze niemal z miejsca został zakontraktowany na wyreżyserowanie finałowego, ósmego odcinka serialu The Mandalorian (2019-), w którym także zagrał, a przed kilkoma dniami oficjalnie stanął za sterami kolejnej filmowej trylogii w uniwersum Gwiezdnych wojen. A i tak można mieć wrażenie, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Zapowiedzi nadchodzących projektów Waititiego hulają na najwyższych obrotach. Przyjmują tryb taśmowego wykonywania zadań, pokazując przy tym rozległość jego inspiracji i zainteresowań. Na horyzoncie wyrasta już komedia Next Goal Wins, rzecz o najgorszej piłkarskiej drużynie świata, reprezentacji Amerykańskiego Samoa, która w 2001 r. zanotowała najwyższą porażkę w historii profesjonalnego futbolu, przegrywając z Australią 31:0. Coraz głośniej mówi się też o czwartej, najbardziej przegiętej odsłonie przygód Thora (Thor: Love and Thunder), wreszcie o serialowej wersji Bandytów czasu, nad której scenariuszem Nowozelandczyk pracuje w tandemie z Terrym Gilliamem. To oznacza jeszcze więcej zabawy w robienie kina całkiem odrębnego. Jednym słowem: ponadnaturalny przyrost Taiki Waitiego na metr kwadratowy.
zobacz także
- Jane Birkin oczami córki. Charlotte Gainsbourg debiutuje jako reżyserka filmu dokumentalnego
Newsy
Jane Birkin oczami córki. Charlotte Gainsbourg debiutuje jako reżyserka filmu dokumentalnego
- Jon Bernthal w roli „Amerykańskiego żigolaka”. To serialowy remake filmu Paula Schradera
Newsy
Jon Bernthal w roli „Amerykańskiego żigolaka”. To serialowy remake filmu Paula Schradera
- „The Last of Us Part II” z największa liczbą nagród w historii. Gra pobiła nawet „Wiedźmina”
Newsy
„The Last of Us Part II” z największa liczbą nagród w historii. Gra pobiła nawet „Wiedźmina”
- Niezwykła historia futurystycznego trójkołowca. Zobacz zwiastun „The Lady and the Dale”
Newsy
Niezwykła historia futurystycznego trójkołowca. Zobacz zwiastun „The Lady and the Dale”
zobacz playlisty
-
Teledyski
15
Teledyski
-
John Peel Sessions
17
John Peel Sessions
-
05
-
Papaya Young Directors 7 #MASTERTALKS
18
Papaya Young Directors 7 #MASTERTALKS