Trendy |

Etos life hackera30.05.2019

Przedstawiamy fragment książki Hacking Life: Systematized Living and Its Discontents, w której autor – Joseph M. Reagle Jr. – przygląda się zjawisku hakowania codziennych czynności.

Dom Marka Rittmana jest siecią czujników i regulatorów. Włókna danych przepływają pomiędzy jego domem, ciałem i serwerem schowanym w garażu. Czujniki drzwi, ruchu i temperatury monitorują otoczenie. IPhone i elektroniczna opaska kontrolują jego samego. Wszystko jest zarejestrowane i poddane analizie, a kontrola światła, temperatury i muzyki wymaga tylko wydania komunikatu do Siri. Rittman liczył, że przy pomocy swojego najnowszego gadżetu, iKettle, będzie mógł poprosić Siri o filiżankę herbaty. Co więcej, liczył, że uda mu się dodać czajnik do zautomatyzowanego rozkładu swojego poranka: kiedy elektroniczna opaska na jego nadgarstku orientuje się, że się obudził, mogłaby zawiadamiać dom o potrzebie włączenia ogrzewania i światła na dole – i żeby woda w czajniku była gotowa po wyjściu Rittmana spod prysznica.

Niestety, Rittman miał ciężkie przejścia ze swoim gadżetem: „3 godziny później nadal nie ma herbaty. Automatyczne sformatowanie spowodowało restart stacji bazowej powiązanej z Wi-fi.” Kiedy wreszcie udało mu się połączyć z internetem, czajnik nie współdziałał z innymi urządzeniami. „Żeby zmusić iKettle do pracy z Siri, musiałem sam go zhakować i połączyć”. Rittman tweetował o całym procesie, a kiedy w końcu mu się udało, jego historię poznał świat. Guardian napisał o nim artykuł zatytułowany: „Anglik spędza 11 godzin, próbując zrobić herbatę przy użyciu technologii łączącej Wi-Fi z czajnikiem”.

Ten projekt jest przykładem na to, jak działa umysł hakera: entuzjastyczna – czasem aż nadto – fascynacja sposobem działania systemów. Ale wyobraźmy sobie innego hakera, który nie był równie wytrwały na froncie technicznym. Harper kupuje iKettle na przecenie i po majstrowaniu przy nim przez kilka weekendów uznaje, że sprawa jest beznadziejna. Co gorsze, zgubił paragon. Na szczęście jest jeszcze inny sposób: Harper przypomina sobie post na stronie Lifehacker, „Jak oddać prawie wszystko bez paragonu”. Harper decyduje się na ostatnią próbę i czeka kilka tygodni na okres po Bożym Narodzeniu. Pomimo tego, że w sklepach są wtedy kolejki, sprzedawcy zazwyczaj są bardziej pobłażliwi.

Life hakerzy monitorują i analizują swoje posiłki, finanse, sen, pracę i bóle głowy. Dzielą się wskazówkami, w jaki sposób najskuteczniej wiązać sznurówki, pakować walizkę, umawiać się na randki i uczyć się nowych języków.

Ta sztuczka udała się Rittmanowi – analitykowi big data i entuzjaście monitorowania samego siebie – bo zrozumiał system techniczny tworzący automatyzację domu. Harperowi udało się oddać czajnik bez paragonu, bo zrozumiał inny system: dynamikę sezonu zakupowego. Te dwie sztuczki – life hacki – pokazują w jaki sposób przez ostatnie 10 lat idea hakowania jako szybkiego lub sprytnego rozwiązania problemu technicznego została przeniesiona na niemal każdy aspekt naszego życia. Life hackerzy monitorują i analizują swoje posiłki, finanse, sen, pracę i bóle głowy. Dzielą się wskazówkami, w jaki sposób najskuteczniej wiązać sznurówki, pakować walizkę, umawiać się na randki i uczyć się nowych języków.

Wszystko to może zaskoczyć osoby, które utożsamiają hakowanie z kryminalistami w bluzach z kapturem, zgarbionymi nad komputerowym terminalem, ale wbrew pozorom to znaczenie ma wiele wspólnego z pochodzeniem terminu „hakować”. 60 lat temu, pasjonaci kolei z Massachusetts Institute of Technology (MIT) używali określenia „hack” do szybkiego usprawnienia „Systemu”, czyli sieci kabli i przekaźników znajdujących się pod torami kolejowymi. Hakerów przyciągają możliwości odkrywania, budowania i manipulowania takimi systemami.

Dzisiaj life hacking sytuuje się gdzieś na przecięciu technologii, kultury i rozważań na temat pracy, bogactwa, zdrowia, związków i znaczenia. Jest manifestacją etosu hakera – indywidualnego i racjonalnego podejścia do systematyzacji i eksperymentów. Niektórzy „biohakerzy”, jak sami się nazywają, eksperymentują ze „strategiami projektowania nieistotnego starzenia” (ang. “Strategies for Engineered Negligible Senescence”, w skrócie SENS). Taka nazwa na wydłużenie życia wzbudza zaufanie – w końcu tylko to ostatecznie ma SENS. Z ciągłym postępem technologii, zwłaszcza aplikacji i połączonych czujników, etos hakera pojawia się w wielu dziedzinach naszego życia, które nigdy wcześniej nie były modyfikowane ani hakowane. Oprócz systemu, który ma wydłużyć życie, tworzone są systemy do zwiększenia naszej produktywności, osiągnięcia satysfakcji materialnej, maksymalnego zwiększenia naszej formy fizycznej oraz do znalezienia partnera i zadowolenia seksualnie tego, którego już mamy.

Wszystkim nam przyda się pomoc, bo nasze życie coraz częściej przypomina system. Wyrażenie „kult” odwraca uwagę od bardziej interesującego pytania: co life hacking mówi nam o dobrym życiu w XXI wieku?

Niektóre z wymienionych kwestii mogą wydawać się trochę dziwne lub ekstremalne. Wielu krytyków podkreślało prretensjonalną naturę life hackingu. Ale krytycy też często przesadzają. Jeden z dziennikarzy opisał ukochaną przez hakerów książkę Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności jako „świętą księgę epoki informacji, która zmienia zestresowanych pracoholików w członków niespodziewanego, nowego kultu z obsesją na punkcie pustej skrzynki mailowej”. Nazywanie pasjonatów „kultem” jest chwytliwe, ale jest też wyolbrzymieniem. Wszyscy miewamy momenty, kiedy czujemy się przeciążeni pracą i mailami. I co mają wspólnego pasjonaci – to całkowicie dobre słowo – i Getting Things Done z kultem? Nikt nie twierdzi, że ta książka jest „święta” albo nieomylna. A jej autor nie jest ani półbogiem, ani nie grzeszy specjalną charyzmą. Czytelnicy nie muszą wyrzec się innego sposobu życia, rekrutować nowych członków ani izolować się od przyjaciół i rodziny.

Life hacking to pewne podejście do życia i rodzaj samopomocy. Ma swoje mocne strony, do których mam słabość, bo sam jestem geekiem, ale ma też wady, które mnie niepokoją. Ten niepokój jednak nie wynika z tego, że life hacking jest dziwny i przypomina kult. To, co mnie niepokoi, to jego adekwatność: wszystkim nam przyda się pomoc, bo nasze życie coraz częściej przypomina system. Wyrażenie „kult” odwraca uwagę od bardziej interesującego pytania: co life hacking mówi nam o dobrym życiu w XXI wieku? Widzimy, że życie coraz bardziej przypomina iKettle, kompleksowy system. I żeby odnieść sukces musimy, tak jak Rittman, poświęcić się zrozumieniu jego zasad.

Geeki i guru life hackingu

W popularnym znaczeniu haker to ktoś, kto włamuje się do komputerów; kto wykorzystuje słabość systemu do nieuczciwego zdobycia zysków. Ale dla zaznajomionych z tym terminem oznacza on coś zupełnie innego. Tak, hakerzy często interesują się technologią. Ale tak jak pasjonaci modeli kolei z MIT, lubią też poznawać i odkrywać systemy. Dla większości hakerów samo słowo „hack” oznacza nowe rozwiązanie albo sposób naprawy, którym często się dzielą. I są to zarówno rozwiązania wystarczająco dobre, jak i te prowadzące do perfekcji.

Minimaliści chcą redukcji i prostszego życia, co ułatwia technologia. Podrywacze używają technik systemowych i sztuczek behawioralnych, żeby osiągać swoje cele seksualne. A ci, którzy koncentrują się na monitorowaniu swojego życia, na przykład na liczbie kroków albo spożytych kaloriach, mogą identyfikować się z ruchem „Quantified Self”.

Chociaż dzielenie się wskazówkami nie jest nowe – wystarczy wspomnieć o Hints from Heloise – samo wyrażenie life hacking zostało stworzone w 2004 r. przez grupę pisarzy zainteresowanych technologią. W lutym tamtego roku, Danny O'Brien zaproponował sesję life hackingu na konferencji Emerging Technology w San Diego w Kaliforni. O'Brien, pisarz i aktywista cyfrowy, zorientował się, że „alfa geeki” są wyjątkowo produktywni i chciał rozmawiać z „najbardziej twórczymi specjalistami o sekretach ich laptopów, skrzynek mailowych i rozkładu dnia”. Pomysł chwycił. W przeciągu jednego roku Merlin Mann stworzył stronę „43 Folders”, nazwaną od sposobu organizacji zadań poprzez foldery, a Gina Trapani wymyśliła stronę Lifehacker, która jest popularna do dziś. Tim Ferriss przedstawił ideę szerszej grupie odbiorców w swoim bestsellerze z 2007 r., 4 godziny, by zostać mistrzem nie tylko w kuchni. Totalny poradnik jak żyć i osiągać nieprzeciętne wyniki w dowolnej dziedzinie. Chociaż Ferriss nie używa za często określenia life hacker – uważa siebie za eksperymentatora w projektowaniu stylu życia – jego książki i podcast sprawiają, że jest najsłynniejszym praktykiem tej idei.

Projektowanie stylu życia jest przystępną etykietką dla tych, którzy chcą trafić do odbiorców spoza grupy hakerów – a nawet do tych, którzy nie wiedzą, co oznacza to słowo. Różne etykietki przemawiają do różnych grup odbiorców. Minimaliści chcą redukcji i prostszego życia, co ułatwia technologia. Podrywacze używają technik systemowych i sztuczek behawioralnych, żeby osiągać swoje cele seksualne. A ci, którzy koncentrują się na monitorowaniu swojego życia, na przykład na liczbie kroków albo spożytych kaloriach, mogą identyfikować się z ruchem „Quantified Self”. Uważam to wszystko za odmiany life hackingu, bo łączy je entuzjazm do poprawiania życia poprzez podejście systemowe. Zawiera drobne porady dotyczące tego, jak obrać cebulę bez doprowadzania się do płaczu i ważniejsze wskazówki o tym, jak odnaleźć satysfakcję. Nie jest przypadkiem, że termin life hacking pojawił się kilka lat po książce Richarda Floridy z 2002 r., Narodziny klasy kreatywnej. Dlaczego niektóre regiony Stanów Zjednoczonych radzą sobie lepiej od innych? Zdaniem Floridy, metropolie charakteryzujące się „trzema T” (technologią, talentem i tolerancją) mają wyższy wzrost gospodarczy. Ten wzrost nakręcany jest przez pracowników, którzy tworzą „nowe pomysły, nową technologię i kreatywne treści”, czyli m.in. artystów, inżynierów, pisarzy, projektantów, edukatorów, i przemysł rozrywkowy. Członkowie klasy kreatywnej, ok. 30 procent amerykańskiej siły roboczej, „angażują się w kompleksowe rozwiązywanie problemów, które wymaga sporej dozy niezależnego myślenia”. Akceptują lub wręcz wybierają elastyczny model pracy, nawet jeśli przekracza on tradycyjne godziny pracy, mniej przejmują się strojem i formalnościami, oraz bardziej identyfikują się ze swoim zawodem niż z pracodawcą. Uważają też – co łączy się z life hackingiem – że za dużo pracy jest lepsze niż bezczynne odliczanie minut do skończenia dnia. I narzekają raczej na brak czasu niż na zbyt dużą ilość pracy. Life hackerzy to usystematyzowany elektorat klasy kreatywnej.

Wielu wśród tych, którzy identyfikują się jako life hackerzy to reprezentanci jednego typu, ale dzielą ich też oczywiście indywidualne różnice. Rozmawiałem i śledziłem wielu pasjonatów, online i osobiście, ale nawet ci, którzy bardzo się od siebie różnią – chociażby nie wszyscy biohakerzy utożsamiają się z ruchem Quantified Self – mają ze sobą coś wspólnego. Nawet ci, którzy wolą etykietkę „eksperymentatora”  albo „projektanta stylu życia” dzielą etos hakera. Wszyscy są bardzo racjonalnymi indywidualistami, którzy lubią systemy i eksperymenty – niezależnie od różnic, odrębności i dystansowania się od siebie nawzajem.

Jedno ważne rozróżnienie wśród life hackerów to podział na geeków i guru. Podkreślam tę różnicę, bo większość krytyków ruchu skupia się na najważniejszych osobowościach, takich jak Ferriss. Ale pomimo swojego znaczenia, Ferriss nie jest typowym life hackerem. Jest guru – kimś, kto sprzedaje rady dotyczące stylu życia i nie kryje swojej roli jako sprzedawcy. Nawet jeśli określenie „guru” nie zawsze jest pochlebne, nie używam go jako obelgi. Z pragmatycznego punktu widzenia, guru jest bardziej zwięzłym określeniem od autora książek typu self-help, coacha, albo projektanta stylu życia. Z analitycznego punktu widzenia oznacza osoby, które oferują porady i od których ludzie ich oczekują. Niedawny dokument na temat autora książek z gatunku self-help Tony'ego Robbinsa ma podtytuł Nie jestem twoim guru. Ale przecież Robbins jest guru: zarówno on, jak i Ferris zawodowo udzielają rad. Pozostaje pytanie, na jakiej podstawie tworzą swoje porady, oraz czy są one rozsądne i warte tego, ile kosztują.

Geeki z kolei to pasjonaci, szukający sposobów na poprawę swoich słabych stron i jakości życia. W dalszej części książki pojawi się hakerka od związków, która dzieliła się swoimi arkuszami obliczeniowymi dotyczącymi randek po to, żeby inni mogli ich użyć, albo je poprawić. Wielu geeków w podobny sposób dzieli się swoimi sztuczkami i eksperymentami – co wynika z ich entuzjazmu – ale niewielu udaje się (niewielu też tego chce) zostać profesjonalnymi pisarzami i coachami stylu życia. Guru powinni być poddawani kontroli. Szukają rozgłosu i sugerują innym określony sposób działania bez jasnych podstaw oraz ciągną z tego korzyści majątkowe. Guru przyciągają naszą uwagę, a geeki na nią zasługują. Pomimo wszystko nie powinniśmy skreślać life hackingu – to ważna subkultura osób dzielących się radami i narzędziami do lepszego życia.


Fragment książki Hacking Life: Systematized Living and Its Discontents autorstwa Josepha M. Reagle’a, Jra. (The MIT Press, 2019). Zaadaptowany na potrzeby Papaya.Rocks.

Profesor nadzwyczajny na kierunku Communication Studies na Northeastern University. Autor książek "Good Faith Collaboration: The Culture of Wikipedia" oraz "Reading the Comments: Likers, Haters, and Manipulators at the Bottom of the Web".

zobacz także

zobacz playlisty