Opinie |

Łukasz Orbitowski | Jak zostałem nieletnim kapitalistą23.09.2021

ilustracja: flacoux

Mój czternastoletni syn marzy o tym, aby pójść do pracy. Pyta od kiedy będzie mógł zatrudnić się w Żabce albo McDonald’s i jest gotów myć kufle w najpodlejszym z barów. Perspektywa kilkuletniego oczekiwania na prawdziwą robotę napawa go smutkiem.

Chce własnych pieniędzy, łaknie niezależności. W tej potrzebie samostanowienia rozpoznaję własną z czasów, kiedy byłem w jego wieku.

Pamiętam, że jako dziecko miałem jedno wielkie marzenie: pragnąłem jak najszybciej dorosnąć. Do dzisiaj ufam temu wspomnieniu i uważam, że dzieciństwo jest okropnym doświadczeniem. Dziwię się każdemu, kto za nim tęskni. Dzieci muszą słuchać dorosłych, chodzą do szkoły, no i nie mają własnych pieniędzy.


Moja młodość zbiegła się z młodością polskiego kapitalizmu. W roku 1989 miałem dwanaście lat i obserwowałem, jak świat nabiera kolorów. W domu nie przelewało się, ja zaś byłem chciwy. W końcu zabrałem stare książki, komiksy, które już mi się znudziły i poszedłem pod Halę Targową.

Początkowo sprzedawałem książki i komiksy, które przeczytałem. Za zdobyte w ten sposób pieniądze kupowałem, a jakże, kolejne książki i komiksy.

Plac pod Halą Targową był i jest niezwykłym miejscem. Co niedzielę rozkładali tam się handlarze staroci i książek. Wymieniano też pirackie taśmy wideo, zaś szczególnym zainteresowaniem cieszyły się stoiska z gazetami porno, przeważnie sprowadzanymi z Niemiec. Ludzie, którzy je sprzedawali, mieli puste, obojętne oczy. Sam tam zaglądałem, budując swoje pierwsze wyobrażenia o erotyce. Nie ja jeden – pornosy kupowali tam też nauczyciele z mojej podstawówki. Poczułem z nimi pewną bliskość.

Początkowo sprzedawałem książki i komiksy, które przeczytałem. Za zdobyte w ten sposób pieniądze kupowałem, a jakże, kolejne książki i komiksy. Nikt mnie nie lubił, więc czytałem od rana do wieczora. 

Wkrótce jednak odkryłem sposób na rozkręcenie interesu. Pod Halą Targową krążyły dzieciaki, które sprzedawały te komiksy hurtem, po pięć, piętnaście zeszytów Kajka i Kokosza, Tytusa i tym podobnych. Chcieli za to jakieś grosze. Kupowałem i sprzedawałem w detalu. Wystarczyło, że pogoniłem jedną trzecią towaru, aby wydatek się zwrócił. W ten sposób, u końca podstawówki, stałem się szczerbatym rekinem kapitalizmu. I, jak to często bywa, kapitalizm mnie pokonał.

Wymyśliłem sobie rozszerzenie działalności, co zbiegło się z rosnącym zainteresowaniem muzyką. Dostałem pierdolca na punkcie metalu, mówiąc wprost. Pożyczyłem trochę pieniędzy od drugiej żony ojca, zdobyłem też stolik i wędkarskie krzesełko. Na koniec poszedłem do hurtowni kaset, nakupiłem nowości i tak wyposażony pojechałem pod Halę Targową, jak zawsze wstając o piątej rano.

Za tę pożyczkę jestem, w jakiś sposób, wdzięczny do dzisiaj. Wiadomo, żona taty mogłaby mi dać te pieniądze, a przynajmniej nie oczekiwać zwrotu. Moim zdaniem zrobiła mądrze. Dzięki niej urosłem we własnych oczach. Stałem się przedsiębiorcą. Zawarłem pierwszy prawdziwy kontrakt biznesowy.

Sprawa skończyła się smutno. Po prostu mnie okradziono. Dopóki stałem sobie z jakimiś komiksami rozłożonymi na gazecie, nikt się mną nie interesował. Pojawiłem się jednak ze stolikiem, na którym leżało mnóstwo świeżych, jeszcze zafoliowanych kaset. 


Pojawiło się paru chłopaków, bardzo przyjaznych. Byłem młody, ufny, szukałem kolegów. Zagadali mnie, a reszta w tym czasie zwinęła kasety. Zostałem bez towaru, no a dług trzeba było spłacić. Tak właśnie skończyła się moja przygoda z Halą Targową i kapitalizmem.

W ogólniaku dorabiałem tak jak wielu jajogłowych, pisząc wypracowania z historii i polskiego. Przy pomyślnych wiatrach udawało mi się sprzedać jedno kilkukrotnie. Przy okazji nauczyłem się, jak wiele zależy od prywatnej opinii o człowieku. Różni uczniowe u tego samego nauczyciela, za ten sam tekst dostawali trójkę albo piątkę. 

Dorabiałem też jako archiwista, porządkując prywatne zbiory starzejącej się działaczki podziemia niepodległościowego. Miała mnóstwo kotów, była miła i postrzelona. Poza tym płaciła – uważajcie – całe dziesięć złotych za godzinę, co wtedy, w połowie lat 90., składało się na małą fortunę. Wychowany na podręcznikach i książkach historycznych, miałem okazję zajrzeć po raz pierwszy za kulisy dziejów. Katalogowałem zdjęcia z antykomunistycznych manifestacji, nielegalną prasę i samizdaty, nawet czarno-białe serie znaczków i nędzne, przemycane z Francji wydania Miłosza i Sołżenicyna. Otwierała mi się głowa i jeszcze miałem forsę, żeby zabierać dziewczyny na herbatkę do „Krzysztoforów”.

Kopałem doły, jak chyba każdy na tym świecie oraz pracowałem przy czyszczeniu mebli, stojąc w ługu po pas. Niezbyt nadawałem się do tej roboty, ale cieszę się, że jej doświadczyłem.

Ta pani, ta dobra i nieco szalona, chyba po prostu próbowała mi pomóc. Chciała, abym zarobił trochę pieniędzy i znalazła taki właśnie pretekst. Przecież żaden ze mnie archiwista. Zmarła przedwcześnie. Nadużywała alkoholu.

Prócz tego kopałem doły, jak chyba każdy na tym świecie (trzy pięćdziesiąt za godzinę) oraz pracowałem przy czyszczeniu mebli, stojąc w ługu po pas. Niezbyt nadawałem się do tej roboty, ale cieszę się, że jej doświadczyłem. Pamiętam też, jak po pracy kupiłem sobie butelkę wody i batonika. Zorientowałem się, że na te dobra pracowałem całą godzinę.

Cudownym biznesem były ankiety. Jeździłem po województwie z grubą teczką i przepytywałem respondentów w sprawie batoników Mars, środków czyszczących i tym podobnych. Celowałem w wioski, ponieważ tam ludzie byli życzliwsi, poza tym dostawałem dopłaty za dojazd, a poruszałem się stopem. Wracałem objuczony darami. Dawano mi mleko, jajka i ser – doświadczałem bezinteresownej życzliwości. Wywalili mnie oczywiście za fałszowanie badań, no bo za co innego? 


Ale najpiękniej było kiedy razem z kumplem organizowaliśmy przedstawienia przeciwko alkoholizmowi i narkomanii. Mieliśmy po 19 lat. Robota była prosta. Nawiązaliśmy współpracę z pewnym teatrzykiem, który wystawiał My, dzieci z dworca zoo. Zbrojni w ulotki, plakaty i pismo polecające z kuratorium zjeżdżaliśmy miasta na Śląsku i w Małopolsce (czyli tam, gdzie dało się dojechać stopem), gdzie obchodziliśmy szkoły przedstawiając naszą ofertę. Kolega pięknie mówił, ja dzierżyłem tutę z plakatami. Zainteresowanie było duże. Potem należało tylko dogadać się z domem kultury, teatrem, domem kultury albo kinem. Chodziło o miejsce ze sceną, końcówką mocy i odpowiednim oświetleniem. Nie sprzedawaliśmy kichy, wiadomo. 

Nigdy nie widziałem żadnego z tych przedstawień. Szkoły zbierały pieniądze od uczniów i wręczały je nam w gotówce. Aktorzy grali, a my siedzieliśmy na zapleczu, przedzieleni stołem, na którym leżała góra pieniędzy. Dosłownie, kopczyk banknotów miał rozmiar solidnego mrowiska. W życiu nie widzieliśmy takich pieniędzy. Aktorzy grali o szkodliwości używek, a my dzieliliśmy ten szmal, kompletnie nawaleni. 

Ten biznes też przepadł, jak wiele innych. Pokłóciłem się z kumplem. Ktoś sprzedał nasze terminy. W ten sposób zrozumiałem jednak, że muszę wędrować własną drogą. Rozejrzałem się za następnym zajęciem. Wokoło nie było niczego. Leżało tylko pióro. Chwyciłem i trzymam je do dziś.

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty