Opinie |

Łukasz Orbitowski | Sto lat dla mnie i dla syna25.10.2021

ilustracja: flacoux

W dzieciństwie uwielbiałem urodziny i myślałem głównie o prezentach. Chyba większość gówniarzy tak ma, choć pamiętam siebie jako chciwe, głodne przedmiotów dziecko.

W moim rodzinnym domu stały dwa srebrne kieliszki.

Ojciec dostał je od kumpla, kiedy przyszedłem na świat. Wygrawerowano na nich inicjały, ŁO i JO. Tatusiowi było Janusz.

Nie wiem, kim był ten kumpel, taty już nie zapytam, bo zmarł parę lat temu. Ale kiedy skończyłem osiemnaście lat, napiliśmy się wódeczki z tych kieliszków. Gorzała wchodziła dość podle ze względu na metaliczny posmak generowany przez te symboliczne naczynka. Chodziło o gest, ale i pamięć. Kieliszki czekały suche przez osiemnaście lat, aż dorosnę.


Stary w żadnym razie nie próbował mnie rozpić. Po prostu wypiliśmy po kieliszku w moje osiemnaste urodziny. 

W dzieciństwie uwielbiałem urodziny i myślałem głównie o prezentach. Chyba większość gówniarzy tak ma, choć pamiętam siebie jako chciwe, głodne przedmiotów dziecko. Był schyłek komuny, czas niedoboru, w domu się nie przelewało, więc śniłem o figurkach G.I. Joe, Szkieletorze i komputerze Atari. Nie doczekałem się, ale teraz, gdy wchodzę do pokoi moich dzieci, gdzie zalegają komputery, konsole, klocki lego i fura innego, barwnego szmelcu myślę sobie, że świat dzieci w jakimś aspekcie zmienił się na lepsze.

Nie rozumiałem tylko, czemu rodzice nie cieszą się tak na własne urodziny. Zwłaszcza matka frasowała się, kiedy nastawał ten dzień. Pytałem dlaczego. Przecież urodziny to najwspanialsza rzecz na świecie. Mama odpowiadała, że tak jest do pewnego wieku i kiedyś zrozumiem.

Miała rację. Rozumiem jak jasna cholera.

Nie przypuszczałem też, że będę żył tak długo. Przez całą młodość pieściłem się wizją szybkiej śmierci, widząc w tym, dureń jeden, jakąś romantyczną klątwę.

Ojciec w ogóle uważał, że urodziny są tylko dla dzieci, o celebrowaniu swoich nie chciał słyszeć, za to imieniny obchodził z pompą, przy dobrym żarciu, w gronie przyjaciół. Siedział i przepięknie pierdolił. Obserwowałem, jak w późniejszych latach życia ojca wykrusza się jego towarzystwo. Ktoś zachorował, ktoś umarł, komuś jeszcze lekarz zabronił gorzałki i smażonego. Ludzie wstydzili się starości. W końcu zachorował i ojciec, skończyły się imieniny.

Przez wiele lat radośnie obchodziłem urodziny. Z domu wyprowadziłem się wcześnie, zaraz po maturze – tak bardzo pragnąłem wolności. Co roku, pod koniec października wyprawiałem huczną balangę dla przyjaciół i znajomych, właściwie każdego kto przyszedł. Cieszyłem się, że jestem wśród ludzi. Dostawałem, w jakiś sposób, namacalny dowód otaczającej mnie miłości. Samotne dziecko dorosło, radowało się ludźmi, ich sercem i towarzystwem.


Nie przypuszczałem też, że będę żył tak długo. Przez całą młodość pieściłem się wizją szybkiej śmierci, widząc w tym, dureń jeden, jakąś romantyczną klątwę. Pamiętam jak dawno temu kumpel mnie zapytał kim będę koło czterdziestki. Miałem jakieś dwadzieścia lat. Paliliśmy mnóstwo papierosów. Nabrałem popiołu na palec i podsunąłem koledze pod nos. Powiedziałem:

– Tym będę. 

Pamiętam, że parę lat temu ofiarowano mi prawdziwego nosorożca. Dobiegałem czterdziestki, znajdowałem się na dziwacznym zakręcie życia, dobiegł końca długoletni, ważny dla mnie związek, kręciłem się po świecie zachodząc w głowę co dalej. Wynająłem jakąś norę w Warszawie, a w Krakowie pomieszkiwałem w wielkim mieszkaniu u kumpla, którego życie w tym akurat punkcie wyglądało równie katastrofalnie, co moje.

W dzień urodzin miałem akurat mnóstwo roboty, akurat odbywały się Targi Książki czy coś podobnego, w każdym razie do tego kumpla, do swojego pokoju wróciłem pod wieczór, umordowany całym dniem, z mocną nadzieją, że walnę się do wyrka i obejrzę jakiś film.

A tu nie. Zrobiono mi niespodziankę. W mieszkaniu czekało mnóstwo ludzi, balony, balanga. Normalnie jak na filmie. Do tego dostałem nosorożca, to znaczy sponsoring utrzymania tego pięknego zwierzęcia w warszawskim zoo, potwierdzony stosowną tabliczką. Wzruszyłem się szczerze, a koleżanka, która w imieniu wszystkich wręczyła mi blankiet potwierdzający ten szczególny prezent zapytała:

– Co można ofiarować człowiekowi, który ma wszystko?

Dziś już nie rozmawiamy ze sobą, tak samo jak z przyjacielem, który dał mi dach nad głową. Na urodziny nie dostaniemy ocalenia od gasnącej przyjaźni. 

Coraz lepiej rozumiem moją mamę. Nie mam problemu z tym, że starzeję się i najdalej za kilkadziesiąt lat umrę. Przemijam sobie spokojnie, ciesząc się dobrym życiem.

Parę lat później zrobiono mi benefis. Pieprzony benefis, kurde, na czterdziestkę. Siedziałem, słuchałem konkursów na swój temat, laudacji gości i tym podobnych. Był to piękny gest serca, zorganizowany przez przyjaciół, działaczy z Krakowa i ówczesnego wydawcę, ja jednak poczułem się stary, głupi i przysiągłem sobie, że kończę z urodzinami raz na zawsze.

Coraz lepiej rozumiem moją mamę. Nie mam problemu z tym, że starzeję się i najdalej za kilkadziesiąt lat umrę. Przemijam sobie spokojnie, ciesząc się dobrym życiem. 

Mam jednak problem z akcentowaniem własnego istnienia. Obchodzenie urodzin ma w sobie coś z atencyjnego narcyzmu, który wybaczamy głównie dzieciom. Świętując krzyczę w świat, że jestem, tymczasem wolałbym sobie nie być, pozostać niezauważalnym, niewidzialnym nawet – chcę być stworzeniem, które nikogo już sobą nie absorbuje. 

Mój starszy syn ma teraz czternaście lat. Wciąż pozostaje dzieckiem. Interesują go szachy, budowa stron internetowych i gry o małpach. Gania za kotami i bez przerwy robi sobie kisiel, a jeśli jakoś szczególnie przeżywa swoje urodziny, to nie daje tego po sobie poznać. Taki właśnie jest.


Niedługo wejdzie w dorosłość i zapewne przeżyje te same dramaty, z którymi i ja się boksowałem. Zaczną się prawdziwe przyjaźnie i problemy z dziewczynami, a także trudne i oporne poszukiwanie odpowiedzi na trudne pytania: kim jestem? Kim chcę się stać? Czego oczekuję od życia? Postaram się mu pomóc w miarę możliwości, tak jak ojciec pomagał mnie. Mało co mogę zrobić. Tą drogą Julek pójdzie samotnie.

Ocalały jednak kieliszki. Zupełnym przypadkiem inicjały pozostały aktualne. ŁO, JO. Julek po prostu zastąpił Janusza Orbitowskiego. Tak wyszło. Kiedy wymyślałem imię dla dziecka nie chodziły mi po głowie żadne kieliszki. 

Ale siądziemy sobie, jak ja dawno temu z własnym starym i się napijemy.

Jedyna ciągłość, jedyna magia w życiu to ta, którą sami tworzymy.

000 Reakcji

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty