Opinie |

Sylwia Chutnik | Róbmy swoje11.02.2020

ilustracja: Joanna Gębal, animacja: Paweł Szarzyński

Miałam ostatnio poczucie déjà vu. Wiele lat temu zdystansowałam się od pewnego środowiska osób, ponieważ czułam, że mnie ograniczają. Małe wspólnoty są cudowne, ale czasem to właśnie w nich człowiek czuje się jak w klatce.

Wszystko, co robiłam, było oceniane i krytykowane. Byłam zbyt mainstreamowa, przebojowa, bezczelna i nie chciałam robić tego, co reszta. Czułam, że się duszę. Czułam, że nie do końca robię to, co bym chciała, ponieważ zbyt wiele energii poświęcam na to, aby patrzeć wokół i szukać akceptacji. Czy była to „wina” osób, które mnie otaczały? Nie myślę w takich kategoriach. Widocznie ja również akceptowałam taki stan rzeczy i ważniejsze dla mnie było bycie miłą i sympatyczną osobą, która lubi się z każdym. Oraz, co ważne, za wszelką cenę unika konfliktu, bo to nieładnie się z kimś kłócić. To właśnie przez takie podejście bardzo źle znoszę polemiki, kłótnie i sytuacje, kiedy odkrywam, że ktoś mnie nie lubi. Rany, jak ja wtedy panikuję: bo to przecież moja wina, że mnie nie lubi. Pewnie byłam nie dość: (niepotrzebne skreślić) koncyliarna, potulna, ciekawa, mądra oraz wyrozumiała.

Kiedy tylko zaczynam rozglądać się po twarzach ludzi, czy aprobują to, co robię (np. wchodząc na media społecznościowe), to od razu staję się zagubioną dziewczynką, która chciałaby, a boi się. Rany, jak ja siebie wtedy nie znoszę. 

Od jakiegoś czasu przyglądam się sobie w sytuacjach niejasnych. Obserwuję swoje reakcje, kiedy padam ofiarą hejtu w necie lub moje teksty są mocno krytykowane. Zwracam uwagę na to, w jaki sposób odnoszę się do ludzi, którzy za mną nie przepadają. Nie chodzi tu jednak o obranie strategii: foch lub miłosierdzie, ale o wpływ reakcji innych na moje wybory. Przez lata bowiem chciałam podlizywać się tym, którzy mnie nie znosili tylko po to, aby WRESZCIE mnie pokochali. Albo starałam się odgadnąć myśli tych, którzy co najmniej mieli mnie w poważaniu. A czemu im się nie podobam, a może zrobię to inaczej, a może popełniłam błąd.

Cóż, popełniłam ich miliony. Ale w wielu kwestiach po prostu wiem, co robię. Tak jest np. jeśli chodzi o moją twórczość. Potrafię głowić się nad książką, ale ogólnie wiem, w którą stronę mam iść i jeśli zaczynam pisać to „mam tę moc” i ufam sobie. Nauczyłam się tego przez lata – gdyby nie ta pewność siebie (i, owszem, buta), tobym nie ruszyła z miejsca. Kiedy jestem sama ze sobą, to zapieprzam przed siebie. Ale kiedy tylko zaczynam rozglądać się po twarzach ludzi, czy aprobują to, co robię (na przykład wchodząc na media społecznościowe), to od razu staję się zagubioną dziewczynką, która chciałaby, a boi się. Rany, jak ja siebie wtedy nie znoszę. 

Dobrze jest mieć zaprzyjaźnionego krytyka czy krytyczkę, którym się ufa, ale pod warunkiem, że chce się słuchać jego czy jej uwag i o nie prosi. W innym przypadku to dość ograniczające i dołujące mędzenie, które nam nie pomoże.

I mimo dotychczasowego doświadczenia niedawno znowu wlazłam w gniazdo os, a na dodatek zdziwiłam się, że zaczęły mnie gryźć. Poczułam się, jakbym grała w grę i musiała wrócić pionkiem na pozycje startową. Dzięki udziałowi w jedenastotygodniowym kursie Droga artysty Julii Cameron (obczajcie tę książkę, możecie się ze mnie nabijać, ale mi pomogła) przyznałam sama przed sobą, że są w moim otoczeniu osoby, które twórczo mnie blokują. Nie muszą być ostrymi krytykami, są wręcz często bliskimi znajomymi. Mimo to jest coś w nich z cenzora czy kapo, który czycha na wszelkie objawy naszej spontanicznej ekspresji, a następnie wyśmiewa je, neguje, zniechęca lub jawnie blokuje koncepcje. Dobrze jest mieć zaprzyjaźnionego krytyka czy krytyczkę, którym się ufa, ale pod warunkiem, że chce się słuchać jego czy jej uwag i o nie prosi. W innym przypadku to dość ograniczające i dołujące mędzenie, które nam nie pomoże. Efektem będzie co najwyżej zniechęcenie i brak wiary. Tyczy się to szczególnie spraw niesztampowych, na granicy ryzyka i eksperymentu. Niestety, zachowałam się nieostrożnie i dałam zapędzić w kozi róg dramy oraz Jedynie Słusznego Myślenia. Żeby z niego wyjść, musiałam się nieźle naboksować, a teraz czuję, jakbym stoczyła walkę i ledwo przeżyła. Nie przesadzam: twórczość i pisanie, a także głoszenie swoich poglądów i aktywizm to dla mnie sprawy priorytetowe. 

Po raz kolejny dotarło do mnie, że prawo do ekspresji to jedna z najważniejszych dla mnie spraw. I że napis (zrobiony korektorem!) na skórzanej kurtce „Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem”, który nosiłam dumnie w wieku piętnastu lat, to ciągle leitmotiv tożsamościowy. Zmieniły się tylko narzędzia osiąganie tej wolności, a przede wszystkim definicja tego zgranego pojęcia. 

Zostałam wychowana do bycia miłą i niewadzącą nikomu dziewczyną. Wszelkie odstępstwa od reguły są karane.

Dziś leżę pod kocem i liżę rany mądrzejsza o nowe doświadczenia. Wychylić się z ciasnych ram społecznych – tak, ale ze wszelkimi tego konsekwencjami. Czy warto je ponosić? Oczywiście. Czy mogę sobie pozwolić na ich ponoszenie? A to już różnie. Bo bycie ofiarą nagonki towarzyskiej to mnóstwo straconej energii, rozczarowanie („ona była przecież taka faaaajna”), złość („czemu zamiast zmieniać świat interesują się moim życiem?”) i frustra („noż kurde, czemu znowu ja?”). Wszystko to jest męczące i nie można spokojnie pracować. Na dodatek i tak licha pewność siebie kończy się zupełnie. Zaczynam porównywać się do innych osób, dołować dosłownie wszystkim zapominając, że jestem tylko drobinką w kosmosie. Minie kilka dni zanim odzyskam równowagę. 

Czemu więc znowu lezę w stronę oceniających osób i jeszcze łypię w ich stronę, czy przypadkiem im nie przeszło? Co mnie to w ogóle obchodzi? Odpowiedź jest prosta: zostałam wychowana do bycia miłą i niewadzącą nikomu dziewczyną. Wszelkie odstępstwa od reguły są karane. A jedną z najbardziej bolesnych nagan jest odrzucenie społeczne, które często wygląda podobnie do tego z podstawówki: otacza cię wianuszek dziewczynek, które wyśmiewają się z twojego fartuszka, tornistra a nawet psa. A potem zostawiają upokorzoną i z podartymi rajstopami. 

„Miej wyjebane a będzie ci dane”, jak głosi złota zasada, a w wersji inteligenckiej to oczywiście „róbmy swoje”. Nie wymyślono lepszych haseł. Dobrze, abym tylko wbiła sobie do głowy to, żeby nie leźć tam, gdzie mnie oplują, bo serio – uwaga, serio – nie mam po co.

/ @sylwia.chutnik

Pisarka, felietonistka. Doktorka Instytutu Kultury Polskiej UW. Kulturoznawczyni, absolwentka Gender Studies na UW. Działaczka społeczna i promotorka czytelnictwa. Laureatka Paszportu Polityki, trzykrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Dostała Społecznego Nobla Ashoka za działalność na rzecz matek oraz nagrodę m. st. Warszawy. Twórczyni sztuk teatralnych. Jej książki zostały wydane w dziewięciu krajach.

zobacz także

zobacz playlisty