Ludzie |

Współczesne utopie, komuny i ekowioski. Rozmawiamy z autorką reportażu „Światy wzniesiemy nowe”17.12.2021

Okładka „Światy wzniesiemy nowe”, źródło: materiały promocyjne

Christiania pamiętająca erę hipisów, prowansalska kooperatywa rolnicza, gdzie każdy pracuje tyle, ile chce, sieć ekowiosek oparta na permakulturze, czy ośrodki medytacyjne Osho. Niektóre z tych światów upadają, inne ewoluują i nabierają siły, eksperymentując z różnymi formami sprawowania władzy i podejściem do natury.

Urszula Jabłońska w swoim reportażu podąża ich tropem i szuka innego sposobu na to, jak można żyć: analizuje próby artystów z lat 60., zbiera relacje świadków z medytacyjnej wspólnoty Rajneeshpuram, wsiada w pociąg i jedzie do Tamery, gdzie przygląda się zwyczajom portugalskiej społeczności, w której uwalniania jest miłość. W rozmowie z Papaya.Rocks opowiedziała nam o źródłach autorytaryzmu, pracy przy serach, rezygnacji z pieniędzy i potrzebie dobrej narracji.

Nie masz wrażenia, że świat zaczął się walić?

Urszula Jabłońska: Mam je od lat. Dręczy mnie myśl, że rządy nie robią nic, aby przeciwdziałać katastrofie klimatycznej. Mam poczucie, że znajdujemy się na Titanicu, który właśnie zaczął nabierać wody. I mam wrażenie, że nikt nie kiwnie palcem, żeby nas uratować z tego statku. W obecnym układzie sił politycznych i ekonomicznych na świecie to w ogóle nie jest możliwe. Ja jestem już w stosunkowo zaawansowanym wieku, ale młodzi ludzie mają przed sobą całe życie. Wyobrażam sobie, jak muszą się teraz czuć.

Nie chcesz o nich zawalczyć?

Bardzo bym chciała, ale nie jestem typem aktywistki. Podziwiam ten typ działania, ale osobiście mam poczucie, że to przegrana sprawa. Chodzę na wszystkie możliwe marsze w Polsce, ale już nie po to, żeby cokolwiek wygrać. Po prostu daje mi to poczucie jedności z tymi, którzy myślą podobnie. Potrzebuję tego, bo na co dzień czuję się osaczona przez świat, który przestał być mój. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że tak się nie da żyć i zainteresowałam się utopijnymi społecznościami. Skoro nikt nas stąd nie zabierze, może spróbujemy zrobić to sami. Zaczęłam szukać ludzi, którzy za cel stawiają sobie budowę wszystkiego od nowa, według zupełnie innych wartości.

Ponoć zainteresowałaś się nimi już siedem lat temu. Co cię wtedy w nich zdziwiło?

Przede wszystkim to, że wciąż istnieją. Słowo „komuna” od razu kojarzy się z hipisami w USA, a takie eksperymenty były i są nadal także w Europie. Natknęłam się na wiele historii z lat 60. i 70., aż jeden z rozmówców zwrócił mi uwagę, że może zamiast wypytywać o dawne czasy spróbowałabym zobaczyć, co się dzieje teraz. To było dla mnie objawienie.

Christiania, 2012 r. (wikimedia.org)
Christiania, 2012 r. (wikimedia.org)

Jak to?

Byłam przekonana, że tych komun nie ma. Zwróć uwagę, jakie dominują narracje na temat komun. Nawet o Christianii słyszy się dziś, że owszem – ona funkcjonuje, ale zostały tam tylko niedobitki i eksperyment się nie powiódł. A przecież ona dalej trwa i ma się świetnie. Nic się nie rozsypało. Owszem, wielu z komun nie ma, ale niektóre ewoluowały albo w ich miejscu powstały inne.

To może zatrzymajmy się przy Christiani, która od razu przykuwa uwagę ustrojem. Społeczność wolnego miasta w centrum Kopenhagi wszystkie decyzje podejmuje jednogłośnie. Musi być konsensus. Jesteś tam i widzisz, że ich dyskusje na zebraniach trwają czasem po kilka godzin, po kilka dni, po kilka tygodni…

Albo po kilka lat.

I twoim zdaniem ten system działa?

Konsensus stosuje nawet Unia Europejska. Chodzi w nim o to, że wszyscy muszą się zgodzić na daną decyzję. To niełatwe, bo za takim rozwiązaniem musi iść głębokie rozumienie innych osób i chęć dogadania się. Idea jest piękna, ale zebrania ciągną się długo. Bywa też tak, że pomysł, nad którym debatują mieszkańcy Christiani, w ostatecznym rozrachunku jest zupełnie inny od początkowego. Zastanawiają się na przykład przez pół roku, które budynki potrzebują remontu, a na koniec decydują, że zajmą się tylko jednym. W Christiani jest milion zebrań i to dosłownie na każdy temat. Natomiast w naszej kulturze decyzje mają być podejmowane szybko i sprawnie. Tam odwrotnie – najważniejszy nie jest czas, tylko poszanowanie zdania innych osób.

Rajneeshpuram, 1983 r. (wikimedia.org)
Rajneeshpuram, 1983 r. (wikimedia.org)

Do czego to prowadzi?

Nieustannie prowadzone dyskusje zbliżają ludzi do siebie, pozwalają przyjąć inną perspektywę. Mieszkańcy Christiani dobrze znają swoje problemy. Są sprawy, których nie da się łatwo rozstrzygnąć. Pamiętajmy, że w Christianii mieszka 900 osób i na zebrania nie chodzą wszyscy. W mniejszych społecznościach, ograniczonych do kilkudziesięciu osób, demokracja konsensusu działa sprawniej. Dla mnie pobyt w Christianii był lekcją. Zrozumiałam, że nasza demokracja generuje głębokie podziały, połowa społeczeństwa dostaje to, co chciała, a druga część jest kompletnie sfrustrowana. Coraz trudniej zacerować to pęknięcie, znaleźć płaszczyznę porozumienia.

Ciągłe podejmowanie decyzji na temat każdego aspektu życia jest potwornie męczące. Dlatego chodzimy na skróty. Przyjmujemy różne narracje. Decydujemy się zawierzyć jakiemuś autorytetowi, który twierdzi, że wie jak wszystko zorganizować.

Czytając twoją książkę, odniosłam wrażenie, że istnieją dwie drogi organizowania społeczeństwa. Jedna – konsensus, druga – oddanie władzy w ręce wybranej jednostki. Wspominasz historię duchowego guru Osho, który z łatwością zjednał sobie wyznawców. Za ich pieniądze powstała w Oregonie komuna Rajneeshpuram. W którym momencie ta utopia wymknęła się spod kontroli?

To jest najgrudniejsze pytanie dotyczące natury człowieka, który żyje z innymi w grupie. Ostatnio przeczytałam Podziemie Harukiego Murakamiego, reportaż autorstwa tego japońskiego pisarza. Dotyczył japońskiej sekty Ōmu, stojącej za atakami gazowymi w tokijskim metrze. Padło tam zdanie, które dobrze opisuje ten proces: czy każdemu z nas nie zdarzyło się oddać choć odrobiny własnej wolności na rzecz dobrej narracji?

Jak to interpretujesz?

Ciągłe podejmowanie decyzji na temat każdego aspektu życia jest potwornie męczące. Dlatego chodzimy na skróty. Przyjmujemy różne narracje. Decydujemy się zawierzyć jakiemuś autorytetowi, który twierdzi, że wie jak wszystko zorganizować. Trzeba być pewnym, że ten człowiek chce naprawdę dobrze, żeby móc mu zaufać. Ale nie zawsze tak jest.

I tutaj pojawia się scena: Osho usadowiony w swoim Rolls-Roysie przemierza pustkowia Oregonu, a tłumy bosych wiernych, którzy sfinansowali to auto, oddają mu pokłon. Czy to już ten moment, kiedy proces zmierza nie tam, gdzie powinien?

Rozmawiałam z ludźmi, którzy tam byli. Twierdzą, że nie przeszkadzało im, że Bhagwan gromadzi dużo pieniędzy. Już bardziej to, że na terenie ośrodka zaczęli widywać ludzi z bronią. Przecież miała być wolność, wszyscy mieli się kochać, więc co z tą wizją mają wspólnego karabiny? To sprowokowało niektórych Takie posunięcia mogą już prowokować wyznawców do odejścia pamiętajmy, ale wiele osób zdecydowało się zostać.

Dlaczego?

Wydaje mi się, że jeśli człowiek naprawdę mocno w coś wierzy, to przyznanie, że to niestety nie wyszło, może być dla niego zbyt dużym kosztem psychicznym. Iluzja jest bezpieczniejsza. To schematy, które występują w różnych sytuacjach, nie tylko w utopiach, ale np. w przemocowych związkach. Ludzie tkwią w relacjach, które są pełne nadużyć, zamiast przyjąć do wiadomości, że jest fatalnie i coś trzeba z tym zrobić. Nie dowiemy się już, jak było naprawdę z ośrodkiem Osho. Jednak trzeba też powiedzieć, że tam nie doszło do aż tak dramatycznych sytuacji. Przeciętny uczestnik tamtych wydarzeń ma raczej dobre wspomnienia. Istniały przecież organizacje, w których naprawdę działy się straszne rzeczy.

Urszula Jabłońska, fot. Monika Bereżecka
Urszula Jabłońska, fot. Monika Bereżecka

Takich także w twojej książce nie brakuje. Zaraz do nich wrócimy, ale najpierw spytam – jak ty się czujesz w zbieraniu informacji, podróżowaniu i rozmawianiu z ludźmi różnych komun? Gdzie znajdujesz punkt ciężkości, który pomaga ci nie idealizować, ale też nie negować obserwowanych światów?

Chcę po prostu zrozumieć drugiego człowieka. Wychodzę z założenia, że nikt nie jest z natury zły czy głupi. Mógł się zaplątać w coś dziwnego, mógł podjąć fatalne decyzje, ale wciąż zasługuje na to, aby zostać wysłuchanym. Odrzucając narrację tych, którzy nam nie pasują, stawiamy się w wygodnej roli. W wypadku niektórych społeczności, o których napisałam w książce, pojawiały się różne epitety, jak np. „ludzie z wypranymi mózgami”. Takie sformułowanie od razu wskazuje, że my nie daliśmy się nabrać, ale oni – „ci-wszyscy-wariaci”, już tak. To niebezpieczne myślenie. Dlatego staram się podchodzić do każdego z rozmówców ze zrozumieniem, co nie zawsze jest łatwe. Były sytuacje, w których nie czułam się komfortowo. Koniec końców starałam się zawsze odnaleźć jakiś punkt, w którym obydwoje chcemy się porozumieć. 

Pozytywne strony obcych światów mieszasz z praktycznie kryminalnymi opowieściami. Od masakry w Jonestown, przez porwaną córkę magnata prasowego, która decyduje się na działalność przestępczą, aż po akcjonistów wiedeńskich lubujących się w teatralnych prowokacjach z wykorzystaniem krwi. Skąd tu tyle zła?

W małych społecznościach skupiają się, jak w soczewce, wszystkie problemy, z którymi my mierzymy się na co dzień. W przypadku komunach, które miały autorytarnego przywódcę i doszło do rozmaitych nadużyć, pojawia się pytanie: jak to w ogóle się mogło stać? Ale odpowiedź według mnie jest taka sama jak w wypadku innych znanych nam wydarzeń z historii. To po prostu władza. Przywódca, który ma absolutną władzę, musi być naprawdę mistrzem zen, aby nie dać się jej omamić. 

Jak to się zaczyna?

Najpierw jest władca. Zazwyczaj ma swoich akolitów, którzy jego pozycję umacniają i podsycają. W ten sposób utwierdzają go w przekonaniu, że jest wspaniały, a on zaczyna w to wierzyć. Zaczyna wierzyć, że ma zawsze rację. To już jest prosta droga do problemów, ale przecież są jeszcze pozostali uczestnicy społeczności. Mogą dostrzegać sygnały, że dzieje się coś złego, ale przymykają oczy. Zależy im na wierze w to, że oni też mają rację, że dobrze wybrali. Połączenie tych dwóch elementów to idealny przepis na fiasko.

Kooperatywa Longo Mai, zdjęcie wykonano na przełomie lat 70. (wikimedia.org)
Kooperatywa Longo Mai, zdjęcie wykonano na przełomie lat 70. (wikimedia.org)

Ale nie zawsze się tak kończy, prawda?

Piszę także o społeczności, która miała przywódcę, ale po jego śmierci wyciągnęła wnioski i zwyczajnie nie zdecydowała się na kolejnego. Pamiętajmy, że silny lider ma też dobre cechy – integruje społeczność i eliminuje ciągłe negocjacje. Jeśli jedna osoba wszystko ustala, to przynajmniej na początku łatwiej jest przetrwać. Społeczności, które najpierw zdecydowały się na przywódcę, a potem widząc, że ten system nie działa, wybierały demokrację, też było sporo. Eksperymenty z poprzednich dekad ugruntowały tę ścieżkę. Ekowioski, które są dziś najpopularniejszą formą tzw. społeczności intencjonalnej, nie mają autorytarnych przywódców. Decydują się na jakąś formę demokracji.

W poszukiwaniu alternatywnych światów piszesz też o kooperatywie rolniczej, o Longo Mai w Prowansji. Pracuje się tam tylko wtedy, kiedy ma się na to chęć. I nie generuje to problemów?

Tam wszyscy pracują razem i nikt nie dostaje za pracę pieniędzy. W ogóle pieniądze funkcjonują tam w bardzo wąskim zakresie. Nic tam nie jest twoje, ale też za nic nie płacisz. Jeśli jesteś głodna, to wchodzisz do kuchni i masz jedzenie; w łazience są kosmetyki. Wszystko jest zorganizowane jak najbardziej bezgotówkowo, choć ludzie dostają pieniądze na drobne wydatki. Mogą zgłosić swoje potrzeby. Tam praca jest ciekawą formą istnienia, bo niczego nie możesz oczekiwać. Jeśli nie ma kolacji, to do kogo możesz mieć o to pretensje? Sama mogłaś ją zrobić.

Ale przecież nauczono nas, że wszędzie musi być porządek.

No właśnie, a taki system wydaje się potwornie chaotyczny. Wydaje się wręcz, że ludzie bez kontroli, nakazów, planu i rozdzielania obowiązków nie potrafią funkcjonować. Natomiast etos pracy w Longo Mai polega na tym, że ty po prostu chcesz coś zrobić dla innych. Chcesz coś dać innym ludziom. Postanowiłam, że sama będę tam pracować, skoro mnie zapraszają bez żadnych kosztów i z pełnym wyżywieniem. To jest super uczucie – praca cały dzień przy serach czy przy wypiekaniu chleba. Potem widzisz, jak ludzie je jedzą i cieszą się. Tej społeczności udało się zdjąć z pracy coś, co w naszym społeczeństwie można nazwać odium przymusu, że musisz iść do tej roboty i będziesz się tam męczyć. Tutaj nie, tu będziesz robić tylko to, na co masz ochotę. Chcesz pracować w ogrodzie – pracujesz, chcesz gotować – idziesz do kuchni. Dla mnie taka perspektywa była ogromnie kojąca.

To oczywiście wpisuje się w trend „Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady”, ale odnoszę wrażenie, że trochę krytykujesz taki idylliczny pomysł. Wspominasz, że Longo Mai to wciąż nie jest raj dla Ziemi. Co było tam dalekie od ideału?

To, o co pytasz, odnosi się do kolejnego bardzo ważnego zagadnienia – na ile człowiek może być samowystarczalny, czy możemy wyprodukować wszystko, czego potrzebujemy, uciekając od kapitalizmu. Poza tym w Longo Mai, podobnie jak w innych  wspólnotach, trudna może być też ciągła bliskość ludzi. Ja jestem totalną introwertyczką i muszę dozować sobie kontakt z innymi. Z kolei ludzie mieszkający w takich społecznościach są w ciągłym kontakcie ze sobą. Wiele z nich dobrze się czuje w grupie, mają ogromną potrzebę interakcji. Dla mnie to było trudne, bo każdy chciał ze mną porozmawiać i czegoś się o mnie dowiedzieć.

Tamera - Peace Research & Education Center | Portugal (Official Intro Video)

Te wątki poszerzasz jadąc na kurs do portugalskiej Tamery, w której społeczność pracuje nad wyzwoleniem miłości, budowaniem zaufania, a także respektowaniem zasad permakultury. To radykalne miejsce-eksperyment, którego powstanie przewidziała we „Wracać wciąż do domu” Ursula Le Guin. Z tym, że w jej wizji ten świat powstał dopiero setki lat po katastrofie klimatycznej. Myślisz, że to jest ten nasz optymistyczny scenariusz?

Pytanie o utopię też musiało zajmować Le Guin. To przecież idea, która ma odzwierciedlać, czego nam najbardziej brakuje w danym momencie. Wszystkie w historii utopie były odpowiedziami na problemy, z którymi nie raził sobie współczesny świat. Obecnie jest to katastrofa klimatyczna, od której zaczęłyśmy naszą rozmowę. Dlatego dzisiaj społeczności koncentrują się właśnie na tym problemie. Dlatego powstała globalna sieć ekowiosek . Jej członkowie są zdania, że odpowiedzią na obecny kryzys nie może być jedno rozwiązanie. Nie wystarczy być eko.

To co trzeba zrobić?

Nie chodzi tylko o kwestię stosowanych technologii, ale też o sferę ekonomiczną, w której rządzi kapitalizm, czy sferę wyizolowania człowieka, który siedzi zamknięty w swoim pokoju i pragnie jedynie konsumować, bo to mu przynosi ulgę, więc napędza tym samym mechanizmy kapitalizmu. Dlatego w sieci ekowiosek proponowany jest model, w którym należy zająć się wszystkimi elementami – i ekologią, i ekonomią, i strukturą społeczną, i kulturą, która ma spajać cały system. Nie zmienimy nic, jeśli będziemy tylko koncentrować się na rezygnacji z paliw kopalnych, bo to za mało, to ścieżka donikąd. Globalna sieć ekowiosek chce odmienić całe postrzeganie świata.

Przychylasz się do tego, że jeśli świat będzie trwał, to raczej w formie ekowiosek?

Mam nadzieję, że możemy się od nich czegoś nauczyć. Często rozmawiam w gronie znajomych, że powinniśmy przestać w ogóle kupować rzeczy i zacząć się ograniczać. Natrafiam wtedy na opinie, że nic nie jest naszą winą, że to wszystko przez korporacje i one powinny coś zrobić. Tym trudniej mi uwierzyć, że ludzie kiedykolwiek przekonają się do życia organizowanego w taki sposób, jak robią to bohaterowie mojej książki.

Jakie cechy powinien mieć człowiek, który chce żyć w komunie?

Nie wiem czy powinien mieć konkretne cechy, ale z pewnością przydałaby się wiara i nadzieja. W Polsce jest coraz więcej osób, które nie chcą już mieszkać w mieście, myśl o wyprowadzeniu się na wieś kiełkuje w wielu głowach. Natomiast mieszkanie z innymi trudniej jest nam sobie wyobrazić. Mam wrażenie, że w Polsce dominuje model prepperski – załadować piwnicę puszkami, zgromadzić broń, łopaty, siekiery i tylko czekać. Na pewno pomogłoby, gdybyśmy myśleli o sobie razem, a nie pojedynczo.

okładka „Światy wzniesiemy nowe”, wyd. Dowody na Istnienie
okładka „Światy wzniesiemy nowe”, wyd. Dowody na Istnienie

 

Reportaż Urszuli Jabłońskiej Światy wzniesiemy nowe ukazał się nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.

Redaktorka Papaya.Rocks

zobacz także

zobacz playlisty