Opinie |

Olga Drenda | Najstraszniejsza ćma 10.08.2020

ilustracja: Malwina Hajduk | animacja: Paweł Szarzyński Kinhouse

W czerwcu dotarły do mnie niepokojące wieści z Warszawy. Podobno stolicę nękała plaga ciem, i to nie zwyczajnych, a wielkich jak drony. Jak helikoptery. Jak gołębie. Mieszkańcy uciekali w popłochu albo unikali otwierania okien. Rok 2020 już niby wystarczająco nas udręczył, ale kolejne plagi wydawały się coraz perfidniejsze. 

Nie ma żartów. Kiedy taka ćma wleci do pomieszczenia, sama osobiście stosuję taktykę „duck and cover”. Chowam się pod najbliższy koc, kurtkę albo mebel i czekam, aż sobie pójdzie. Lecąca w moim kierunku rolnica tasiemka, bo to one opanowały polskie miasta, to czysta, pierwotna zgroza. Nieskoordynowany lot zygzakiem po całym pokoju, dźwięki obijania się o obiekty, co pozwala myśleć, że te stworzenia z piekła rodem wydają cały arsenał hałasów, niebezpieczeństwo, że zderzą się właśnie z nami (i przekonanie, że ćma już, już się zbliża, a gdyby miała czym, na pewno najchętniej odgryzłaby nam twarz).  

Rolnice tasiemki dotarły wreszcie i na północ kraju. Kilka przedstawicielek znalazłam na klatce schodowej. Jedna z nich zaczęła frunąć w moim kierunku w biały dzień i przez to wydałam z siebie w chwili paniki głośno brzydkie słowo, choć nie przeklinam jakoś często. Już chwilę potem googlowałam hasło „moskitiery”. Oczywiście wiem doskonale, że ćmy są całkiem nieszkodliwe, że zderzenie z taką niczym nie grozi, a nawet, że mają ładne wzory na skrzydłach i puchate tułowia. Albo na przykład, że po niemiecku rolnica nazywa się ciekawie: Hausmutter. Taka z niej gospodyni. Owady te, jak głosi Wikipedia, żerują na roślinach z takich rodzajów jak: czosnek, burak, kapusta, nagietek, złocień, dalia, marchew, goździk, poziomka, frezja, mieczyk, jastrzębiec, sałata, pomidor, babka, rabarbar, pierwiosnek, psianka, szpinak, mniszek, fiołek i winorośl oraz różnych wiechlinowatych. Lista ta nie zawiera, wbrew moim straszliwym wizjom, ludzkich twarzy. Zresztą ćmy nie mają oczywiście zębów, ani nawet rozbudowanych gąb, a dźwięki wydaje tylko jedna żyjąca w Polsce odmiana (być może nie chcieliście tego wiedzieć, ale warto poznać swojego wroga). 

Kto mnie zna, ten wie, że lubię przychojrakować, że urbex i dalekie rowerowe wycieczki to moja wielka zajawka, że nie tracę zimnej krwi i kiedyś powstrzymałam jednym ruchem kradzież mojego portfela w starym autobusie Jelcz, że można mi pobierać krew, wiercić w zębie, robić zastrzyki.

Wiem, że się ich nie boicie. Nawet widziałam na zdjęciach (patrzyłam z pewną perwersyjna fascynacją), jak niektórzy znajomi pozwalają siadać na dłoniach jeszcze większym motylom, na przykład zawisakom i innym posiadaczom obłych, pękatych tułowi i szeleszczących skrzydeł, które mogą się z nami zderzyć w złą godzinę... dość już, fujka. 

Dlaczego piszę tu wszystkie te ewidentne kalumnie pod adresem niewinnych w końcu żyjątek? Bo to wycieczka w głąb umysłu ogarniętego przedziwną fobią. Kto mnie zna, ten wie, że lubię przychojrakować, że urbex i dalekie rowerowe wycieczki to moja wielka zajawka, że nie tracę zimnej krwi i kiedyś powstrzymałam jednym ruchem kradzież mojego portfela w starym autobusie Jelcz, że można mi pobierać krew, wiercić w zębie, robić zastrzyki. Kiedyś nabiłam się ręką na ogrodzenie i podczas szycia rany jedynie z zainteresowaniem i uśmiechem przyglądałam się powstałej dziurze. Nie przerażają mnie duże psy, pająki ani węże. Ale mała, durna ćma pozbawia mnie do szczętu pozostałości rozumu i godności człowieka. Na całe moje szczęście jest zagrożeniem jedynie sezonowym, a obawa nie utrudnia mi nadmiernie życia, co najwyżej dostarczę trochę slapstickowego humoru ludziom w moim otoczeniu, chowając się za meblem.  

ilustracja: Malwina Hajduk
ilustracja: Malwina Hajduk

Znam osobę pełną odwagi cywilnej i niebojącą się konfrontacji, rozstawiającą po kątach najbardziej zbójecką młodzież i gadającą do słuchu władzom lokalnym, a przy tym wskakującą na krzesło na widok żaby. Inną osobę, bardzo profesjonalną i pewną siebie, w lęk nabożny wprawiają puchate kotki. Przykładów takich niegroźnych rys na czyimś wizerunku (czy to właściwie rysa? Nic to przecież zdrożnego) można by podać wiele. Ale żeby poznać taką stronę czyjejś osobowości, trzeba przełamać zmowę chojrakowania. Kiedy przyznałam się pewnego dnia na głos do tego, że może to zabawne, ale boję się ciem, zewsząd zaczęli przybywać sojusznicy, bliżsi i dalsi znajomi, którzy też za nimi, powiedzmy, nie przepadali, ale zawsze wydawało im się, że nie wolno powiedzieć tego na głos, bo kompromitacja. I okazywało się, że nie są z tym sami. Powstawała w ten sposób jakaś wspólnota śmiechu i ulgi. To był dobry śmiech, taki, który sprawia, że lęk się kurczy. 

Przecież to w porządku czasem się bać i czuć niekomfortowo. W czasie rozmowy o ćmach obserwowałam, jak te uczucia jakby tracą na mocy, rozpuszczają się jak pastylka w wodzie.

Ćmy są straszne (wierzcie mi), ale znacznie straszniejsze jest wstydzenie się za w sumie głupoty, za coś, co można potraktować jak jeden ze składników bycia Olgą Drendą albo Wacławem Puchacińskim. Uczucie wstydu być może bywa czasami pomocne, ale najczęściej widzę, że wstydzimy się rzeczy nieszkodliwych i niewinnych, zwykłych cech ludzkich. Nie mają specjalnych oporów ludzie, którzy rozpychają się łokciami, kłamią albo śmiecą w lesie, a tymczasem inni zadręczają się z powodu  małych fobijek, tego, że są spokojni albo nie umieją tańczyć, tego, że są bardzo senni o 6:30, a nie tryskają pozytywną energią, i nie noszą perfekcyjnie układającej się odzieży. Albo wstydzą się czegoś, na co nie mają wpływu, na przykład tego, z jakiej pochodzą miejscowości. Gdy rozmawiam z przyjaciółmi, w chwilach szczerości wypływa wątek jakiegoś niewidzialnego szkalownika, który te cechy wyolbrzymia i skazuje nas przez to na dyskwalifikację. Być może to dlatego, że jakiś palant kiedyś nas za to wyśmiał, a może dlatego, że obserwując świat dookoła (nie tylko społecznościówki, jak sądzą niektórzy, wystarczy mieć takiego tip top, odprasowanego znajomego) nabieraliśmy przekonania, że czegoś tam nie wypada. Człowiek zostaje z tym głosem sam na sam, lęk i wstyd potęgują się do kwadratu, do sześcianu. A przecież to w porządku czasem się bać i czuć niekomfortowo. W czasie rozmowy o ćmach obserwowałam, jak te uczucia jakby tracą na mocy, rozpuszczają się jak pastylka w wodzie. Nie znikają, bo to nie magia, ale wypowiedzenie na głos jakby je rozcieńcza. 

Oczywiście często, może częściej, ludzie boją się też rzeczy znacznie większego kalibru niż robale, tak, że poważnie utrudnia im to życie, i potrzebują też innego rodzaju pomocy. Ale zapewne wspomniana wspólnota ulgi, choć nie leczy, to może zmniejszać blokady i pozwala zacząć szukać drogi wyjścia. Śmieszne małe fobie też nie przechodzą same z siebie, choć zauważyłam, że im częściej rozmawiam o ćmach, tym częściej staram się zostać z nimi w pokoju i przekonać się, że są tylko paskudne, a nie przerażające. Tymczasem moja mama twierdzi, że lęk przed ćmami mija samoistnie z ukończeniem 50. roku życia. Zawsze to jakaś pociecha.

/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty