Opinie |

Łukasz Orbitowski | Tęskniąc za poniedziałkiem27.03.2020

ilustracja: flacoux

Uznacie, że oszalałem, ale co tam. Moim ukochanym dniem jest poniedziałek. Czekam na niego mniej więcej od sobotniego południa. 

Liczba zalet poniedziałku wydaje mi się nieskończona, więc skupię się na najważniejszych. W poniedziałek zawsze jestem wypoczęty, gdyż, co nieskończenie smutne, zarzuciłem zwyczaj balowania do upadłego w każdy weekend. Poniedziałek oznacza rozpoczęcie czegoś nowego i ekscytującego, całego łańcucha zdarzeń, który mnie dotknie, zasmuci albo ucieszy. Widzę w nim zwiastun przygody, ale i prawdziwego szczęścia. Wiele rzeczy mnie cieszy: rodzina, przyjaciele, miłość, muzyka. Największą radość sprawia mi jednak praca. 

W poniedziałki najbardziej kocham poranki. Dźwięk budzika (6.30) brzmi jak trel słowiczy, albo szept ukochanej prosto w ucho. W takie chwile zwykłem błyskawicznie siadać na łóżku, niczym wampir podrywający się z trumny. Niekiedy wydawałem przy tym swój okrzyk bojowy. Brzmi on „do czynu!”. Wraz ze mną wstawała chmurna ukochana i dzieci, z niepojętych przyczyn nienawidzące zrywania się do szkoły. Cwałowałem radośnie do ekspresu, robiłem sobie kawę, zerkając przez okno. Witajcie ptaszki! Witajcie chmurki! Witaj słoneczny dniu!

Jeśli myślicie, że żartuję, mylicie się bardzo. Naprawdę kocham poniedziałki. Uwielbiam pracę, za to nie potrafię odpoczywać. W weekendy robię sobie wolne, ponieważ żyję wśród ludzi. Chcę spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi. Tak naprawdę, łapię chwilę wytchnienia tylko po to, by w poniedziałek móc więcej i efektywniej pracować.

Uświadomiłem sobie, że większość ludzi nienawidzi swojej pracy. Ja pracę kocham najbardziej na świecie. Pojąłem jakie mam szczęście i postanowiłem się nim cieszyć.

Miłość do poniedziałku tkwiła we mnie od zawsze. Zwerbalizowałem ją i ukonkretniłem pod wpływem kultu piątku. Piąteczku. Piątunia. Od lat obserwuję memy wychwalające ten akurat dzień tygodnia. Wynika z nich, że w weekend wszyscy tańczą, chleją, uprawiają dziki seks i nie dopuszczają kaca aż do niedzielnego popołudnia. Kto wie, może tak jest. Ale nie sądzę. Uświadomiłem sobie jednak, że większość ludzi nienawidzi swojej pracy. Ja pracę kocham najbardziej na świecie. Pojąłem jakie mam szczęście i postanowiłem się nim cieszyć. Efektem tego postanowienia okazał się kult poniedziałku. 

Rzeczywiście się to sprawdzało. W poniedziałek rzeczywiście rzucałem się na robotę (większość felietonów do Papaya.Rocks powstało właśnie w ten dzień), we wtorek praca szła dalej na pełnych obrotach, by nieco wyhamować w środę. Czwartek zastawał mnie zasmuconego i skołowanego. Nie umiałem znaleźć sobie zajęcia, swoje obowiązki wykonywałem wolniej, czas wymykał się z rąk. W piątek wytężałem wszystkie siły, żeby zrobić jak najwięcej. Broniłem się przed nastrojem labilności, zabawy, odpoczynku. Wieczór witałem z żalem utopionym w kieliszku: czy zrobiłem wystarczająco dużo? Czego nie dotrzymałem? I najważniejsze – kogo zawiodłem?

Przez całą młodość balowałem ostro. Zabawa zaczynała się w czwartek i kończyła w niedzielę. Tak przez lata. W efekcie, poniedziałek był dniem cierpienia, nie pracy. Zrozumiałem, że muszę ukrócić te balangi.

W jakiś sposób, moja miłość do poniedziałków uratowała mi życie. Zdrowie na pewno. Albo przynajmniej pomogła je uratować. Przez całą młodość balowałem ostro. Zabawa zaczynała się w czwartek i kończyła w niedzielę. Tak przez lata. W efekcie, poniedziałek był dniem cierpienia, nie pracy. Zrozumiałem, że muszę ukrócić te balangi. Tak też się stało. Może i jestem popieprzony, ale dzięki temu pożyję odrobinę dłużej?

Z poniedziałkami, balangami i rannym wstawaniem wiąże się historia sprzed bardzo wielu lat. Z przyjacielem po piórze pojechaliśmy do jego domku w górach. Każdy miał swoją książkę do napisania. Wstawałem raniutko, robiłem sobie kawę i zaraz brałem się do pracy. Koło południa robota miała się ku końcowi. Wówczas legowisko opuszczał mój przyjaciel, który kładł się późno i późno też wstawał. Chciał sobie popisać, tymczasem ja czekałem już w kuchni i namawiałem do wspólnej zabawy. Zawsze ulegał. W ten sposób wróciłem z gotowym rozdziałem powieści. Przyjaciel nie wydobył z siebie nawet słowa, ponieważ upijałem go nim otworzył swe piękne, ufne oczy.

Jego książka odniosła ogromny sukces. Moja okazała się klęską. Z takiej puenty też płynie nauka.

Na lizanie ran przyjdzie jeszcze czas. Oby jak najszybciej. Każdy coś stracił, więc nie wypada, abym się skarżył na cokolwiek, poza tą jedną niewielką przecież stratą.

Piszę te słowa w poniedziałek, 23 marca. Felieton ukaże się parę dni później. Sytuacja w kraju i na świecie zapewne ulegnie zmianie. Piszę jednak o tym co dzieje się teraz. Do nowych warunków przystosowałem się dość szybko. Rodzina również. Staramy się być dobrzy dla siebie. Na lizanie ran przyjdzie jeszcze czas. Oby jak najszybciej. Każdy coś stracił, więc nie wypada, abym się skarżył na cokolwiek, poza tą jedną niewielką przecież stratą.

Naprawdę brakuje mi poniedziałków, tego pędu, obłędu rozkręcających się ludzi, tej energii, radości i złości. Tęsknię za porannym harmidrem, kiedy zrywałem dzieci z łóżek, poganiałem do ubrania, do zębów, do śniadania. Chętnie sprawdziłbym ich plecaki. Czy zabrali wszystkie zeszyty i książki? Podarłbym koparę na dzieci, to też. Tęsknię za porannym wkurwieniem mojej dziewczyny. Chciałbym, aby miotała się po mieszkaniu jak wcześniej. Niech siądzie na kanapie, tak przed siódmą rano i zacznie robić sobie makijaż, zerkając jednocześnie w telewizor, zła jakby obok szambo wybiło, niech wepchnie w siebie śniadanie, trzaśnie drzwiami i pójdzie, a ja stanę na balkonie i zobaczę ją, jak próbuje zapalić fajka nie zwalniając kroku. 

Tego właśnie brakuje najbardziej.

000 Reakcji

Pisarz. Autor siedmiu powieści, m.in. „Inna dusza”, „Exodus”, „Tracę ciepło”. W roku 2016 otrzymał Paszport Polityki. Dwukrotnie nominowany do nagrody Nike, raz do nagrody Miasta Gdynia. Na antenie TV Kultura prowadzi program „Dezerterzy”. Wiecznie w podróży, gubi się między miastami. Przez przyjaciół zwany Potworem. (fot.Aga Krysiuk)

zobacz także

zobacz playlisty