Opinie |

Olga Drenda | Jak znienawidziłam Małą Mi13.10.2020

ilustracja: Malwina Hajduk; animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

Pamiętam radość, jaką poczułam, kiedy jakieś dziesięć lat temu ktoś z moich znajomych postanowił przełamać Zmowę Złośliwców. Działo się to w internecie, choć równie dobrze mogłoby na żywo, bo podobny styl obowiązywał i tu, i tam.

Nie pamiętam dokładnie, na jaki temat toczyła się rozmowa, ale miały one wtedy podobny przebieg: ktoś zjadliwie komentował jakieś wydarzenie, na to dołączały się kolejne osoby, na wyścigi wymyślając kolejne docinki, i nawet, gdy jakieś słowa dotykały ich samych, albo w inny sposób były zaprogramowane na sprawianie przykrości, musieli zachować kamienną twarz. W przeciwnym razie spadało na nich odium cieniasa, który wszystko bierze do siebie i nie zna się na żartach. Oczywiście nie były to żadne żarty, tylko igrzyska śmierci, ale gdy nazwiemy je niewinnie, na przykład  „przekomarzaniem się”, to aż samo nasuwa się pytanie „ale z czym właściwie masz problem?”. Z takiego zapętlenia szalenie trudno było wyjść, zwłaszcza z twarzą. Ale w pewnym momencie ktoś zastosował metodę genialnie prostą, ale też taką, na którą można porwać się tylko przy nieświadomości ryzyka. Otóż zapytał wprost: dlaczego próbujesz mnie zgnoić, o co ci chodzi? Na tak szczerze postawiona sprawę żartowniś mógł odpowiedzieć tylko zakłopotanym tłumaczeniem się. Ktoś nie tylko odmówił udziału w jego grze, ale przy okazji pokazał, jaka ta gra jest głupia i zła. 

Twarzą tamtej epoki była Mała Mi i właśnie wtedy ta powszechnie lubiana postać kompletnie mi obrzydła. Lubiły się z nią identyfikować osoby, które utożsamiały złośliwość z inteligencją i zakładały, że im bardziej perfidnie się kogoś skomentuje, tym bardziej coś rośnie im samym. Zapotrzebowanie na dobrą samoocenę własną było wtedy tak niesamowite, że ileś tysięcy ludzi z pełną świadomością śledziło fanpage „Sarkazm i ironia pozwalają mi znosić głupotę innych". Oczywiście ktoś mógłby zapytać: „a czy ty sam nie bywasz głupi?” – ale asekuracyjna odpowiedź brzmiała naturalnie „to tylko takie żarty”, no TROCHĘ DYSTANSU! Powstawały wówczas koszulki ze wspomnianą bohaterką i podpisami w rodzaju „mam być miła czy szczera” albo „wredna, bezczelna i zadowolona z siebie”. To jeszcze pół biedy, bo przynajmniej koszulka ostrzegała, z kim mamy do czynienia. 

Coraz częściej słyszy się głosy, że w komunikacji nastąpiło tąpnięcie: to, co 20 lat temu uchodziło za akceptowalne  niejednoznaczności, podteksty, a co za tym idzie i dowcip albo „ginie w tłumaczeniu” (bo internet jednak dużo zmienia), albo ktoś, kto wcześniej chowałby się za gardą, teraz nie życzy już sobie bycia obrażanym

Najbardziej starałam się unikać kombinacji, częstej w moim pokoleniu, cech Małej Mi i postaci z „Jeżycjady”, co dawało w rezultacie osobę po mieszczańsku porządnicką, taką, że od razu czujesz się odeń gorszy, niedoprasowany i niewyglansowany, a jednocześnie mitygujacą otoczenie przy pomocy zgryźliwych komentarzy. Na swój sposób było mi ich szkoda, bo taka postawa musiała wykształcić się pewnie nieraz na skutek straszliwej tresury, ale nie oznaczało to, że musiałam koniecznie przebywać w ich otoczeniu. 

To się oczywiście zmieniło, szybko i radykalnie. Coraz częściej słyszy się głosy, że w komunikacji nastąpiło tąpnięcie: to, co 20 lat temu uchodziło za akceptowalne  niejednoznaczności, podteksty, a co za tym idzie i dowcip albo „ginie w tłumaczeniu” (bo internet jednak dużo zmienia), albo ktoś, kto wcześniej chowałby się za gardą, teraz nie życzy już sobie bycia obrażanym, i „koniec żartów” oznacza w wielu przypadkach po prostu „koniec poprawiania sobie humoru cudzym kosztem” (na całe szczęście). 

Choć nie znosiłam konkursów zgryźliwości, przymusu pokerowej twarzy i celebrowania wredności spod znaku Małej Mi, to jednak zdarzało mi się zachodzić w głowę, jak można nie rozumieć ironii i brać wszystko na serio.

„Największą chorobą naszych czasów stał się literalizm – tendencja do ograniczającej myślenie dosłowności. Pierwszym jej objawem jest brak zdolności do rozumienia metafory, potem pauperyzacja poczucia humoru. Towarzyszy jej skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów, nie toleruje niejednoznaczności, nie rozumie ironii i – w końcu – powoduje powrót dogmatyzmu i fundamentalizmu”, ostrzegała Olga Tokarczuk w szeroko kolportowanym cytacie. I tu muszę wyznać, że sama byłam po obu stronach barykady. Choć nie znosiłam konkursów zgryźliwości, przymusu pokerowej twarzy i celebrowania wredności spod znaku Małej Mi, to jednak zdarzało mi się zachodzić w głowę, jak można nie rozumieć ironii i brać wszystko na serio. Super było odkryć, że jednak można być szczerym i nie umrzeć, ale zaraz zrobiłam krok w tył z pewnym lękiem: a co, jeśli teraz ktoś nie zaśmieje się z MOJEGO żartu?

Odpowiedź, jak to czasem bywa, znalazła mnie sama. Niedawno znalazłam na stoisku z tanią książką Pokolenie X Douglasa Couplanda, książkę wybitnie dziś niemodną, ale dla mnie fascynującą jako zapis świata, który tak błyskawicznie stracił na aktualności. Coupland pisał o ludziach wchodzących w dorosłość w USA w latach 90., z dobrym wykształceniem, ale kiepską pracą. U nas postawy, o których wspominał, pojawiły się później i utrzymały się w mocy jakby nieco dłużej, ale niektóre z nich brzmiały zaskakująco znajomo, zwłaszcza ta, która na przypadkiem otwartej stronie zabrzmiała mi jak głos z nieba.

„Ironia odruchowa: skłonność do ironiczno-dowcipnych uwag w codziennych rozmowach”. 

A zaraz później:

„Blokada antydrwinowa: Taktyka życiowa polegająca na unikaniu jakichkolwiek emocjonalnych reakcji, aby nie narazić się na kpiące uwagi rówieśników". 

„Ironia jest krindżowa”, wyjaśnia mi koleżanka dodając, że o ile kiedyś grzechem był brak dystansu, to dziś dystans jest raczej wyrazem tchórzostwa i braku zaangażowania w coś na serio.

Wtedy zrozumiałam w pełni, że przełamanie Zmowy Złośliwców było po prostu momentem zmiany pokoleniowej. Ten, kto ją przełamał, po prostu nie wiedział, że TRZEBA mieć pokerową twarz (czyli blokadę antydrwinową), ani nie wyskakiwał z odruchem ironii, i ośmieszył żałosnych śmieszków. Nie było to intencjonalne, raczej nastąpił moment starcia dwóch systemów myśli i mowy, które nie miały ze sobą kontaktu. Nie miały, bo podejście do nieporozumień na tle pokoleniowym wymaga czegoś, przed czym być może niektórzy bronią się całym arsenałem podchwytliwych, bierno-agresywnych i wymyślnych sztuczek. Otóż niezbędne jest przyznanie się przed samym sobą (tak, do siebie też mówię), że nie jesteśmy już najmłodsi i najbardziej awangardowi.  

„Ironia jest krindżowa”, wyjaśnia mi koleżanka dodając, że o ile kiedyś grzechem był brak dystansu, to dziś dystans jest raczej wyrazem tchórzostwa i braku zaangażowania w coś na serio. Takiej ironii nie lubił David Foster Wallace, bo w jego czasach ją przedawkowano, ale mnie jest jej trochę szkoda. Może najbardziej takiej pod własnym adresem, którą niektórzy, spiesząc się terapeutyzować bliźnich bez pytania, mylą z autoagresją. Ale to dlatego, że ironia może być w moich oczach wyrazem pewnej innej niemodnej jakości, mianowicie pokory. O ile jednak „przekomarzanie się” (już użyjmy tego nieszczęsnego eufemizmu) i sarkazm, czyli ekwiwalenty podstawiania nogi i kopania po kostkach najlepiej byłoby wysłać tam, gdzie ich miejsce, czyli w otchłań niebytu, to ironię rozumiem raczej jako wyraz przyznania, że świat bywa absurdalny, a my wobec niego bezradni. Trochę jak w piosence Alanis Morrissette Ironic, nad którą kiedyś (jak na IRONIĘ, sarkastycznie) próbowali się pastwić różni blogerzy.

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty