Opinie |

Łukasz Orbitowski | Powrót na stare śmieci. Felieton sentymentalny.25.06.2021

ilustracja: flacoux

Wróciłem niedawno do Kuźni Raciborskiej. Spędzałem tam każde lato w drugiej połowie lat osiemdziesiątych.

Rodzina mojej mamy pochodzi ze Śląska, a jej rodzice osiedli właśnie w Kuźni Raciborskiej. To mała miejscowość osadzona w zieleni. Blok moich dziadków opierał się o las.

Kiedy tam przyjeżdżaliśmy, żył tylko dziadek. Zapamiętałem go jako drobnego, melancholijnego człowieka pogrążonego bez reszty w swoich sprawach. Czasem jeszcze gramolił się na swój stary, czarny rower i gdzieś jechał. Najczęściej jednak dreptał sobie do tego pobliskiego lasu, na polankę tuż przy drodze. Tam siadał i myślał o swych dziadkowych sprawach, których nie mogłem zrozumieć.

Dziadek przepracował życie w Rafamecie, fabryce obrabiarek. Gdy byłem dzieckiem, nie mogłem tego pojąć. Obrabiarka to maszyna, która robi części do innych maszyn. Ale kto robi obrabiarki, które robią obrabiarki? Tak rozumowałem. Dziadek podobno napisał książkę, pamiętniki robotnika. Nigdy jej nie miałem jej w rękach, nie ukazała się drukiem. Nie byłem więc pierwszym w rodzinie, który coś napisał.

Nikt z mojego towarzystwa w Kuźni Raciborskiej niczego nie czytał. Byłem bardzo zdziwiony, bo dotąd sądziłem, że w każdym domu na świecie znajduje się mnóstwo książek. To była ważna lekcja dla chłopaka z jakby nie było inteligenckiej rodziny. Zrozumiałem, że można nie czytać. I to jest w porządku.

Skoro już jesteśmy przy książkach: spędzałem tam masę czasu z okolicznymi dziećmi. Pływaliśmy, jeździliśmy na rowerach i chodziliśmy na armaty, o czym jeszcze opowiem. Buszowaliśmy po śmietnikach poszukując skarbów (wyprzedziłem w tym Małgosię Halber lekko licząc o trzy dekady) i strzelaliśmy z proc do butelek. Naciąg do takiej procy robiło się z rękawiczek kuchennych, które rozcinaliśmy na pasy. Dobrze przycięty i umocowany posiadał wielką siłę – potrafiłem przestrzelić butelkę bez jej rozbijania. A raz zapytałem kolegi, jaka jest jego ulubiona książka. Nie umiał mi odpowiedzieć. Koleżanka również. Nikt z mojego towarzystwa w Kuźni Raciborskiej niczego nie czytał. Byłem bardzo zdziwiony, bo dotąd sądziłem, że w każdym domu na świecie znajduje się mnóstwo książek. To była ważna lekcja dla chłopaka z jakby nie było inteligenckiej rodziny. Zrozumiałem, że można nie czytać. I to jest w porządku. Nikomu nie umniejsza.

Chodziłem na długie spacery po lesie, a wieczorem z mamą paliliśmy ogniska. Co wieczór chodziliśmy pod las w to samo miejsce. Rąbałem drewno niewielką siekierką. Piekliśmy kiełbasy, jabłka i ziemniaki z ogniska. Do tej pory takiego ziemniaka mam za najpyszniejszą potrawę na świecie. Czasem towarzyszyła nam dziewczyna z sąsiedztwa. Pamietam tylko imię, Bernadetta. Gdzie jest? Co się z nią stało? Nie mam pojęcia. Za to czasem od strony Kuźni nadciągał sam dziadek ze swoją laską i w berecie. Zasiadał majestatycznie i patrzył w ogień.

Główną atrakcję stanowiło jednak kąpielisko i dwa działa przeciwlotnicze usadzone gdzieś obok. Tam nauczyłem się pływać i pokochałem ten sport, ale główną atrakcję stanowiły te cholerne armaty. Stały sobie w chaszczach nieopodal kąpieliska. Przedzierałem się przez kolce, żeby do nich się dostać, bosy, prosto z wody, w samych tylko majtkach. Całe nogi miałem podrapane. Z dział oczywiście nie dało się strzelać, ale mogłem unosić lufę i kręcić nią na różne strony. Resztę – huk, woń prochu, stalowe, przeorane wybuchami niebo i wrzaski konających – dopowiadała wyobraźnia. Żadna gra wideo nie może równać się z tym doświadczeniem.

Dziadek dał mi rower, mlecznego pelikana. Obiecałem mamie, że będę jeździł tylko po Kuźni, ale złamałem to przyrzeczenie i wybierałem się na wyprawy po osiem, dwanaście kilometrów. Dla dziesięciolatka to ogromne odległości. Jechałem przez niekończące się lasy. Obok śmigały groźne samochody. Sam rower zostawiałem na stojaku przed blokiem, niezapięty. Nikt go nie ukradł.

To było dobre dzieciństwo. Aż, niestety, dziadek zmarł i przestaliśmy tam przyjeżdżać. 

Dorzucam drobiazgi: pod blokiem rosły dwa potężne dęby, między którymi fruwały nietoperze. Chodziliśmy z mamą na nie popatrzeć. Za dębami był plac zabaw z budą wykonaną z drewnianych belek. Podczas zabawy w rycerzy był naszą twierdzą, niemal nie do zdobycia. Przed blokiem trwało wielkie sąsiedzkie zgromadzenie. Jedna, potężna kobieta nie miała jednej ręki. Jak to tak, bez ręki sobie w ogóle można poradzić? Kiedy ją straciła? Ma bóle fantomowe?

Moja mama pracowała w szkolnictwie, miała sześć tygodni urlopu, więc w Kuźni spędzałem niemal całe lato. To było dobre dzieciństwo. Aż, niestety, dziadek zmarł i przestaliśmy tam przyjeżdżać. 

Trzy lata później w telewizji zobaczyłem wielki pożar. To płonęły lasy w Kuźni Raciborskiej, te same po których się włóczyłem. Był to największy taki pożar w Europie od czasu drugiej wojny światowej. Wtedy tego nie wiedziałem, a i tak byłem przerażony. Oto ognień pochłaniał moje wakacje, moją przeszłość, moje dzieciństwo. W wyobraźni zabierał nie tylko drzewa, ale tez kąpielisko, działa, nasze proce, nietoperze i sąsiadkę bez ręki. 

Przez trzydzieści dwa lata nie wróciłem do Kuźni. Często myślałem o tym. Aż niedawno, na okoliczność spotkania autorskiego w pobliskim Kędzierzynie Koźlu wypadłem na pomysł aby tam pojechać. Pogadałem z kierowcą (nie mam prawa jazdy), zgarnęliśmy moją mamę i obraliśmy kurs na Śląsk. 

Zmieniło się dużo i bardzo niewiele. Dwa dęby ciągle stoją i mam nadzieję, że nietoperze każdego wieczoru fruwają pomiędzy nimi. Las odrósł i ciagle przylega do bloku. Nie pobudowano nowych osiedli, ale polanki, gdzie siadywał mój dziadek już nie ma. W jej miejscu wzniesiono knajpkę, taka budkę z ogródkiem piwnym. Uznaję to za zmianę na lepsze.

W kąpielisko wchodzi ten sam przegniły pomost, na którym wygrzewał się mały Łukaszek. Działa jednak zniknęły. Zdziwiłbym się gdyby wciąż sterczały ze znajomych chaszczy – dwie rdzawe lufy wymierzone w czerwcowe niebo. Miejsce, gdzie paliliśmy ogniska zarosło. 

Zostały budynki, woda, odrosły drzewa i tylko ludzi już nie ma. Przecież ja też jestem zupełnie innym człowiekiem niż trzydzieści dwa lata temu. Nie ma we mnie ani jednej komórki z tamtych lat.

Trudno mi ująć słowa, co czulem podczas wycieczki. Nie byłem wzruszony ani zasmucony. Pomyślałem chyba, że Kuźnia Raciborska to dobre miejsce do życia. Restauracyjka, w której jedliśmy obiad, szykowała się do jubileuszu jakiegoś robotnika z Rafametu (zakład ciągle działa, zatrudnia jednak o wiele mniej pracowników) i mama wypytywała kelnera o znajomych. Smutne to było. Większość już nie żyje. 

Zostały budynki, woda, odrosły drzewa i tylko ludzi już nie ma. Przecież ja też jestem zupełnie innym człowiekiem niż trzydzieści dwa lata temu. Nie ma we mnie ani jednej komórki z tamtych lat. Żadnego marzenia i żadnej tęsknoty.

Pod blokiem dziadków zajrzałem do klatki schodowej. Nie remontowano jej od lat osiemdziesiątych, być może nawet nigdy. W znajomym oknie tkwiła obca głowa. Na trawniku stała suszarka obwieszona praniem, a obok, pod ścianą budynku, spostrzegłem wiekowy stojak na rowery. 

Ten sam, do którego przypinałem swojego pelikana. 

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty