Trendy |

Clubhouse, czyli klubowe pogaduszki16.02.2021

ilustracja: Kuba Ferenc | animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Północ, do życia budzi się zachodnie wybrzeże USA. Wchodzę do klubu Pereza Hiltona, słynnego influencera, prowadzącego plotkarski serwis TMZ. Gości dziś samą Lindsay Lohan – aktorkę, która w młodości grała w filmach Disneya, a gdy dorosła, popadła w narkotykowe tarapaty. Dziś wyszła na prostą – rozmawia o swoich planach, próbuje puścić piosenkę, którą nagrała, z tym są jednak problemy techniczne. W międzyczasie za zgodą prowadzących do rozmowy włącza się Chris Crocker. W 2007 roku stał się żywym memem – i internetowym pośmiewiskiem – gdy w emocjonalnym nagraniu Leave Britney Alone wstawił się za przeżywającą kryzys księżniczką pop (o tym, że miał rację, głośno mówi się dopiero teraz). Chris nie ma dużo do powiedzenia – chce tylko pozdrowić aktorkę i przekazać jej wyrazy wsparcia. Przedziwne miejsce, w którym internetowe sławy i upadłe celebrytki przemawiają ludzkimi głosami – aplikacja Clubhouse. 

Witajcie w klubie

Ale „klub” Pereza to tylko jedna z wielu przestrzeni, które mogłem tu odwiedzić. Clubhouse to aplikacja, w której można założyć tzw. „pokój” („room”), gdzie spotykają się ludzie – i rozmawiają. I tyle. Nic nie jest rejestrowane, wszystko odbywa się na żywo. Nie ma wideo, komunikacja to czyste audio. Mikrofon pozostaje w ręku założyciela pokoju – i osób, które zaprosi na wirtualną scenę. Do pokoju może wejść każdy (chyba, że został zablokowany przez któregoś z organizatorów) – przysłuchiwać się do woli lub podnieść dłoń (reprezentowaną przez emoji) i o ile moderatorzy się zgodzą, zabrać głos. Spotkania trwają zwykle około godziny, ale nie jest to w żaden sposób regulowane. To młoda aplikacja, która – o ile nie umrze po początkowej eksplozji zainteresowania – dopiero musi wypracować swoją kulturę. 

Ale żadna konsumpcja treści w dzisiejszych czasach nie byłaby możliwa bez odpowiedniego algorytmu kuratelskiego. W przypadku Clubhouse wydaje się dość prosty – aplikacja pyta nas o zainteresowania, a potem na ich podstawie organizuje kalendarz potencjalnie interesujących wydarzeń. Działa to tak sobie, na ile mogę stwierdzić po krótkiej zabawie – pewniejszym sposobem na trafianie w ciekawe miejsca to śledzenie (i „friendsowanie”) potencjalnie ciekawych ludzi, zarówno tych, którzy zakładają pokoje dyskusyjne, jak i miejsc, które odwiedzają. 

Tymczasowe elity

Na razie to dość elitarna zabawa – wymaga nie tylko zaproszenia od kogoś, kto już jest członkiem tej sieciowej społeczności, jak i urządzenia firmy Apple – iPhone’a lub iPada. Od razu widać, jak wpływa to na kształt prowadzonych spotkań. O ile klubosfera amerykańska, gdzie iPhone’y jest w powszechnym użyciu, wydaje się ciekawą i zróżnicowaną przestrzenią, to polskie spotkania zdominowała na razie „branża” – miłośnicy robienia interesów w internecie, którzy przenieśli do nowego miejsca stare układy. W miarę zapowiadanego otwarcia apki na użytkowników (chodzi o kontrolę na wzrostem) to się oczywiście może zmienić. 

Na razie robi się głośno o sławach dołączających do serwisu – konta mają w nim Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka i Elon Musk, mamiący internetowe masy wizją przyszłości, w której podziemnymi tunelami pod miastami będą mknęły elektryczne samochody, a on sam będzie przyglądał się temu dobrotliwie ze swojej marsjańskiej posiadłości. Spotkania z ich udziałem gromadziły rekordową publiczność, a co sprytniejsi użytkownicy apki, żeby pokazywać się w wynikach wyszukiwania, zaczęli dopisywać sobie „elon musk” w polu opisu. 

Być może właśnie ta chwilowa elitarność jest obecnie przyczyną, dla której o Clubhouse zrobiło się głośno – z myślą Muska można przecież obcować na wiele sposobów – od lektury ogólnodostępnego Twittera, przez wywiady i podcasty, w których gości. Jest jednak coś kuszącego w posiadaniu na własność tego wspomnienia – oto przebywam z wielkim Elonem w wirtualnym pokoju, słucham tego co mówi, wprawdzie są małe szanse, że sam coś do niego powiem, ale nie są zerowe. 

Dyskusje wynalezione na nowo

Tymczasem używam Clubhouse w sposób aktywny, nie tylko jako pasywny odbiorca. Wraz ze znajomymi odbyliśmy już kilka rozmów – spotkań poświęconych grom wideo czy popkulturze. Muszę przyznać, że było to bardzo przyjemne doświadczenie. Uczestniczę w internetowych dyskusjach od 1998 roku, gdy odkryłem Usenet, grupy dyskusyjne oparte o wymianę publicznie publikowanych postów; używałem IRC-a, czyli czatu w czasie rzeczywistym, przeszedłem przez fora, blogi i media społecznościowe; biorę udział także w profesjonalnych spotkaniach – audycjach radiowych, panelach i spotkaniach autorskich.

Czym na tym tle jest właściwie Clubhouse? Ma w sobie coś z audycji radiowej prowadzonej na żywo, do której mogą dodzwonić się słuchacze, z tą różnicą, że radio czy podcasty są emitowane w nieznaną przestrzeń – tu widać od razu, kto jest na widowni. Trochę jak w czasie dyskusji panelowej, choć brakuje warstwy wideo. Z jednej strony mi jej trochę brakowało – przywykłem do okraszania swoich wypowiedzi gestami; z drugiej – to miła odmiana po roku spędzonym na Zoomie czy MS Teams. Brak przymusu patrzenia w kamerę i kontrolowania swojego ciała (a co jak się zacznę drapać po głowie i wszyscy to zobaczą?) sprawia, że jest to doświadczenie dość relaksujące; chociaż nie każdemu musi się spodobać – biorąc pod uwagę choćby powszechną dziś niechęć do rozmów telefonicznych, gdzie jako jedną z przyczyn podaje się niemożliwość widzenia odbiorcy. 

W Clubhouse wpisana jest ulotność i brak zobowiązań oraz zupełnie inna dynamika. Nie czeka się na odpowiedź, jak na Facebooku czy Twitterze, tylko dostaje ją od razu, żywą, nieskalkulowaną reakcję, może przez to mniej przemyślaną i emocjonalną, ale bardziej przez to autentyczną.

Natomiast po tych wszystkich latach pisania w internecie odczuwam nimi znużenie; nie samą wymianą myśli, tylko jej formą – nieustającym stukaniem w klawiaturę, produkowaniem kilobajtów, które potem znikają w nieskończonym strumieniu treści, a przy tym zostawiają bagaż emocjonalny. W Clubhouse wpisana jest ulotność i brak zobowiązań oraz zupełnie inna dynamika. Nie czeka się na odpowiedź, jak na Facebooku czy Twitterze, tylko dostaje ją od razu, żywą, nieskalkulowaną reakcję, może przez to mniej przemyślaną i emocjonalną, ale bardziej przez to autentyczną; mam wrażenie, że ludzie się bardziej otwierają, kiedy nie wisi nad nimi widmo „screenshota” – zrobienie zrzutu ekranu z wpisu, który może potem dostać drugie życie w internecie, pozbawiony kontekstu, użyty przeciwko tobie.

Życie z kalendarzem

Clubhouse ma swoje problemy – żywej dyskusji nie da się moderować, jeśli ktoś powie coś nieprzyzwoitego – można zadziałać jedynie reaktywnie. Rodzą się słuszne obawy, że platforma może przyciągnąć nieciekawych ludzi – wyznawców teorii spiskowych czy alt-prawicy. Kontrowersje budzi system banów – zablokowany użytkownik nie może wejść do pokoju, jeśli blokuje go nawet jeden organizator. Ofiarami tej polityki padają dziennikarze i dziennikarki, które piszą z krytycyzmem o Krzemowej Dolinie i branży technologicznej. W którą stronę pójdzie kultura Clubhouse – czy stanie się nowym Facebookiem czy 4chanem – pokaże czas. 

No właśnie, czas. Czas jest największą przeszkodą w używaniu aplikacji. To doświadczenie kompletnie przeciwne Tik Tikowi, którego ulubiłem sobie właśnie dlatego, że działa poza czasem i nie wymaga dużo czasu. Korzystanie z Clubhouse oznacza korzystanie z kalendarza – jeśli chcemy trafić na interesujące nas spotkanie, mamy tylko jedną szansę. Może ten dreszczyk emocji związany z FOMO jest jednym z magnesów przyciągających do apki? Na razie, gdy sam nie prowadzę pokoju, włączam ją sobie jak radio – ot, głosy w tle, które mówią o różnych mniej lub bardziej ciekawych rzeczach. Muszę przyznać, że w czasach pandemii i zamkniętych kawiarni, w których uwielbiam pisać, taki szmer żywego ludzkiego głosu okazał się czymś wielce pożądanym.

 

Pisarz, publicysta, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki. Nominowany do Nagrody Conrada za debiut roku. Autor powieści „Jetlag” (2014), „God Hates Poland” (2015) i „Hello World” (2017) oraz zbioru felietonów „Jeśli zginiesz w grze, zginiesz naprawdę” (2014). Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, magazynem „Pixel” i „Dwutygodnikiem”. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Premierach” i „Esensji”. Były redaktor naczelny magazynu „Kawaii”. Prowadził blog „Pattern Recognition”.

zobacz także

zobacz playlisty