Opinie |

Olga Drenda | Rower to jest świat22.03.2019

ilustracja: Martyna Friedla | animacja: Marta Kacprzak

Mój dziadek był zapalonym rowerzystą. Jeździł na tym samym od lat rowerze Ukraina przez cały rok, nawet po oblodzonych drogach leśnych. W końcu przez tę beztroskę złamał nogę i przez cały okres rekonwalescencji wściekał się, że nie może wsiąść z powrotem na swoją „kozę”. Dwa kółka towarzyszyły mu do końca życia.

W miejscu, w którym mieszkam, mamy wielu podobnych cyklistów starej szkoły. Wielu poprzesiadało się na nowocześniejsze modele z pobliskiego marketu sportowego, ale styl pozostał ten sam – praktyczny, dziarski, za nic mający sobie wiek, brzydką pogodę i nieporęczne bagaże. Jesienią cykliści wieszają na kierownicy wiadra grzybów, jeden w naprędce zbudowanym z plastikowych skrzynek transporterze przewozi swojego kumpla pieska, seniorki w zacinającym deszczu wiozą z miasteczka naręcza warzyw. Ja zaadoptowałam ten sam styl jazdy, małomiasteczkowo-wiejski, wzbogacając go jednak elementami długodystansowej rajzy, i praktykuję do dzisiaj, choć z każdej strony napiera pośpiech i lycra.

Na rowerze przeżyłam prawdopodobnie najbardziej przygodowe chwile życia, śpiąc na czyimś polu czy pod wiatą przystanku autobusowego, zwiedzając Tatry i Mazury. Wyprawa rowerowa – taka, podczas której cały swój dobytek wiezie się na bagażniku, resetuje skutecznie głowę. Eliminuje z niej wszelkie troski poza tym, ile przejedziemy, jaka będzie pogoda, co zjeść i gdzie spać. Zbliża też do bliźniego – rowerzyści w dłuższej trasie, wyglądający zwykle jak siedem nieszczęść, budzą ciepłe uczucia otoczenia. Przekonałam się o tym wielokrotnie – np. wtedy, gdy gdzieś za Kętrzynem sprzedawca z jedynego w okolicy GS-u próbował ratować moje dotknięte zapaleniem spojówek oczy przy pomocy okładów z rumianku. Większość podróżników wyglądała jak dziady borowe (czyli tak jak i obecnie ja) i pozdrawiała się wzajemnie na trasie. Gdy jeździłam w najdłuższe wyprawy, świat dookoła był jeszcze trochę niedokończony i dziki, pełen kawałków ziemi niczyjej, pustostanów i zarośli. Sklepy sieciowe i kostka bauma miały dopiero nadejść.

Zwiedzanie okolicy, którą niby dobrze się zna, zupełnie nowym środkiem lokomocji sprawia, że trzeba przełączyć uwagę w inny tryb, uruchomić inną parę oczu.

Rower był wtedy traktowany jako pojazd wiejski. W latach 90. jeden z przedstawicieli władz Warszawy zapisał się w historii niesławnym zdaniem: „Warszawa to nie wieś, żeby po niej rowerem jeździć”, w odpowiedzi na sugestię, że przydałaby się jakaś infrastruktura. Tej w miastach nie było, a uczestnictwo w ruchu drogowym należało do rozrywek dla tych, którym życie było niemiłe. Epizod z moją kolarzówką w królewskim mieście Krakowie skończył się wypadkiem rodem z surrealistycznego filmu: straciłam przytomność, z drogi zebrała mnie siostra zakonna, a obudziłam się w mieszkaniu nieznajomych, życzliwych osób, obkicywana przez czarnego królika.

Tu na pewien czas następuje przerwa. Powypadkowe kłopoty, rozsypka grupy, z którą jeździłam, różne zmiany w życiu sprawiły, że odstawiłam na chwilę rower do piwnicy. Wróciłam do niego na dobre dopiero w innych okolicznościach, w innym mieście, ale właściwie trochę na innej planecie. Zwiedzanie okolicy, którą niby dobrze się zna, zupełnie nowym środkiem lokomocji sprawia, że trzeba przełączyć uwagę w inny tryb, uruchomić inną parę oczu. I tak objawiły mi się na nowo osiedla z czerwonej cegły, stare robotnicze kolonie, długie leśne drogi, hałdy jak z księżyca, outsiderskie ogrodowe dekoracje, zapomniane ciche miasteczka, ambitne modernistyczne konstrukcje. Im dłużej i więcej zdarzało mi się ciś na kole*, tym bardziej czułam się znowu u siebie. Moje książki pewnie co najmniej w połowie powstały na rowerze, dzięki zjeżdżeniu kochanego, dziwnego Śląska wzdłuż i wszerz, znajdowaniu ogrodzeń z motywem tańczącego jelenia, rzeźb Freddiego Krugera czy gigantycznych sztucznych kaczek zdobiących ogrody.

Sprzęt jest ekscytujacy, a prędkość to adrenalina; mnie też czasami marzy się szosowy Bianchi w słynnym „syrenkowym” kolorze i też serce bije mi trochę szybciej, gdy patrzę na licznik.

Nie lubię takich sportów, które wymagają specjalnego rytuału, przebierania się w odpowiedni strój, dotarcia na miejsce. Wolę od razu po przekroczeniu progu domu ruszyć przed siebie, nawet w sukience. Widzę, że oprócz moich poczciwych cyklistów starej daty coraz częściej spotyka się rekordzistów, którzy nie chcą stracić ani sekundy z potencjalnej życiówki i mkną w swoich kosmicznych lycrach i szybkich okularach jakby jutra miało nie być. Odcięci sensorycznie od otoczenia, nie ustępują nikomu i nie znają słowa „przepraszam”; przez nich jazda staje się nieco mniej krzepiącym doświadczeniem, choć przecież mało co daje tyle radości co rower. Tak, sprzęt jest ekscytujacy, a prędkość to adrenalina; mnie też czasami marzy się szosowy Bianchi w słynnym „syrenkowym” kolorze i też serce bije mi trochę szybciej, gdy patrzę na licznik. Teraz, gdy znów mam towarzysza podróży, szczególnie lubię się pościgać czy porównywać wyniki. Ale moim wzorem jest pewien 80-latek, którego widuję często w lesie podczas regularnych przejażdżek. Facet zrobiony z jakiejś niezniszczalnej gliny, pedałujący dziarsko w stronę hałdy, czy to upał, czy mróz, zwykle w dresie made in NRD – jednak co najważniejsze, zawsze opanowany, imponujący siłą spokoju i odpowiadający na moje „dzień dobry”.

*ciś na kole – po śląsku: jeździć na rowerze

000 Reakcji
/ @ducholozka

Autorka książek "Duchologia polska", "Wyroby" i "Czyje jest nasze życie" (wspólnie z Bartłomiejem Dobroczyńskim), dziennikarka, tłumaczka. Prowadzi stronę facebook.com/duchologia.

zobacz także

zobacz playlisty